Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2014-03-30 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2175 |
Pieczałowicie pokrywałem grot strzały płynnym kwasem. Malutkie, bezdymne ognisko paliło się cichutko u mych stóp. W jego ogniu rozgrzewały się groty kilku kolejnych pocisków. Chciałbym móc pogwizdać przy pracy, ale w tej chwili byłoby to samobójstwo. Za pagórkiem, kilkadziesiąt metrów dalej żerował troll. Był wystarczająco zajęty swoją ofiarą – młodzieniec wyglądał na szlachcica – by dać mi czas na przygotowanie broni. Miałem cztery strzały. Nie spodziewałem się użyć więcej niż jednej, ale pierwsza zasada przetrwania w dziczy i na polowaniu mówi, że zawsze trzeba być przygotowanym na nieprzewidziane.
Spojrzałem krytycznie na grot strzały, pokryty zielonkawą substancją. Od tego grotu być może zależało moje życie, musiał być idealnie przygotowany. Gdy każdy rowek i lejek na powierzchni grotu wypełniła silnie żrąca substancja, uśmiechnąłem się. Adrenalina powoli zaczynała wypełniać moje żyły. Założyłem cięciwę na łuk. Łuk. Mój skarb, główne źródło utrzymania, i dzieło własnych rąk. Mojego najbliższego przyjaciela, który nigdy jeszcze mnie nie zawiódł.
Słońce zalewało niewielką polankę miodowym blaskiem zachodu, gdy wstałem i zacząłem skradać się do pagórka z łukiem w dłoni. Troll wciąż stał w tym samym miejscu, pożerając swoją ofiarę. Sprawdziłem mocowania cięciwy, założyłem strzałę na cięciwę, i czekałem. Czekałem aż stwór podniesie swój kosmaty łeb, odsłaniając najczulszy punkt swego ciała. Wiatr wiał mi w twarz, więc mogłem nie obawiać się o to że troll wyczuje mój zapach. Miałem czas. Najważniejsza cecha łowcy? Nie celność strzelania. Nie odwaga, ani czytanie śladów. Cierpliwość. Największa cnota każdego tropiciela. My zawsze mamy czas.
Uwielbiam ten moment oczekiwania. Adrenalina pali żyły wrzącym ogniem, mięśnie drżą z niecierpliwości, a oczy wypatrują najmniejszej oznaki słabości. Całe ciało aż gotuje się do czynu. Tylko umysł pozostaje chłodny i czysty, jak zimne źródło w najgłębszej kniei. A jednocześnie w ułamku sekundy potrafi zadecydować o naciągnięciu cięciwy, w niezauważalnej sekundzie wycelować i wypuścić latającą śmierć pod postacią strzały na spotkanie jej przeznaczenia.
Troll powoli wyprostował się i zaryczał. Chyba porządnie się najadł, bo z chłopaka niewiele pozostało. To dobrze. W razie gdyby pierwsza strzała go nie zabiła, zyskam kilka ułamków sekund na wypuszczenie następnej. Napiąłem cięciwę. Wiatr dmuchał tylko leciuteńko, nie będzie miał wpływu na celność strzału. Zamknąłem jedno oko, cięciwa odciskała mi ślad na policzku, a strzała łaskotała brzechwą w ucho. Muszę trafić. Ja nie chybiam.
Godzinę później siedziałem przy wesołym, trzeszczącym ognisku, piekąc na rożnie solidny kawał upolowanej wcześniej sarny. Smakowity zapach rozchodził się dookoła, a ja pracowałem. Starannie wyjąłem strzałę z ciała stwora, a potem ostrożnie i głęboko zakopałem. I tak już do niczego by się nie nadawała, a kwas potrafi być śmiertelnie groźny
Odciąłem także głowe potwora. Co prawda przybyłem tu tylko po to, by go unieszkodliwić, ale z niewiadomego mi powodu różni hrabiowie i baronii lubili mieć ucięte głowy odrażających stworzeń zabitych przez innych ludzi na swoich scianach. Nie rozumiem tego, ale ja póki mi płacą nie zadaję zbędnych pytań. A ta głowa nadaje się na trofeum idealnie. Strzała weszła prosto w środek ślepia potwora. Średnio wprawny preparator usunie minimalne oznaki zniszczenia w kilka minut.
A cel mojej głównej misji, choć całkowicie tajnej, dyndał wesoło podrugując w skórzanej torbie przy łęku siodła.
Przykro mi, Albercie Eryku z klanu Płonącej Róży, że zabił Cię i rozszarpał ten potwór.
Ja zrobiłbym to dużo, dużo szybciej...
*********
Sztylet. Poła. Brzuch. Poła. Drugi sztylet. Głowa. Pośladki. Oba sztylety. Krok, drugi. Obrót. Poła. Sztylet. Brzuch. Oba sztylety...
Zmęczyłam się. Usiadłam na miękkim, fioletowym dywanie z żółtymi obwódkami, który był tak samo ochydny i tak samo drogi, jak całe pomieszczenie i zamek w którym się znajdowałam. Delikatne, aksamitnie miękkie poły z lekkiego tiulu ułożyły się za mną, jakby w wielkie, niebieskie skrzydła... Zwiesiłam głowę. Nie wiem po co to ćwiczę. Przecież od lat znam te ruchy na pamięć, a każdy z nich powtórzyłam tysiąc tysięcy razy. To całe moje życie. Całe moje cholerne, zmarnowane na półnagie występy przed tłumem napalonych do czerwoności mężczyzn, życie.
