Go to commentsStaszka1
Text 1 of 3 from volume: Staszka
Author
Genrebiography & memoirs
Formprose
Date added2014-01-21
Linguistic correctness
Text quality
Views2283

Staszka #1


Staszko jedz. Gołąbku płowy, grzywko rozwiana. Jedz!


Zaczęło się od zgaszonego telewizora. Staszka, jak każda babcia była specjalistką od popołudniowych ramówek serialowych. Dwie Basie, Grażynka, trzech Henryków, Manuela, księża, listonosze, aptekarze i królowie potencji ogrodnicy. Ridże, Isaury, setki innych. Akcja na trzech kontynentach i pięciu kanałach. Trzynaście odcinków dziennie, w tym cztery powtórki. Gabinet osobliwości, w którym telefon można odebrać w przyszłym tygodniu, a pięćdziesięcioletnie mamuśki wyglądają lepiej od moich trzydziestoletnich koleżanek. Pamięć zawsze miała znakomitą i w dowolnym momencie rozwijała nam tę skomplikowaną serialową sieć, odtwarzając wątek Ridża lub innego Henryka przez wiele odcinków wstecz. Nigdy nie należała do osób zbyt rozmownych. W dobrym tonie było jednak przynajmniej raz dziennie poprosić o rozsupłanie którejś z tych pajęczych nitek. Dlaczego Isaura spotyka się teraz z tym ogrodnikiem? – Jedno pytanie załatwiało kwestie dialogu na cały dzień.


Przyszedł w końcu dzień, kiedy los kogokolwiek z tego rozległego serialowego uniwersum przestał Staszkę interesować. Zgasiła telewizor oraz górne światło, zasunęła zasłony i usiadła na krześle. Kulejąca kotka, wierna towarzyszka Staszki, zdechła kilka miesięcy wcześniej. Staszka siedziała więc sama. Domownicy odwiedzali ją w wymiarze, na który pozwalały im codzienne obowiązki. A Staszka gasła z dnia na dzień.


Trzeciego dnia od wyłączenia telewizora przestała jeść.



Staszka zawsze była niezatapialna i mało rzeczy robiło na niej wrażenie. Któregoś dnia dostarczyłem dowodu, że siekiera w mojej ręce nie jest najwłaściwszym narzędziem. Wybiegłem z piwnicy sikając krwią po całym korytarzu, a Staszka po prostu wzięła ściereczkę. Typową ściereczkę kuchenną , pamiętającą jeszcze pewnie poprzedni ustrój, która jest w każdej babcinej kuchni. Mała, szara i śmierdząca ściereczka była orężem Staszki w walce z czerwonym szlakiem, którym znaczyłem swoje chaotyczne w przypływie adrenaliny ruchy. Ja dzwoniłem po ojca i uspokajałem łkającą w spazmach mamę – zachowując trzeźwość umysłu godną najwyższych standardów Staszki. Ona zaś metodycznie podążała za mną zgięta w pałąk i szorowała czaro – białą szachownicę kafelków. Jak od razu nie zetrę to zaschnie – pragmatyzm nie odstępował Staszki w żadnej sytuacji.


Staszko, ani trochę mnie wtedy nie żałowałaś – wziąłem ją kiedyś pod włos. Jakbyś się walnął w nogę to co innego – odpowiedziała nie odrywając wzroku od serialu. Bo jakbyś się walnął w nogę – kontynuowała – to nie mógłbyś chodzić, a z pozszywaną ręką to możesz. Dla Staszki, kobiety czynu, mobilność była kluczem. Kiedyś dotarło do mnie, że kiedy zastygała w niezmiennej pozie, podążając śladami losów serialowych bohaterów, przy okazji  gromadziła i pielęgnowała w sobie resztki ruchu, tak potrzebnego aby sprostać codziennym czynnościom.


Do kościoła – tak ważnego dla większości niewiast w pewnym wieku – nie chodziła sama od dawna. Kwestię rozwiązywał Pan Kazio Za Dychę, który czekał na Staszkę w swojej taksówce co niedziela o 9.30 pod domem. Zięć Staszki – mój ojciec, nie poczuwał się za bardzo, więc Pan Kazio Za Dychę miał zlecenie stałe. Po mszy, w ciepłe, letnie dni, kiedy stare kości czuły się trochę lepiej, Staszka zwalniała z posterunku Pana Kazia Za Dychę i prosiła żeby wrócić na piechotę. Dawałem więc Staszce ramię i pomalutku, robiąc co kilkaset metrów dłuższe przystanki, szliśmy. Droga do kościoła zajmowała mi zwykle około piętnastu minut. Ze Staszką to było zawsze ponad godzinę. Godzina w milczeniu, które przerywało grzecznościowe Dzień Dobry. Kilkudziesięciokrotnie. Staszka przez czterdzieści lat była w naszym mieście lekarzem. Przyjmowała w czasach, kiedy, gdy ktoś nie miał pieniędzy, przynosił rybę wędzoną lub wytłoczkę jajek. Albo nic nie przynosił. Nigdy nikomu nie odmówiła. I wbrew przekonaniu głąbów stojących w kapturach pod sklepami i klatkami schodowymi – to ona miała prawdziwy szacunek ludzi ulicy. Kłaniali się jej w pas.


