Przejdź do komentarzyPodróże Anachronisty
Tekst 7 z 7 ze zbioru: LOSY LUDZKIE
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2010-10-02
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń2779

Normal 0 21

PODRÓŻE ANACHRONISTY

Bolesław leciał prosto przed siebie. Trochę na oślep. Cel wytyczały mu nie mapy, ale pragnienie. Wiedział dobrze, gdzie chciałby się znaleźć. Nie wiedział tylko, gdzie to jest. Tylko tam, skąd przybywał pozostać już nie chciał. Zapragnął poszukać tego, co gdzieś musiało istnieć, bo logicznie wynikało z jego filozofii.

W poszukiwaniach nie za bardzo mógł mu pomóc kieszonkowy sapiencjator ani inny komputer. To na razie przewyższało ich techniczne możliwości. Mogły wszystko wyliczyć, wiele przewidzieć, ale spekulacje filozoficzne traktowały nieufnie. A już wobec marzeń były bezsilne.

Skupił teraz uwagę na urządzeniach sterowniczych. Wszystko grało. Przeszkód nie zauważył. Czujne urządzenia wszystko w porę wychwycą. Mógł znowu oddać się rozmyślaniom. Najpierw o przyczynie swej ucieczki. Sam był sobie winien. Zakochał się, a to bardzo nierozsądne.

Ona studiowała historio-futurologię cywilizacji. Miała przed sobą lata nauki. Kiedyś załatwiano to szybciej. Z czasem historia rozrosła się. Rozwinęła się też znajomość przyszłościowych perspektyw. Odkąd ostatecznie pokonano głód, nędzę, raka, AIDS, zakusy militarne oraz główną przyczynę zła: nienawiść, więcej było czasu na zgłębianie nauk. Wydłużyło się też o wiele lat ludzkie życie.

Więc ona studiowała. Na imię miała Felicissima. To od łacińskiego: felix – „szczęśliwy”. Stopień najwyższy: felicissimus – „najszczęśliwszy”. Rodzice tak ją nazwali, by naprawdę była najszczęśliwsza. Łacina ostatnio wróciła do łask. Ludzie, mając więcej wolnego czasu, zgłębiają nawet ten martwy od dawien dawna język.

On więc zapragnął Najszczęśliwszej. Niestety, jego imię: Bolesław – znaczy: „bardzo sławny” i imiona ich, wyznaczające osobowość, nie bardzo współgrają. Na Ziemi ze sławą łączyła się wytężona praca, walka, cierpienia, ale rzadko szczęście. Nawet sława nie zawsze. Wolał o tym nie myśleć. Swoją wybrankę serca nazywał krótko: Fela.

Pragnął zaznać wielkiej miłości. Ale to było anachroniczne. I miłość. I samo pragnienie. Podobnie jak i szczęście. Wiedział o tym. Mimo to wolał pozostać anachronistą. Nie zgodził się na sugestie kieszonkowego sapiencjatora, aby poddać się modernizacji osobowości. Ani wtedy, gdy wynikło tak z prognoz co do ich imion, ani później, kiedy zaczęło się niestety sprawdzać, a sapiencjator tylko terkotał ironicznie: „O, głupi, głupi!”

Kiedy to rozpamiętywał, na pulpicie sterowniczym ciągle świecił fioletowo wpisany przy starcie cel podróży: KRAINA SPEŁNIENIA.

Bolesław miał wątpliwości, czy komputer właściwie pojmuje takie hasło. Należało przecież do pojęć anachronicznych. On sam też powinien poddać się wreszcie modernizacji psychiki. Choćby częściowej. Wyeliminować z umysłu głupią miłość...i marzenia. A przede wszystkim przekonanie, że musi istnieć kraina, gdzie wszystko się spełnia. Jednak nie chciał się poddać modernizacji. Wolał pozostać anachronistą, zachować sobie trochę anachronicznej świadomości, czym jest przyjemność. I zaznać głupiej miłości. Snuć nonsensowne spekulacje. Marzyć. Nie wystarczały mu wybory zgodne z kryterium: to jest rozsądne, więc tak trzeba!