Ostrza idealnie ostrych, złotych kindżałów tak pięknie błyszczały... Jedyne co mam. Oto oni. Moi jedyni przyjaciele i powiernicy, którzy nigdy, przenigdy mnie nie opuścili. Dziś też tego nie zrobią. Dziś, gdy wreszcie mam szansę jednym występem zmienić swoje jarmarczne, pełne tułaczki życie. Dziś, gdy tańczę przed markizem, i być może zostanę nadworną tancerką. Dziś, gdy mam szansę zmienić swoje życie, kindżały tak pięknie błyszczą tuż przy mojej skórze...
Nie. Tak nie można. Nigdy nie uciekłam, i dziś też tego nie zrobię. Wstaję, poprawiam ułożenie delikatnej, zwiewnej tanecznej sukni z ogromnymi delikatnymi połami. I od nowa...
Sztylet. Poła. Brzuch. Poła. Drugi sztylet. Głowa. Pośladki. Oba sztylety. Krok, drugi. Obrót. Poła. Sztylet. Brzuch. Oba sztylety...
Nie, to bez sensu. Tylko się bardziej zmęczę... Nieprzespana noc i tak zrobi swoje, odbije piętno na moim występie. Znów siadam. Moje nagie stopy z czerwonymi jak krew paznokciami zapadają się w drugim dywanie - tym razem zielonym z czerwonymi wzorami. Chyba jeszcze ochydniejszym od fioletowego. Próbuję przełknąć łyk wina ze złotego kielicha, ustawionego na niskim, hebanowym stole. Stoją na nim też półmiski owoców, talerze ciast, inne kielichy napojów... Oczywiście wszystkie z najszczerszego złota i w najgorszym guście. Nie, nie będę teraz piła. I bez tego mam zawroty głowy.
Patrzę przez okno. Zaczyna zmierzchać. Słońce zachodzi w otoczeniu przepięknych, krwawoczerwonych chmur... Moje przysypane pudrem policzki pieści delikatny, ciepły zefir znad morza... Oddycham głęboko - Trochę mi lepiej. Może uda się przełknąć kilka kęsów... Nie. Gdy tylko się odwracam, znów kręci mi się w głowie. Przeklęty złoty przepych! Moje spojrzenie znów kieruje się na kindżały. Są takie piękne... Takie ostre, gładkie i błyszczące... Po raz trzeci siadam, tym razem ze skrzyżowanymi kolanami. Zaczynam polerować idealnie czyste ostrza. To mnie odpręża... Czuję się wtedy jakbym z nimi rozmawiała... Rozmawiała delikanym, śpiewnym językiem aksamitu... Rozmowę przerywają otwierane drzwi. Staje w nich któryś z tysiąca sług markiza. Milcząco przyzywa mnie gestem. Biorę sztylety, wstaję i idę do drzwi.
Prowadzi mnie do głównej sali. Wiem o tym, mimo że korytarze oślepiają mnie milionem refleksów pochodni na wszechobecnym złocie. Kolejne, idealnie miękkie, choć znów okropne dywany ciągną się w nieskończoność. Docieramy do wielkich wrót. Sługa otwiera je. Po raz ostatni patrzę na moje piękne ostrza i wchodzę do środka.
Sala jest naprawdę wielka, więc czuję się w niej malutka i nic nie znacząca, szczególnie ze poza mną jest w niej tylko markiz siedzący na złotym tronie, wyłożonym fioletowym suknem. Markiz. Coż, teraz, gdy go ujrzałam, zrozumiałam czemu ten zamek jest tak ochydnie urządzony i ordynarnie złoty. Gdybym miała na podstawie tych komnat ułożyć portret ich posiadacza, właśnie tak by on wyglądał. Gruby, niski, pryszczaty człowieczek, z grymasem wiecznego niezadowolenia na twarzy, a znudzenia w oczach. Coż, nie po to tu jestem, by go oceniać.
Tuż przed tronem jest kawałek marmurowej posadzki. Tam będę tańczyć. Podchodzę tam, pewniej chwytam kindżały i zaczynam tańczyć.
Sztylet. Poła. Brzuch. Poła. Drugi sztylet. Głowa. Pośladki. Oba sztylety. Krok, dru...
Czuję na swoim pośladku gorącą, śliską dłoń. Ignoruję go, ale budzi się we mnie gniew. Tańcz! Nie zmarnuj swojej, być może jedynej w życiu szansy!
Krok, drugi. Obrót. Poła. Sztylet. Brzuch. Oba sztylety...
Znów to zrobił. Ostatkiem sił powstrzymuję furię. Tańczę dalej.
Sztylet. Poła. Brzuch. Poła. Drugi sztylet. Głowa. Poś...
Teraz sprawy potoczyły się szybko. Markiz złapał mnie i zaczął nachalnie, brutalnie obmacywać... A ja... Czułam się piękna, wyjątkowa... Moja piekna suknia, delikatna, upudrowana skóra... Czerwone paznokcie. Opar bajecznie drogich perfum, dookoła mnie... Byłam piękna...
