Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2019-11-17 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 2519 |
. Tam Gdzie Rośnie Lawenda
.
. )Prolog(
. –––//–––
–– Mamusiu! Dlaczego tatusia zeskrobują łopatką.
–– Bo tatusia walec przejechał. Patrz uważnie i nie zadawaj głupich pytań.
–– Ale chyba z tego okrągłego też go odwiną?
–– Oczywiście kochanie. Nie musisz się martwić.
–– Wiesz mamo… tak sobie myślę, że trochę tatusia na jezdni zostanie.
–– Skarbie… nie zaprzątaj tym sobie głowy. Deszcz resztę zmyje. Słychać grzmoty.
–– Boję się burzy.
–– Ja też… ale teraz już nie muszę.
*------------------------------------------------------------------------------------------------------*
Początek zjawiska ma miejsce rano, gdy jeszcze nie wszyscy są na nogach. Nasza wioska nie jest duża… i jak to niektórzy mówią… jakoś jest. Żaden z nas nie jedzie do miasta. Tym bardziej, że dzisiaj obchodzimy Świepodniak→Święto Poprzednich Dni. Taka uroczystość jest zawsze, kiedy większość z nas docenia fakt, że do dzisiaj przeżyła i nic gorszego się nie stało. A zatem nie ma ustalonej daty.
Istnienie wspomnianego święta jest bardo uzasadnione, zważywszy na fakt, że jesteśmy raczej impulsywni. Na szczęście do tego czasu – odpukać – nikt nie zginął. Niby jedni drugich szanują, ale złości w nas nie brakuje, co można dostrzec w różnych ludzkich przywarach. Trzeba by długo wymieniać, więc tylko wspomnę… że łatwo nie jest… i tak po prawdzie, rzadko kto jest szczęśliwy porównując się do innych, którzy odczuwają dokładnie to samo.
I nagle dzisiaj, wszystkich co do jednego opanowała ta sama wizja. Te same myśli zawładnęły umysłami, niczym stado wściekłej szarańczy. Siła sugestii jest tak silna, że nie potrafimy temu przeciwdziałać. Chociaż na dobrą sprawę, nie bardzo tego chcemy. Przecież jest to obietnica, dzięki której, chociaż przez jakiś czas, będziemy mogli poczuć się jak w raju. Szczęśliwi do granic możliwości. Wewnętrzny nakaz jest prosty, zrozumiały i łatwy do wykonania. Dlatego od razu przystępujemy do pracy. Jak jeden mąż.
*
Pole lawendy zajmuje znaczny obszar, tuż za wioską od strony zachodniej. Jest pełnia kwitnienia. Słońce niczym malarz poeta, omiata promieniami, delikatne obiekty kwiatowe. Nie za dużo. Tyle ile trzeba. Tym bardziej, że kryje się za horyzont. Łany o kolorze wszystkim dobrze znanym, falują na lekkim wietrze, jeszcze bardziej podkreślając wdzięki, w pomarańczowej poświacie. No cóż. Nie wszystko trwa wiecznie.
*
Robi się niemałe zamieszanie. Wszyscy biorą do rąk, co popadnie. A dokładniej narzędzia, którymi można ciąć. Dzieci wyrywają lalkom nożyki i biegną w tym samym kierunku, co starsi tubylcy. Nawet dziadki z fajkami i babcie z wałkami, zasuwają, aż się kurzy. Wszystkim doskwiera jeden cel. Jak najszybciej powycinać. Przygotować miejsce. Wiedzą dokładnie co i w jaki sposób. Niemowlęta w wózkach trzymają ostre gruchawki. Niektóre buzie są zakrwawione. Rodzicom to nie przeszkadza. Obetrą później, gdy zakończą to, co im nakazał wewnętrzny głos. Mieszkańców może nie za dużo, ale zadymy jest najbardziej.
Po chwili wybiegają z wioski. Zacięte twarze, ostre noże i inne takie, aż buzują tęsknotą i tryskają chęcią do pracy.
Wycinać! Wycinać! Wycinać! Słychać podniesione na szczyty możliwości twórczej, nawoływania.
Po chwili cały tłum wpada na pole lawendy i we wskazanym miejscu zaczyna wycinać znacznych rozmiarów, okrągły plac. Biedne kwiatki śmigają na wszystkie strony. Deptane, poniewierane, tłamszone i wynoszone poza obręb owej kolistej krainy. Leżą teraz martwe na żywych.
Trzeba przyznać, że uporano się raz dwa. Chęci nie zabrakło. Dokonano tego, co od nich oczekiwano. Mają swoją Krainę Szczęśliwości. Trzeba tylko ławeczki odpowiednie zrobić. Chociażby dla starszych osób. No i sprawdzić, czy działa jak trzeba. Głos nakazał, że dopiero jutro. Muszą czekać. Póki co robią siedziska. Nieco wnerwieni. Myśleli, że tak od razu.