Sapencjator na ten temat milczał. Nic dziwnego. Zaprogramowano go według wzorów, gdzie wszystko poddane rozumowi, a emocje wyeliminowane. Przyjemnie było zakochać się w Felicissimie. Ale nierozsądnie. Tylko inaczej byłoby bardziej przykro. Czegoś mu brakowało...

Znał na tyle historio-futurologię cywilizacji, by wiedzieć, że zanim zdziesiątkowani przez atom i AIDS ludzie uciekli z Ziemi działały tam poradnie dla nieszczęśliwie zakochanych. Nieszczęśliwi pisali po prostu list do redakcji jakiegoś czasopisma, by doradziła, co robić. Kiedy Kultura Ziemi się skompromitowała, bo niemal doprowadziła do zagłady ludzkości, uciekli stamtąd. Podobna klęska nie mogła się powtórzyć. Należało zatem zrezygnować z tak anachronicznych czynników destrukcyjnych, jak uczucia. One prowadziły do miłości, ale też do nienawiści, a to do wojen i atomu. Postanowiono więc w pierwszym rzędzie wyeliminować uczucia. W niektórych krainach całkiem skutecznie.

Ale Bolesław pochodził z takiej, gdzie jeszcze utemperowane uczucia tolerowano. Poziom intelektualny tej społeczności był na tyle wysoki, że potrafiono nad nimi racjonalnie zapanować. Ten obszar nazywa się KRAINĄ FILOZOFÓW.

Tu kochają mądrość. Lubią nade wszystko spekulacje myślowe. Ich najwyższą przyjemnością są gry wymagające wysiłku myślowego, rozwijające intelekt. Każdy je uprawia na przemian z grą szklanych paciorków, zaczerpniętą od Hermana Hessego. Stymulację mózgu ćwiczą to od oseska. Już matka, potrząsając grzechotką z wielobarwnych korali, pobudza odpowiednie ośrodki mózgu.

Bolesław zdaje sobie sprawę, jak mało wspólnego mają jego współziomkowie z filozofami ziemskimi. Tamci wprawdzie ustępowali tym pod względem precyzji pojęć i konsekwencji logiki wprowadzanej w życie, ale to co głosili było piękne. Oni byli poetami. Tylko głupi politycy ich wyśmiewali. Nie zdołali więc wywrzeć znaczącego wpływu na bieg historii. I do czego to doprowadziło? Atom, AIDS, zagłada! Potem ucieczka w popłochu z Ziemi.

W tym momencie na ekranie pokładowego komputera zapalił się napis: UWAGA! DOBIJAMY DO CELU!

Bolesław zdumiał się. Jako filozof miał jeszcze prawo do przeżywania zdziwienia. „Czyżby to była kraina, gdzie spełniają się marzenia?”

Ostrożnie wybrał miejsce na ulokowanie pojazdu. Zabezpieczył go i ruszył przed siebie. Zaraz zobaczył ludzi. Wypadało zagadać do obcych z całą rewerencją.

- Przepraszam najuprzejmiej, szanowny panie, proszę mi objaśnić, jaka to kraina?

Zapytany ani się nie odwrócił. Przeszedł obok, jakby nie dosłyszał. Ale w dali wyrósł następny.

- Najuprzejmiej przepraszam...

I ten się nie zatrzymał. Zaskoczony Bolesław przepuścił kilku dalszych przechodni. Ich puste twarze nie wróżyły nic dobrego. Wreszcie jeden posiadał cień jakiegoś wyrazu.

- Przepraszam bardzo, jak nazywa się ta...

Bolesław w popłochu zaczął biegać od człowieka do człowieka. Próbował ich zagadywać po łacinie, to w esperanto. Nadaremno. Mijali go, nie zaszczycając spojrzeniem. Patrzyli wyniośle ponad jego głowę. Zdesperowany krzyczał, chwytał ich za ręce, za łokcie. Wyślizgiwali się i szli przed siebie. Nikt nie reagował.

„Czyżby używali innego języka?!” – pomyślał. Byliby głupi, jak Ziemianie, którzy namnożyli co niemiara języków, które obrosły w narzecza, gwary, żargony. Ujednolicenie języka stało się pierwszą potrzebą po opuszczeniu Ziemi. Inaczej współżycie byłoby niemożliwe. Utrzymywanie odrębności mowy skazywało na samotność, a potem zgubę.