Ale jeszcze piękniejszy był wyraz twarzy markiza, gdy moje sztylety wbiły mu się głęboko w brzuch. Jestem pewna, że nigdy nie był tak piękny, jak w tej chwili, gdy zarzęził i zawisł na moich przyjaciołach. Wyszarpnęłam sztylety z jego ciała i w tej samej chwili cała furia ze mnie wyparowała. Pozostał tylko bezbrzeżny, zwierzęcy strach. Podbiegłam do okna. Niezbyt wysoko. Wdrapałam się na parapet i skoczyłam, trzymając w dłoniach idealnie ostre, matowe i zbrukane ostrza. Dłonie czerwone, ale nie od lakieru. Tylko kiedyś delikatne, miękkie poły z tiulu załopotały i rozłożyły się jak skrzydła czarnego kruka...
A ja uciekałam. Uciekałam od swojego życia.
A miałam nigdy nie uciekać...
******
Spotkałem ją, gdy na wpół leżała, na wpół siedziała pod drzewem. Była piękna. Jej szaty też musiały być kiedyś piękne, choć spod przydrożnego brudu i krwi (jej własnej, czy innego człowieka?) trudno było zauważyć wysoką jakość drogiego materiału i delikatnego, błękitnego koloru.
Na szlaku nie odmawia się pomocy. Nikomu. Ona, jeśli jeszcze żyła, na pewno potrzebowała wsparcia.Zsiadłem z konia, podszedłem bliżej, i uklękłem koło niej. Głowa zwisała jej na piersi, włosny zwisały w brudnych strąkach z boku. Chyba pod grubą warstwą brudu były kiedyś czerwone. Oddychała. Niemal od razu zobaczyłem, że krew którą była pokryta, nie pochodziła z niej samej. Miała w niej całe ręce, którymi próbowała coś zakryć.
Zdziwiłem się, widząc przepiękne, złote, lekko zakrzywione sztylety. Skąd je miała? Musiały być niesamowicie cenne, a ona nie miała przy sobie nawet małej torby podróżnej. Niczego. Tylko te sztylety. Czyżby była złodziejką, która po prostu uciekła zbyt daleko od miasta i dopadło ją pragnienie i głód? Ale czyja w takim razie była ta krew?
Te pytania musiały narazie poczekać. Może sama na nie odpowie, jeśli uda mi się przywrócić ją do życia. Rozłożyłem swoją podróżną derkę, wziąłem ją na ręce i ułożyłem ostrożnie na materiale. Tak jak mówiłem na początku, na jej ciele nie było żadnych ran, jeśli nie liczyć kilku ugryzień jakichś owadów, i kilku niewielkich zadrapań. Nic poważnego. Na pewno była odwodniona i wykończona, i dlatego straciła przytomność.
Wlałem jej w usta kilka łyków wody, podtrzymując głowę, by się nie zakrztusiła. Następnie wylałem nieco płynu na jej twarz i oczyściłem z brudu. Moje elfie oczy się nie pomyliły. Jak na człowieczą kobietę, była niewiarygodnie piękna. Przyglądałem się jej, a ona powoli odzyskiwała przytomność.
Spojrzała na mnie niezbyt przytomnie zielonymi oczyma z bardzo długimi rzęsami. Chyba chciała coś powiedzieć, ale tylko zaniosła się suchym kaszlem. Położyłem jej palec na ustach, i wlałem do gardła kilka następnych łyków wody. Przełknęła, i chyba przyniosło jej to ulgę, bo jej twarz nieco się rozluźniła.
Wykrztusiła cicho:
- Gdzie jestem? Kim ty jesteś?
- Przyjacielem. Odnalazłem cię na szlaku nieprzytomną i zaopiekowałem się.
Pokiwała lekko głową i znów straciła przytomność. Ta krótka chwila świadomości i reakcja na wodę potwierdzała moją diagnozę - była jedynie wycieńczona. Potrzeba jej trochę odpoczynku, i wróci do siebie.Pokiwałem głową do samego siebie, przykryłem ją miękkim kocem, wziąłem przytroczony do siodła łuk, i poszedłem zapolować. Gdy się obudzi, na pewno będzie potrzebowała pożywienia, a suche racje podróżne to nie najlepszy posiłek dla rekonwalescenta.
Wróciłem godzinę później, trzymając za uszy dwa dorodne, młode szaraki. Nieznajoma wciąż była nieprzytomna. Ponieważ zaczynało zmierzchać, rozpaliłem niewielkie ognisko tuż obok jej posłania, by nie zmarzła. Znów wlałem nieco wody do jej ust, co wydobyło z jej gardła coś na kształt jęku ulgi...
Upewniłem się że jest dobrze przykryta i sam położyłem się obok, na trawie. Jestem elfem. Więcej naprawdę mi nie trzeba. Posłanie noszę dla wygody, i na wypadek takich właśnie sytuacji... Zasnąłem.
Rano obudziło mnie wspaniałe, złote słońce. Moja pacjentka przewróciła się lekko na bok i uśmiechnęła do mnie lekko. Niesamowite co potrafi zdziałać kilka łyków wody i wygodne posłanie... Ognisko wciąż się żażyło, wiec wsadziłem w żar udko wczoraj oprawionego zająca. Niech się trochę pożywi...