Na drugi dzień, wszyscy podążają w kierunku lawendowego pola. Niestety, nie mogą się spieszyć. Wczoraj głos nie zakazał. Mogli biec na zbity pysk. Dzisiaj sytuacja jest nieco inna. Zakazał pośpiech. A zatem wolniutko człapią, do punktu przeznaczenia.
Wreszcie wchodzą do rajskiej krainy. Starsze osoby siadają, dzieci biegają wesoło a ci pośredni, jak tam komu przypadnie. Głos obiecał, że po jakimś czasie, poczują się tak szczęśliwi, jak nigdy jeszcze w swoim życiu nie byli.
Faktycznie. Najpierw wolniutko, a później trochę szybciej, twarze wykrzywiają błogie uśmiechy. Jak by ich opuściła wszelka nieprawość, złość i odwrotność powiedzenia: kochaj bliźniego jak siebie samego. Nawet dzieci są radosne. Ale z nimi to tak przeważnie. Trudno odróżnić, czy przez to.
Przez dłuższy czas sytuacja się powtarza. Nie wszyscy już tam chodzą, ale wystarczy, że poczuje się ktoś podle, to wie gdzie ma iść, by zaznać prawdziwego szczęścia.
***
Ciemne plamy wyłaniają się bardzo wolniutko. Tak wolniutko, że rzadko kto je zauważa. A nawet gdyby, to przecież na polu, różne rzeczy wyrastają. Nawet pod nogami, które należą do uśmiechniętych ludzi.
Jest ich coraz więcej i więcej. Cała wycięta polana jest nimi pokryta.
Ludzie przestali tam chodzić, mimo że szczęście odczuwają nadal. Ale tylko jak są tam. Na wskazanym przez głos obszarze.
***
Ten poranek nie należy do radosnych. Po pierwsze wokół wioski tworzy się niewidzialna ściana.
Po drugie, od strony zachodniej, nadlatują wirujące ciemne plamy. Nie istnieje dla nich żadna przeszkoda. Ściany budynków nie stanowią żadnego problemu. Wchłaniają się w ludzi, strasznie raniąc ciała. Różnokolorowe kwiaty, będące dotychczas ozdobą, pokrywają się niechcianą gęstą czerwienią, a nawet wnętrznościami. Żaden człowiek nie umiera. Jeszcze muszą się pomęczyć. Jakby wszystko było pod kontrolą. Z daleka widać lecące stada. Niczym czarne kruki. Lecz one ich nie atakowały. A to coś, jak najbardziej. Wrzasków nie ma końca. Wielu żałuje, że posłuchało tych dziwnych głosów. Nagle ktoś głośno wrzasnął. Gdyby nie okoliczności, to by można powiedzieć, że wykrzyczał głupi banał:
–– Zostawiliśmy tam wiele zła. Wyciekło z nas jak parszywe nasiona. Zakiełkowało, wyrosło i teraz wraca.
–– Ale przecież nie wszyscy byli tacy… pamiętasz tego poczciwotę…
–– No fakt… pamiętam.
–– Przecież siedzieliśmy między czarnymi krzewami...
–– I gówno żeśmy widzieli. Tylko własne durne szczęście.
Rozmowy przestają się kleić. Za to klei się coraz więcej ciemnych plam. Są teraz jeszcze większe. Zaczyna się prawdziwy koszmar. Ludzie giną w męczarniach, wyżerani od środka przez własne zło lub niestety cudze. Zapewne wielu nie zasługiwało na taki los. Niestety. Wszyscy zostają potraktowani podobnie. Wtem całe zamieszanie dobiega końca, równie nagle jak się zaczęło. Widać wiele powyżeranych trupów, chociaż niektórzy są cali. Dziecko w wózku ma do oka wciśniętą rączkę od gruchawki.
***
Podczas ataku, ściana uniemożliwiająca ucieczkę, w jednym miejscu lekko pęka. Jedna z plam przeciska się przez nią i wylatuje na zewnątrz. Jednak poza strefą działania, jest już osłabiona, przezroczysta, a działanie odbiega od normy. Na poboczu stoi otwarty samochód. Wewnątrz siedzi rodzina. Matka, ojciec i córka. Część plamy wnika w kobietę, mniejszy skrawek w córkę, a pozostałość jeszcze gdzie indziej.
Z tyłu zbliża się walec. Dziwnie szybko, biorąc pod uwagę rodzaj pojazdu. Nagle wszyscy wychodzą z auta. Widać, że chcą przejść na drugą stronę.
Może córka chce nazbierać kolorowych kwiatków dla tatusia?
Gdy maszyna jest bardzo blisko, kobieta popycha mężczyznę. Córka tego nie zauważa, bo patrzy w niebo na białe baranki. Zabójczy manewr następuje w ostatniej chwili. Mąż nie ma szans. Część ciała nawija się na okrągłe żelastwo. Słychać jedynie, łamanie kości i dziwne mlasknięcie. Da się też zauważyć strzępki różowego mózgu, z rozgniecioną ostatnią myślą.