Rozejrzał się. Pośród zieleni dostrzegł jakieś pawilony. Ich architektura wskazywała, że nie mieszka tu obca cywilizacja, jakiej ciągle poszukują. Ta musi też wywodzić się z ziemskiego pnia.

Poniechał prób nawiązania kontaktu. Przysiadł na ławce i patrzył. Twarze ludzi nic nie mówiły. Nie było na nich radości, ani smutku czy gniewu. Żadnych emocji znanych mu z tablic poglądowych. Byli więc na wyższym poziomie cywilizacji, bo panowali nad mimiką, by nie zdradzała wnętrza.

Ziemianie celowali w okazywaniu swych przeżyć. Mieli nawet specjalnych ludzi, którzy za opłatą zajmowali się pokazywaniem min. Zwano ich mimami. A jeśli uzupełniali miny słowami – aktorami. Oglądano ich popisy w budynkach o nazwie: teatr. Były budowane z uroczystą okazałością. Szczególnie odkąd z min i słów zaczęły powstawać różne historie, nazwane: dramat. Niektórzy z aktorów starali się za wszelką cenę rozśmieszyć patrzących. To byli: błaźni, komedianci. Ale częściej trafiało się na takich, co zasmucali. Strzelali do siebie i udawali, że umierają. Publika lubowała się w takich obrazkach. Wtedy nastała schyłkowa epoka ze stopą wysuniętą ku zagładzie.

Bolesław nastawił ucha, chcąc zorientować się w tutejszym sposobie porozumiewania.

Nie mógł uchwycić ni słowa. Wmieszał się więc w tłum. Ciągle nic nie słyszał. Mijali go niemi. Zdobył się nawet na barbarzyński odruch nieokrzesanych Ziemian i próbował temu i owemu zastępować drogę. Omijali go obojętnie. Zaczął ich potrącać. Nic!

Nagle olśniło go: oni nie mówią!

Zaskoczony, umknął na bok i nacisnął guzik kieszonkowego sapiencjatora:

- Co to znaczy?! – wyszeptał.

- Poszukiwany cel podróży – odparł bezduszne urządzenie.

- Kraina Spełnienia?!

- Tak.

Wyłączył sapiencjator. „Głupi mechanizm zawodzi – pomyślał – albo kpi”.

Jeszcze chwilę krążył pośród milczących postaci. Potem odkrył brak jakichkolwiek napisów. Ani sygnałów ostrzegawczych. Zakazu czy nakazu. Byłażby to kraina bez słów? Musi przeanalizować, jak to możliwe? Jak mogą żyć bez słów? Wróci jeszcze to zbadać. Wyciągnąć wnioski o przyczynach i konsekwencjach... Zrobi to jako filozof. Ale później.

Na razie szuka prawdziwej Krainy Spełnienia. Ona musi istnieć! To wynika z jego analiz. Musi być gdzieś taka, skoro wiele jest krain, gdzie spełnia się niewiele!

Poczuł się głodny i zmęczony. Do tego mógł się przyznać, byle nie do zniechęcenia. Jeszcze na tyle nad sobą panował. Wyjął z kieszeni dropsy odżywcze. Brązowe miały smak pieczonej kaczki, żółte – jabłek i pomarańczy, zielone – sałaty. Rozrastały się podczas ssaniu. Otworzył pojemnik z płynem kofeinowym, zaprawionym kwasem desocsyrybonucleinowym, co poprawiało jasność myślenia i podnosiło na duchu. W dodatku było smaczne. On zachował poczucie smaku. Dzięki temu, że nie poddał się całkowitej modernizacji osobowości., jak wielu innych Ziemian. Ale przez to pozostała mu też zdolność do cierpień miłości.

Posiliwszy się, zawrócił do pojazdu. Wpisał w komputer, jak poprzednio: Cel podróży: KRAINA SPEŁNIENIA. Pojazd nie ruszał.

Dopiero po uzupełnieniu na: cel drugi: KRAINA WZGARDZONYCH DARÓW LOSU. Wtedy ruszyli.

Lot przebiegał prawidłowo. Mógł spokojnie się zastanawiać nad życiem ludzi nie używających słów. Może było to konsekwencją dawnej teorii, że jak ludzkość osiągnie pełnię szczęścia sztuka stanie się zbędna, bo ona jest najczęściej wyrazem walki z cierpieniem.