W międzyczasie dałem jej bukłak - miała dość sił, by napić się sama. Kilkanaście minut później dałem jej kawałek pieczystego. Na pusty żołądek też lepiej nie jeść zbyt wiele... Przyglądałem się, jak ze smakiem zajada mięso i czekałem, aż skończy. A potem zapytałem:
- Jak Ci na imię? Ja jestem Tieru.
-Muireann... Dziękuję za pomoc.
Miała przyjemny, melodyjny głos, choć trudno było to usłyszeć pośród skrzypnięć wysuszonego gardła i zmeczenia bijącego z każdego słowa. Musiała sporo przejść w ostatnich dniach. Ale o tym porozmawiamy później...
- Na szlaku pomoc to obowiązek. Nie byłbym w stanie zostawić na pastwę dzikich zwierząt i bandytów kogokolwiek bezbronnego. Powiedz, lepiej Ci? Jak się czujesz?
Chyba chciała coś odpowiedzieć, bo już otwierała usta i zaczynała lekko kiwać głową, ale nie było jej to dane.
Wszystkie słowa zagłuszył donośny, chrapliwy ryk. Bardzo bliski, i bardzo nieprzyjemny ryk. Ryk niedźwiedzia. Sądząc po głosie, był zaledwie kilka kroków ztąd i to ogromny. I najwyraźniej wściekły....
Szybko sięgnąłem po łuk i naciągnąłem strzałę, już w trakcie obrotu w kierunku lasu. Zobaczyłem go. Jestem myśliwym, łowcą, widziałem naprawdę wiele wielkich zwierząt, ale to był zdecydowanie największy niedźwiedź jakiego widziałem w całym swoim życiu. Wiedziałem że nie zdążę strzelić. A nawet jeśli, to choćbym trafił idealnie, bardzo nikłe są szanse że zwierzę zginie od razu. Coż, kto nie próbuje, ten nie zyskuje. Albo raczej nie przeżywa w tym wypadku. Na ucieczkę i tak nie było już czasu.
Minutę potem skórowałem pięknego niedźwiedzia. Jestem łowcą, ale mam nieco pojęcia o magii... Wolę zwykle zdać się na siłę strzały niż na magii - każde, choćby malutkie zaklęcie kosztuje. Ale czasem nie ma wyjścia. Nie będę tłumaczył jak dokładnie zakląłem strzałę, bo to dość skomplikowane, ale w oczach Muireann wyglądałoby to jak niewiarygodnie szybki ruch moich ramion napinających cięciwę i posyłających strzałę prosto w łeb zwierzęcia.
Który, nawiasem mówiąc, eksplodował po trafieniu tłustym, karminowym ogniem. Cóż, chyba to dobrze że moja pacjentka zemdlała już przy ryku zwierzęcia - nie lubię gdy ktoś ogląda moją magię...
To takie...
Takie intymne...
******
Tethys jechała na przytroczonej do końskiego grzbietu prowizorycznej lektyce. Była słaba, a pozostawać na szlaku dłużej niż to absolutnie konieczne, to proszenie się o poderżnięcie gardła we śnie przez jakichś leśnych bandytów czy innych szabrowników. Ruszyliśmy więc przed siebie.
Moim celem była granica przebiegająca między terytorium Ostii, gdzie obecnie się znajdowaliśmy, a Jehanną, gdzie moim celem było spore miasto Cearn. Idąc obok konia, opowiadałem Tetyhys o mieście i całej Jehannie, gdyż dziewczyna okazała się bardzo ciekawa świata, o którym nic nie wiedziała. Patrzyła na mnie roziskrzonymi oczyma, ja zaś dosłownie promieniałem mogąc pochwalić się swoją wiedzą. Nie zapytałem skąd pochodzi dziewczyna, przed czym uciekała, ani dokąd zmierza. Narazie nikomu ta wiedza nie była potrzebna, i tak było najlepiej.
- Jehanna to kraj w większości położony na pustyni o tej samej nazwie. Ludzie od zawsze mieli tam bardzo ciężkie życie, co hartowało ich i wymuszało prawdziwą walkę o przetrwanie. Selekcja naturalna bezlitośnie pozostawiała przy życiu jedynie najsilniejszych i najbardziej zaradnych...
- Co to jest selekcja naturalna?
- Hmm... Selekcja naturalna to zjawisko, które zachodzi wtedy, gdy w niekorzystnych warunkach środowiska żyje jakiś gatunek. W tym przypadku człowiek. Trudne warunki sprawiają, że udaje się przeżyć jedynie najsilniejszym osobnikom, zaś słabsi, chorzy i mniej zaradni po prostu umierają. Selekcja naturalna występuje na całym świecie, i dotyczy absolutnie każdego gatunku. Rozumiesz?
- Chyba...