Kumy wymierały systematycznie. Pani Jaworowa, Dzięciołowa, Baczewska. Tę ostatnią znałem najlepiej, bo pojawiała się u nas w domu odkąd pamiętam. Byłą sprzątaczką w ośrodku zdrowia i ze Staszką łączyły ją specyficzne relacje. Przychodziła na zupę, milczały sobie razem gapiąc się na seriale, czasem za pięć dych umyła szafki w kuchni. Sylwetka Baczewskiej, jej słowa i ruchy był emanacją największego szacunku do Staszki. Nigdy nie usłyszałem , by zwróciła się do niej inaczej jak „Pani Doktór”. Jako Pani Doktór, Staszka była dla Baczewskiej największym autorytetem w sprawach wszelkich.


W czasach kiedy na cyferblacie telefonu wystarczyło wykręcić trzy cyfry aby dodzwonić się w wybrane miejsce, do Baczewskiej miał zadzwonić bratanek. Ze Stanów! Biedną jak mysz kościelna i głuchą jak pień Baczewską spotkało takie szczęście. Baczewska naturalnie nie znała angielskiego, Staszka też nie, ale któż miał poczciwą Baczewską nauczyć. Baczesiu powtórz – Gut Mornink, Gut Mornink – niosło się po całym domu. Obie panie trzymając małe nożyki w rękach i pochylając się nad wielkim koszem jabłek w skupieniu powtarzały swoją mantrę – Gut Mornink. Gut Mornink.


Pokrzywiona sylwetka Baczewskiej w odświętnym, czarnym stroju zbliżająca się do naszej furtki, była dla sąsiadów znakiem, że coś jest na rzeczy. Oprócz zwyczajnych okoliczności Baczewska pojawiała się u nas z okazji chrzcin, pogrzebów i okrągłych rocznic. Nosiła zupę, wymieniała sztućce i nie bardzo dawała się uprosić by usiąść ze wszystkimi przy stole. Kiedy nie miała już nic do roboty, najlepiej czuła się w kuchni zmywając lub siedząc na małym zydelku. Tak też było po pogrzebie Staszka – męża Staszki, a mojego dziadka. Smutek Staszki, która nie zwykła okazywać emocji, był dla Baczewskiej nie do wytrzymania. Przez całe popołudnie siedziała w kuchni szorując po kilkakroć wszystkie naczynia. Łzy Baczewskiej, proste i szczere, kapały do zlewu.


Staszek, maż Staszki, był straszną cholerą. Z nim jednak wiązało się TO wspomnienie. Była tylko jedna rzecz, która rozświetlała oblicze Staszki i wlewała nań prawdziwą radość. Dwutygodniowe wczasy w Bułgarii. Jedyne wczasy w całym spracowanym życiu. Kiedy byliśmy w Bułgarii – tymi słowami zaczynała się każda jasna opowieść Staszki. Jeśli już od wielkiego dzwonu zdecydowała się opowiadać, Bułgaria musiała się pojawić. Całej feerii pozytywnych spraw związanych z tą wyprawą nie zaburzał fakt, że w owym czasie, na owych wczasach Staszek podejrzanie często znikał gdzieś z miejscową kelnerką.


Nadszedł więc ten dzień kiedy zmarły wszystkie Kumy i zdechły wszystkie koty, a Staszka z trudem poruszała się już o dwóch laskach. Kiedy więc opowiedziała już wszystkim po stokroć historię wczasów w Bułgarii, zasunęła zasłony i wyłączyła telewizor.



Przed Sanatorium – bo tak mówiono na oddział psychogeriatryczny, był Bałagan. Oddział zbiorczy dla lżejszych przypadków swoją nazwę zawdzięczał chaosowi, który występował tam pod każdą postacią. Depresje, psychozy i nie rokujący skuteczności niedoszli samobójcy. Cyganki gadające bardziej od rzeczy niż te spotykane na rynkach miast, fruwające kredki i obsikane buty. Pacjentów i gości. Przez pewien czas matka natura wyprawiała ze Staszką wszystko co chciała i powoli zaczynaliśmy się bać, że nasza Staszka zostanie wśród tych musztardowych ścian Bałaganu na długo.