Nie pamiętał dokładnie, jak to było w książce o szorstkich, pożółkłych, kartkach. Przeglądał ją niegdyś w słabo oświetlonym pokoju podczas badań na Ziemi. Półmrok, cisza i pustka bez ludzi, trochę go tam niepokoiły. Zza drzwi co jakiś czas dolatywał szum starych gazet, które porywał przeciąg z wybitych szyb i szurał nimi przez długi korytarz. Tymczasem on wertował księgę.

„Sztuka nie będzie w przyszłości potrzebna.” – głosił proroczy teoretyk. Dowodził, że nastąpi to wówczas, gdy nie będzie bólu ani cierpień.

A śmierć? A nieszczęśliwa miłość? – zdziwił się wówczas Bolesław. No, miłość można ustawić rozsądnie, ale z powodu strachu przed końcem życia i odchodzenia bliskich nie cierpią tylko ci, którzy poddali się modernizacji osobowości i w nowoczesnych laboratoriach pozwolili sobie wyeliminować wszelkie emocje. Podobno są zadowoleni. Niepotrzebna im teraz rodzina, ani bliscy czy przyjaciele.

On nie zdecydował się na modernizację. Pozostał anachronistą. Dlatego nadal dostępne mu rozkosze podniebienia, dreszcze przy obcowaniu ze wzniosłą sztuką, ale niestety też i cierpienia w miłości. Zmodernizowani nie czytują powieści ani wierszy. Jedynie podręczniki, poradniki i leksykony. Dysponują namiastką sztuki przy intelektualnych grach w szklane paciorki, szachach i muzyce traktowanej jak matematyka. Ale większości i to niepotrzebne.

Co jeszcze było w tamtej starej książce, którą wyjął z szafy o przeszklonych drzwiczkach? Półmrok oświetlała pojedyncza żarówka z białym, blaszanym kołnierzem, który chrzęścił w podmuchach przeciągu. Świeciła mdło, gdyż czerpała energię z resztek ziemskich zasobów. Autor owej książki uważał swe teorie za optymistyczne.

Może naprawdę modernizacja prowadzi do likwidacji sztuki? Co z niej mieliby ludzie niezdolni kochać ani cierpieć? Na szczęście obce im pragnienie zemsty, poczucie niższości i zazdrość. Skutecznie zlikwidowano też nienawiść. To był najgroźniejszy atawizm, rak psychiczny, najczęściej zabijający ludzi i całe społeczności. To właśnie zniszczyło społeczność ziemską. Wybijano się tam nawzajem z nienawiści. Nienawidzący sami się też zatruwali własnym jadem nienawiści i umierali na nowotwory, wrzody żołądka, schizofrenie, melancholie, depresje. Na szczęście wszystko to zlikwidowano. Ujednolicono też język esperanto. Nie ma też po co opiewać uczuć patriotycznych, bo ojczyzną teraz wszechświat, a krajanem – każdy.

Nie wolno mu było zabrać tamtych książek z oszklonych szaf. Mogły być skażone. Zostały na razie. Skazane na zniszczenie. Budynek gdzie je znalazł należał ongiś do Uniwersytetu. Miasto zwało się Kraków. Kamienne lwy przy bramie wejściowej pękały, Rdzewiały kółka w ich nozdrzach. Rzeźbiona bogato klamka zieleniała śniedzią. Drzwi skrzypiały. Jego kroki dudniły przeraźliwie w ciszy. Każdy krok wzbijał tumany kurzu.

Po powrocie z wyprawy na opustoszałą Ziemię pragnął otrząsnąć się z ponurych nastrojów w towarzystwie Felicissimy. Całą drogę marzył, jak to będzie. Zanim jednak do tego doszło, zobaczył ja w tłumie z jakimś chłopakiem. Jemu nigdy nie pozwalała przytulić się ramieniem. Kiedy się wreszcie spotkali, z uwagą słuchała jego refleksji z podróży na Ziemię. Bał się zapytać o najważniejsze. Gdy spróbował, ona, zawsze uważająca, powtórzyła: jesteśmy zaprzyjaźnieni i niech tak zostanie...

Wkrótce znów ją zobaczył. Biegła do tamtego z wyciągniętymi rękami, rozpromieniona radością...