- No to świetnie. A wracając do tematu rozmowy... Życie w takich warunkach uczyniło Jehańczyków bardzo twardym narodem. To właśnie ze słonecznej Jehanny pochodzą zastępy świetnie wyszkolonych, śmiertelnie niebezpiecznych najemników, którzy włóczą się po całym świecie, szukając okazji do zarobku. Nie ma takiego konfliktu zbrojnego na całym świecie, w którym nie uczestniczyły by mniejsze lub większe zastępy Jehańskich najemników. Wracając natomiast do Jehanny jako kraju, jest on rządzony przez królową Serenę, zwaną `Różą Pustyni`. Co ciekawe...
- Królowa? W tak twardym, męskim kraju kobieta na tronie daje radę rządzić?
- O tym właśnie chciałem powiedzieć. Jehanna to tak naprawdę związek kilku luźno powiązanych ze sobą hrabstw, na których czele stoją władający nimi hrabiowie. O ile dobrze pamiętam jest ich sześciu, chociaż nikt nie może być pewny ich aktualnej liczby i pozycji. Sposób bycia mieszkańców pustyni czyni ich bardzo skorymi do konfliktów. Tak naprawdę trudno o chwilę, by na terenie Jehanny nie toczyły się jakieś walki. Nawet w czasie, gdy kraj jako taki nie prowadzi żadnej wojny zewnętrznej, wciąż zdarzają się potyczki lub nawet regularne wojny więdzy poszczególnymi hrabstwami. Ale niepokoje sięgają jeszcze głębiej. Ujmując to w prostych słowach: Jehanna walczy ze wszystkimi, Jehańscy hrabiowie walczą między sobą, gminy w tych hrabstwach także, a nawet malutka wioska, z drugą, nic nie znaczącą wioseczką walczą o metr bezużytecznego piachu w swoich granicach. Ci ludzie żyją wojną. Ona ich żywi, nagradza i karze. Jest treścią ich życia. Tamtejsi ludzie rodzą się z bronią w ręku, a giną na polu walki. Dotyczy to także kobiet. Rzadko zdarza się, by ktoś umarł tam z powodów niezwiązanych z ranami i wojną. Ale wracając do Twojego pytania, ta ciągła wojna paradoksalnie jest na rękę królowi czy też królowej całego kraju. Siedzą spokojnie w swoim pałacu, wysłuchując tylko wciąż nowych doniesień o zmianach granic i kolejnych bitwach. Pobierają symboliczne podatki, by dwór funkcjonował, ale tak naprawdę majestat królewski nie miał tam nigdy żadnej faktycznej władzy. Król, czy też królowa nie mieszają się w życie swojego kraju. Tak naprawdę mają funkcję czysto reprezentacyjną. Rozumiesz?
- No dobrze, rozumiem że król jest królem tylko w teorii. Ale mimo wszystko wydaje mi się dość dziwne, że królową mogła zostać kobieta. Nie w takim kraju!
- Rozumiesz w jaki sposób przebiega wolna elekcja? Król jest wybierany przez szlachciców, W Jehannie funkcję tej szlachty przyjęli wspomnieni hrabiowie i rodzina królewska. Więc, gdy król umiera, zbierają się na specjalnym zebraniu elekcyjnym i wybierają nowego monarchę, spośród ludzi którzy na to zasługują. Tak się złożyło, że Róża Pustyni jest wdową po poprzednim królu - Hrothgarze Gorącokrwistym. Ten król miał wyjątkowe poważanie, jak na realia swojego kraju. Wygrał wiele bitew i zagarnął wiele ziem. Dlatego zapisał się w pamięci narodu jako wspaniały przywódca. Jego żona wydatnie mu w tym pomagała. Dlatego po śmierci króla, bardzo prosty wybór padł na wdowę po nim.
- Dlaczego ten wybór był taki prosty?
- Pomyśl. Król nie ma władzy, hrabiowie faktycznie rządzą krajem. Żadnemu z nich nie opłaca się zrezygnować z władzy na rzecz tytułu. To się nie zdarza. Był jeden wyjątek, którym był właśnie Hrothgar. W związku z tym Serena była logicznym wyborem - była doświadczona, kojarzyła się z wielkimi zwycięstwami, a przede wszystkim nie będzie się wtrącać w wewnętrzne sprawy hrabiów i ich sąsiedzkie wojenki. Rozumiesz?
- Acha... No dobrze. A...
I tak to się ciągnęło cały dzień. Ale co tam... Skoro ją to interesowało w takiej formie, i do takiej miała i tak milion pytań... To po co przerywać? Dziewczyna sama się przekona, co znaczą te wyprane z emocji opisy i encyklopedyczne definicje w prawdziwym, realnym życiu...
Dzień był ciepły, świeciło piękne słońce a lekki wiatr pieścił nasze twarze i powoli żednące źdźbła trawy.To nie wróżyło dobrze. Znajdowaliśmy się już w rejonie patroli strażników granicy z Jehanną. Co gorsza, wokół granicy często włóczyły się bandy zabijaków-amatorów, młodocianych najemników, czy jak kto woli, zwykłych rozbójników. Chyba nikomu nie muszę wyjaśniać, że historie o zmasakrowanych podróżnych nie nastrajały mnie optymistycznie do tej trasy i regionu. A ja na dodatek miałem przy sobie młodą kobietę... No cóż. Pozostaje liczyć na łut szczęścia lub szybkie nogi elfiego konia. A najlepiej na jedno i drugie...
I trzymać dłoń na łęczysku łuku.