Symbolem przełomu okazała się parówka cielęca. Kiedy Staszka zjadła „aż trzy”, wiedzieliśmy, że idzie ku dobremu. To ty mnie uratowałeś – stwierdziła kilka dni później siedząc na szpitalnym łóżku i majtając wesoło nogami. W całym strumieniu słów, które sączyliśmy do coraz bardziej zamykającej się na bodźce głowy Staszki, wrażenie na niej zrobiła tylko jedna moja tyrada.  – Staszko trzeba jeść, sama kiedyś mówiłaś. Jak jest obiad, ni ma chuja, trzeba jeść. – Tylko tyle i aż tyle. Do osadzonej w konkretach Staszki nie przemawiała żadna wielopoziomowa, barokowa argumentacja. – Jak jest obiad, ni ma chuja, trzeba jeść. – To dopiero podziałało i Staszka ruszyła. Ale wtedy to już jak odkurzacz: coca cola, jogurciki, kaszaneczka, śliwki, soczki i babeczki z Żoliborza. Oprócz naturalnie wyszynku tamtejszego.


Oddziały psychogeriatryczne mają swoją poetykę. Babcie sobie kremy zabierają, laskami się po głowach napierdalają, kapcie gubią. Jak przyjedzie gość, opowiadania jest na tydzień. Babeczki z Żoliborza – hit na oddziale tamtego lata – rozchodziły się zawsze bardzo szybko. Trochę wolniej rozchodziły się babeczki oddziałowe. Bo o laskach. Jeśli akurat laska nie służyła do napierdalania po głowie innej babeczki.


Niedługo Staszka nabrała sił i została hersztem bandy. Załatwiała kaszę gryczaną na obiad, negocjowała pory spaceru i wydłużała godziny oglądania telewizji. Do pokoju nr 5, w którym mieszkała ciągnęły pielgrzymki pacjentów. Poważna i skupiona, niczym wikiński jarl, rozsądzała spory. – Jutro oddasz mu ziemniaka. Wystarczy Ci już telewizji. Nie podbieraj więcej chustek do nosa. – Od decyzji nie było odwołania. Staszka locuta causa finita. Kiedy urzędowała, zawsze godzinę przed obiadem, na nocną koszulę narzucała błękitny szal. Usta malowała szminką, kolor – babciny róż.


Lato się kończyło i Staszka wracała do siebie. Próbowała nas przekonać, że woli zostać na oddziale na stałe. Przecież dobry herszt nie opuszcza swojej bandy.


No ale przede wszystkim był on. Pan Tomek, sanitariusz. Miał zapadniętą klatkę, filmowy uśmiech i meleksa. Pojazd służył do transportu państwa starszych między oddziałami na wielkim obszarze szpitala psychiatrycznego. Na wdzięki Pana Tomka podatne były szczególnie damy, a zapowiedź pozaregulaminowej przejażdżki była w arsenale jego perswazji najmocniejszą bronią. Rundka po parku w samochodzie bez dachu z pięknym niczym Ridż sanitariuszem była dla wszystkich niewiast niczym krótkie zanurzenie w odległy świat seriali, któremu co wieczór – wcześniej w domu a teraz na oddziale – oddawały hołd.



Tego dnia wszystko było gotowe. Program telewizyjny i żoliborskie babeczki na stole, pokój wypucowany, kwiatki podlane. Kiedy już usiadła w fotelu zabraliśmy się wszyscy wokół i nasłuchiwaliśmy w skupieniu.


Każdy spodziewał się jakiegoś hołdu oddanego codzienności, którą tak bardzo Staszka ceniła. – Podaj pilota. Popraw obrus. Odsłoń bardziej zasłony. – Znając Staszkę, któreś z tego typu zdań powinno się pojawić i przypieczętować ostatecznie powrót do normalności.


Nagle twarz Staszki rozpromieniała. Z fikuśnymi lokami i w białym swetrze wyglądała jak mały siwy aniołek. Będzie Bułgaria – pomyślałem.


A wiecie – rzekła Staszka. Na oddziale był taki Pan Leon ….



CDN.





  Contents of volume
Comments (2)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Bardzo mi się podoba początek tej opowieści. Nawet trochę fantastycznie oddana atmosfera oddziału (znam takie oddziały, choć sam pracuję na oddziale internistyczno-kardiologicznym). Dobra proza, czyta się gładko, lekko, przyjemnie.
avatar
Psychogeriatria nie ma w sobie nic poetyckiego i wielkiego talentu by wymagało, by ktoś opisał coś ciekawego dziejacego się na takim oddziale. Tu autor poradził sobie z tym zadaniem doskonale, okraszajac opowieść, by była strawna dla czytelnika. Rzeczywistość takiego oddziału nie ma w sobie nic zabawnego.
© 2010-2016 by Creative Media