Wtedy pomyślał o modernizacji psychiki. Zrobi to, jeśli obecna wyprawa okaże się daremna. Podjął decyzję w szaleńczej determinacji. I to on – filozof!

Każe sobie zlikwidować naiwność. I zapamiętane obrazy Feli z tamtym. Niech pozostanie w jego świadomości poważna, otoczona książkami i słuchająca z powagą jego wywodów. Tak, zbyt poważna, żeby pozwolić sobie na nikły gest czułości. Usuwała szybko palce z jego zachłannej dłoni.

* * *

Kiedy pojazd dobił celu, nauczony doświadczeniem z krainy bez słów, już nikogo nie zagadywał. Usiadł a ławce w cieniu drzewa i czekał na pierwszego przechodnia. Niepokoił się. Wszakże komputer przy lądowaniu pokazał na ekranie słowo: CEL.

Byłaby to kraina spełnienia? Czy ta druga: Wzgardzonych Darów Losu?

To dla Feli wzgardził wiele razy takowymi. Zrezygnował z wielu sprzyjających okoliczności, odrzucił niejedną propozycję, zaniedbał swój los. Jeśli nie mógł znaleźć krainy, gdzie wszystko się spełnia, zapragnął odszukać przynajmniej tą, do której odchodzą dary losu, jakimi sam wzgardził. I je odzyskać skoro jego miłość nadaremna. Należał do nich pełen żalu gest matki, kiedy niegdyś oznajmił, że nie zostanie z nią wieczorem, o co prosiła, bo śpieszy do Feli. I propozycja naukowa, której nie przyjął. Brakło by mu czasu dla Feli. Potem przepadła licząca się nagroda, gdy się po nią nie pofatygował, wybierając spotkanie z Felą. Odwróciła się od niego Julia, widząc, ze na dobre zajęty Felą. O, wiele spraw zaniedbał. Tym sposobem dary, jakie los mu podsuwał przepadły. Gdzieś jednak musiały odejść.

Teraz zapragnął je odszukać.

Inni podobne zamiary by wyśmieli, ale jemu, anachroniście, wolno było zachować odrobinę irracjonalnej naiwności, tak jak kilka ziemskich bibelotów, bawiących oko, jakie nabył w antykwariacie. Nawet sapencjator go w tym nie powstrzymywał, podczas gdy wobec jego uczuć do Feli objawiał zastrzeżenia. „Głupi, głupi!” – terkotał najczęściej, pytany i nie pytany . W końcu zgniewany wyłączył jego przycisk. Potem przezornie unikał pytań. Co taki mechanizm może wiedzieć o zakochaniu? Ograniczył pytania, dlatego w tej podróży błądził.

Wyostrzył teraz wzrok, bo z daleka ktoś nadchodził. Miał paskudnie antypatyczną gębę. Taka mina według starych katalogów wskazywała napuszonego głupca.

Uff! Przeszedł. Chwała Bogu. Z takim przykro byłoby zaczynać. Ale idzie następny. Taki sam?! Za nim drobnymi kroczkami, na paluszkach nadbiega jeszcze jeden. Wyprzedza tamtego i...pada na kolana. Napuszony ani drgnie. A ten czołga się przed nim na klęczkach. Za nimi inny gnie się w ukłonach.

Bolesław ucieka z niesmakiem. Wszędzie podobnie. Jedni napuszeni szli przed siebie z dumnie zadartymi łepetynami, inni na klęczkach.

- Co to znaczy? – wrzasnął, naciskając klawisz sapiencjatora.

- To Kraina Mogeuszy i Proszalników. To potomkowie ziemskich urzędasów, którzy wszystko mogli, i ich petentów. Znaleźli się jeszcze tacy, którym tak zacofana kraina potrzebna.

Bolesław patrzył z przerażeniem na paradę tych, co niby wszystko mogą i korzących się przed nimi w pokornym geście Proszalników. Słyszał co nieco o mrocznym okresie cywilizacji, kiedy to załatwienie czegokolwiek (mieszkania, pracy), zakupu czegoś, a nawet uzyskanie awansu, nie przebiegało logicznie, a wymagało specjalnej siły przebicia, protekcji, układów, pleców, picia... i innych równie absurdalnych sposobów. Jakże to było głupie!! Teraz te wszystkie sprawy załatwiają komputery. One nie biorą łapówek ani napiwków. Nie trzeba się im podlizywać ani żenić się z nimi dla lepszych układów.