Ona najwyraźniej o tym nie myślała, a ja nie chciałem jej niepotrzebnie martwić. Zresztą co by mi to dało? I tak by nam nie pomogła w ucieczce czy walce. Nie wiem czy dziewczyna umie walczyć - jej sztylety może i są idealnie ostre, ale do walki się nie nadają. To broń na pokaz, ceremonialna, nie bojowa. A zresztą, nawet gdyby miała broń i umiała z niej korzystać, wciąż była słaba i po prostu nie byłaby w stanie walczyć. Więc po co było ją straszyć? Niech się narazie cieszy nowym przyjacielem, otoczeniem i historiami.
Ech... Będę musiał z nią porozmawiać... Kim ona jest? Przed czym uciekała? Czyja krew znajdowała się na jej stroju? Te pytania nie dawały mi spokoju. Była sympatyczna, piękna, delikatna...
Ale i mogła stanowić niebezpieczeństwo. Szczerzę wątpię, by sama mogła być groźna, ale kto wie, czy ktoś jej nie ściga. Mogę ją chronić. Sam wiele razy miałem na pieńku z różnymi prawami. Ale muszę wiedzieć, przed czym. Ale teraz niech się na spokojnie cieszy i odpoczywa. Jeden dzień nie robi różnicy.*********************
Po południu zerwał się silniejszy wiatr. Ale nie rozwiał moich obaw. Mimo że byliśmy dość blisko pustyni, wciąż szliśmy pośród rzednących zielonych lasów liściastych. Buki, dęby, brzozy i topole może i były piękne i równie pięknie szumiały leśne melodie, ale stwarzały możliwość zasadzki. Już kilkakrotnie słyszałem trzask suchych gałązek i chrzęst leśnej ściółki. Oczywiście, to mogły być wiewiórki albo jelenie. Ale i mogła być to większa `zwierzyna`. Zobaczymy co przyniesie czas...
*******************
Jakieś pół godziny później usłyszałem cichy, basowy śpiew. Cichy nie dlatego, że ktoś cicho śpiewał, tylko dlatego że po prostu był dość daleko.
Przez płacz i cierpienie, Przez gorycz i ból,
Choćby był największy, Cel osiągniesz swój!
Choćby był największy, Czy błahy jak wiatr,
Każdy na tym świecie czyn, Ma swą wartość w łzach.
Doskonale... Zapowiada się miły i wesoły dzionek...
I czyś jest kamyczek, Czy prędzej żeś górą,
Każde Twe działanie, Jest bolącą skórą
Bez znaczenia jest, Czy pocieszasz czy ganisz,
Każdemu bliskiemu swemu, I tak szafot sprawisz
Przed nami, na drodze siedział na ziemi mężczyzna. Wyglądał na jakieś 40 lat, ale obnażone, umięśnione ramiona z opaloną i poznaczoną bliznami skórą zdradzały że mamy przed sobą wojownika i to wysokiej klasy. Gdy podniósł głowę okoloną niezbyt długimi, szpakowatymi włosami, zobaczyłem iż w poprzek twarzy biegła okropna blizna. Mężczyzna spojrzał na mnie. Zobaczyłem jego głębokie, wodnistoniebieskie oczy, w których widać było, że często budzą lęk, rzadko go ukazując.
Wciąż patrząc na mnie znów zaśpiewał.
Choćbyś lata spędził, Prosząc wybaczenia,
I tak nie wskórasz nic, Ponad uścisk ciernia
Taka ludzkiej duszy nieuchronna wada,
Że kto z grzechu dźwignie, ten znów w niego wpada...
Skończył śpiewać, wyprostował się, wstał, założył ramiona na piersi i wbił zimne oczy w Muireann.
- Witaj, Panienko. Dlugo dałaś na siebie czekać.Tymczasem Muireann odwróciła się na posłaniu na brzuch w jego stronę i uśmiechnęła przyjaźnie, aczkolwiek chyba nie całkowicie szczerze.
- Witaj, Frey.
******
Edgar rzucał się w więzach niczym ryba wyciągnięta z wody. Wrzeszczał jak zarzynany prosiak, gdyby zarzynany prosiak umiał rzecz jasna krzyczeć. Chyba wyraźnie nie mógł sobie przypomnieć dlaczego leży na nieco brudnej podłodze, związany i porządnie poobijany, a jakiś facet, najprawdopodobniej sprawca tego wszystkiego, siedzi spokojnie przed nim i ostrzy błyszczący nóż. Jego mały rozumek nie mógł też pojąć, w jaki, do jasnej cholery, sposób ten gość mógł go ogłuszyć i związać, skoro, tak na oko, wyglądał na co najmniej o połowę lżejszego i słabszego niż on sam.
Nieznajomy był ubrany na czarno. W najczarniejszą z czarnych czerni, na której każda drobinka szarego kurzu wyglądała jak malutka błyszcząca latarnia. Twarz także przysłaniała czarna maska, spod której dobiegało ciche, niefrasobliwe pogwizdywanie. Jedyne, co wyzierało spod maskującego stroju, to oczy. Też zresztą czarne. Matowe jak węgiel. Edgar mógłby nawet przysiąc że białka oczu tego człowieka nie całkiem pasowały do swojej nazwy. Były zwyczajnie zbyt ciemne...