-Tylko dlaczego akurat tu przylecieliśmy?

- Zobaczysz – odparł tajemniczo sapencjator.

- Jedźmy dalej...

* * *

Następna kraina była też niesamowita. Już wysiadając z pojazdu dostrzegł mnóstwo skrzynek pocztowych. Czerwieniły się na każdym drzewie, słupie, domu. Coraz to ktoś do nich podchodził i wrzucał listy. Na ławkach siedzieli ci, co je pisali, otoczeni stosami kopert.

„Wygląda na to, że strasznie dużo ich piszą” – pomyślał. „Nie mają nic lepszego do roboty? Co może być w tych epistołach?” Żywił nadzieję, że pisane z takim zapałem są przynajmniej efektem miłości czy choćby życzliwości. Wiedział z podręczników, że pisywano takowe w kwiecistym stylu na ozdobnej papeterii...

Ale czasem Ziemianie w przypływie nienawiści pisywali anonimy. Cichcem wysłany donos z ironicznym podpisem „życzliwy”, miał komuś dokuczyć. To była marna satysfakcja miernych ludzików. Czy mogli potem kochać samych siebie, wiedząc o swoich postępkach pozbawionych godności? Czy wstyd pozwalał im żyć? Dlatego po opuszczeniu Ziemi w pierwszym rzędzie zlikwidowano wszelkie przejawy nienawiści. To przecież doprowadziło do zagłady. Mężczyzna powinien budować, sadzić drzewa, płodzić dzieci, a nie zabijać!

Co więc pisali ci tutaj? Brakło mu odwagi zapytać.

- To KRAINA LISTÓW BEZ ODPOWIEDZI – wyjaśnił sapiencjator. Oni tak piszą i piszą, bo pozostało im dużo anachronicznej potrzeby porozmawiania z kimś, radzenia się i proszenia o coś... Pisać mogą. Tylko nikt na te listy nie odpowiada.

- Na Ziemi takie atawistyczne potrzeby zaspakajały redakcje czasopism z działami łączności z czytelnikami...

- Ale nie na wszystkie listy odpowiadano – zaskrzeczał sapiencjator. – Nieraz przepadały wysyłane z prośbą o druk utwory. I listy o pomoc. I niejeden od kogoś nieszczęśliwie zakochanego. I stąd się zaczęło...

- Co się zaczęło – spytał Bolesław, ale i on urwał, bo na sąsiedniej ławce przycupnęła dziewczyna o długich włosach. Wyciągnęła blok listowy i gryząc koniec flamastra, zaczęła pisać. „Czy i tej uroczej dziewczynie nikt nie odpowie? – pomyślał z żalem Bolesław - Ona wkłada w to –widać – wiele nadziei... Jak wszyscy wokół.” W końcu zezłościł się:

- Dlaczego mnie tu wodzisz?

- Byliśmy w trzech krainach - zaczął swą tyradę sapiencjator. – Druga i trzecia to te, gdzie zachowały się anachroniczne pozostałości z Ziemi i mieszkańcy ich są w stanie o coś prosić, do czegoś dążyć. Są Proszalnikami, piszą listy... A kiedy przestają pragnąć czegokolwiek, wyrzekają się nawet słów. Bo nie pragnąć niczego to jedyne możliwe spełnienie. Właśnie w obojętnej Krainie Bez Słów.

- Nie wierzę ci bezduszny mechanizmie! – krzyknął Bolesław, patrząc na dziewczynę gryzącą w zamyśleniu flamaster. - Ja tej dziewczynie odpowiem!

26.XI 1987r.                                                                      K.Habrat. 

  Spis treści zbioru
Komentarze (1)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Narracja doskonała, ale:
a) raz "sapencjator" raz "sapiencjator"? Przydałaby się określona konsekwencja.
b) I, o zgrozo: zamiast "tę", to "tą" Pisarce się napisało... ;)
c) Wreszcie literacki poziom: za dużo reminiscencji z Hermanna Hessego.
© 2010-2016 by Creative Media
×