Jeniec powoli uspokajał się i przestawał zdzierać sobie gardło. Teraz zwyczajnie klął na postać przed sobą.
Ale jej to wyraźnie nie obchodziło. Spokojnie siedział sobie na stołku i ostrzył ten piekielnie ostry, błyszczący sztylet, który, o dziwo, nie był czarny. A potem, gdy już wszystkie krzyki i ruchy ustały, odwrócił wzrok na więźnia powolnym niczym chód giganta ruchem. Przyjrzał mu się ciekawie, bez cienia nienawiści czy potępienia. Nie dał się zauważyć żaden ruch warg, zasłaniała je czarna chusta. Jednak wybrzmiał głęboki, zadziwiająco miękki i ciepły głos:
- Nazywasz się Edgar Płonąca Róża, prawda?
Więzień nie odezwał się. Hardo patrzył w oczy czarnemu, jakby cała obecna sytuacja go nie dotyczyła, a on właśnie miażdżył wzrokiem kolejnego Bogu ducha winnego sługę. Od strony postaci dobiegło westchnienie.
- Nie wiem co sobie wyobrażasz na temat swojego położenia, ale chyba Cię oświecę, szlachcicu. Jestem zabójcą. Ty jesteś przedmiotem mojego kontraktu. A ja ZAWSZE - bardzo wyraźnie zaakcentował to słowo - dokładnie ZAWSZE wypełniam zlecenia. Umrzesz, Edgarze Płonąca Różo. Mam jednakże również kolejne zlecenia, w których realizacji możesz mi pomóc. I tylko od tego czy i jak będziesz współpracował, zależy to czy Twoje ciało zostanie kiedykolwiek odnalezione, oraz czy umrzesz cichą, szybką i w miarę bezbolesną śmiercią. A uwierz mi, znam wiele sposobów, by taką nie była...
Więźnień wytrzeszczył oczy. Widać było, że przeglądał właśnie listę najwymyślniejszych tortur jakie kiedykolwiek widział, słyszał i zadał. Uspokoił się. Jest twardy i męski, ten chuderlaczek nic mu nie zrobi!
Zabójca zaśmiał się. Czystym, wibrującym, śpiewnym śmiechem.
- Z Twojej twarzy można czytać jak z księgi, szlachcicu. Jak zapewne nie zauważyłeś, jestem elfem. A mój gatunek miał dużo czasu by opracować wiele, wiele ciekawych metod. Wiesz... Możesz czuć się w pewien sposób wyróżniony. Nikt z Twojej rasy nie wie nic o mrocznych sztukach dzieci puszczy. Ty już wiesz, może je poznasz i doświadczysz ich skuteczności. Coż... Może to szkoda, że nie przekażesz tej wiedzy dalej, przyjacielu.
Patrzył na więźnia tymi świdrującymi, błyszczącymi oczyma.
- Widzę, że nie zamierzasz współpracować. Trudno...
I momentalnie zniknął, natychmiast pojawiając się za plecami więźnia . Ten zaczął krzyczeć:
- Powiem Ci wszystko co wiem! Powiem!
Na podłogę spłynęła czarna chusta, a postać nachyliła się nad Edgarem, ukazując w wesołym uśmiechu śnieżnobiałe zęby.
- Za późno, przyjacielu. Trochę, zbyt późno...
Edgar poczuł delikatne ukłucie w szyję, i myśl, co to takiego, była ostatnią, którą był w stanie logicznie sklecić w całość
******
Wracał do obozu cicho podśpiewując. Zapewne tylko ja go słyszałam, Frey spał smacznie przy niewielkim ognisku. Ja nie mogłam zasnąć, a gdy zauważyłam że Tieru się oddalił, postanowiłam na niego zaczekać. Może znów coś by mi opowiedział... Chciałabym odprężyć się i odpocząć... Moich towarzysz dał mi spokój z wyjaśnieniami do jutra, gdy wykręciłam się zmęczeniem i bólem głowy, choć wyraźnie widziałam, że aż kipiały w nim pytania, a ciekawość błyszczała w oczach. Dżentelmen... Taki mądry, a jednocześnie taki głupi...
W każdym razie Tieru nie wracał. Nie wiem jak dawno odszedł, bo spałam, ale na pewno nie poszedł w krzaki za potrzebą, to załatwiłby w kilka minut.
Zaczynała we mnie kiełkować ciekawość, co całkowicie odegnało senność. Co też go tak zajęło w nocy? Cicho wstałam, by nie obudzić śpiących, i podeszłam do jego konia. Łuk wystawał z kołczanu, więc na pewno nie poszedł na polowanie. Na przejażdżkę oczywiście też nie, bo koń spał na swoim miejscu.
Za to juki, teraz zdjęte z konia wydawały się jakby nieco mniej wypchane...
Rozejrzałam się ostrożnie dookoła, czy nikt nie nadchodził, uklękłam przy jukach i zaczęłam powoli rozplątywać supły i paski zamykające pakę. Gdy wszystkie sznurki zwisały już po bokach, a paski zostały wyciągnięte z klamerek, moim oczom ukazał się zameczek. Niezbyt duży, ale na pewno dokładnie zamknięty. Zamyśliłam się na chwilę. Wychowanie poza ojczyzną ma swoje zalety. Po pierwsze dowiadujesz się wielu ciekawych rzeczy, jeśli chodzi o wizję swojego kraju w oczach innych ras i narodów, ale przede wszsytkim zdobywasz pewne umiejętności których normalnie byś nie zdobyła...
Wydobyłam z włosów jedną ze spinek i spojrzałam na nią z uśmiechem. Żaden z Jechańczyków nie uczył się tak prostej, a przydatnej umiejętności jak używanie wytrychów. Kradzież i włamanie były niehonorowe, a zresztą po co to komu, skoro można było zabić właściciela i zabrać mu klucz? Albo wziąć odpowiednio duży młotek i po prostu rozwalić kłódkę w drobiazgi. Tak, tą drogę na pewno wybrałby Frey. Zero delikatności i subtelności. Cóż...
Wsunęłam rozprostowaną spinkę w mały zameczek i zaczęłam ostrożnie poruszać, nasłuchując wśród nocnej ciszy szczęku zapadek zamka. Taka mała kłódeczka nie mogła mieć ich wiele, stawiałabym na dwie, trzy, a może nawet pojedynczą. Ponadto była ona bardzo dobra do takich nocnych obozowych operacji, gdyż była tym nowoczesnym modelem, w którym zapadki opadały same przy lekkim tylko naciśnięciu zamka.
Nagle coś syknęło cichutko, a spinka bardzo się nagrzała. Szybko wyciągnęłam ją i rzuciłam na ziemię, chłodząc w niej także oparzone palce.
Koniec igiełki był całkowicie stopiony w bezkształtną masę. Usłyszałam tuż za sobą cichy śmiech znanego już, ciepłego głosu.
- Ładnie to tak próbować grzebać w cudzych rzeczach bez pozwolenia, po ciemku?
Odwróciłam się momentalnie na pięcie. Siedział na pieńku, z nogą założoną na nogę i uśmiechał się do mnie bezczelnie, a jego oczy błyszczały szelmowsko. Wyglądało na to, że siedzi tu już ładną chwilę i obserwuje moje wysiłki, świetnie się przy tym bawiąc.
Spojrzałam na niego z wyrzutem, burknęłam coś na przeprosiny, co tylko wywołało kolejną salwę jego śmiechu i pomaszerowałam do ognia i swojego posłania, mamrocząc niezbyt składnie o cholernych elfach i ich cholernych zdolnościach do skradania się. A on śmiał się i śmiał, tym swoim ciepłym, miękkim, lekko wibrującym głosem.
I jeszcze zapomniałam go zapytać gdzie się włóczy po nocy...
***
Obudziło mnie potrzaskiwanie ogniska i przyciszone, choć nie ciche głosy. Czekali na mnie. Przez całe moje ciało przebiegł zimny dreszcz, a w żołądku pojawiła się wielka gruda bardzo zimnego i twardego lodu.
Cholera... Cholerny Frey i cholerne szlachectwo.
Rozejrzałam się po obozie. Ognisko było dość daleko, za krzakami, raczej mnie nie widzieli, bo ja nie widziałam ich. Juki i zapasy były tuż obok posłań - logiczne. Gdyby ktoś nas zaatakował, broń musi być w pogotowiu, gotowa do użycia. A zapasy do szybkiej ucieczki.
Cicho, na palcach przekradłam się do naszych bagaży. Zabrałam nieco zapasów, jak na moje oko akurat tyle by dojść do jakiegoś miasta. Troskliwie, acz ostrożnie sprawdziłam stan i ułożenie moich sztyletów w plecaku, zarzuciłam go na plecy i odwróciłam się.
Patrzył na mnie. Jego niebieskie, chłodne oczy przewiercały mnie na wylot, nie zdradzając jednocześnie żadnych uczuć ani pytania. Jak zwykle wszystko o mnie wiedział. Skąd i jakim sposobem - nie mam pojęcia. Ale na tym w sumie polegało życie Freya - musiał wiedzieć wszystko, a gdyby to wszystko okazało się niebiezpieczne, to równie szybko jak zdobył informacje, usunąć zagrożenie a następnie zatrzeć wszystkie ślady... Taki był, tym się zajmował i w tym był dobry - miałam okazję o tym się przecież przekonać nieraz.
Nie widziałam go od dawna, byłam przekonana że zdołałam mu uciec, ukryć się, zniknąć i uniknąć tego wszystkiego, co Frey symbolizował. Ale on mi tylko dał tą nadzieję, tą fałszywą radość. Pewnie codzień przypatrywał się mojej walce o życie, popijając piwo w przydrożnej tawernie i uśmiechając pod nosem.
A niech go jasna cholera! Czemu tak siedział i się gapił???
Tieru siedział do mnie tyłem, o czymś wyraźnie rozmawiali. Dlaczego Frey milczał? Już dawno powinien się zdziwić, powiedzieć coś do niego, podejść do mnie, cokolwiek... Ale nie. On siedział, udawał zainteresowanie rozmową przy ognisku, a mnie przebijał, równie ostrym jak moje sztylety, wzrokiem. Może nie było to zbyt mądre ani dojrzałe, ale z wściekłości na tego człowieka pokazałam mu dość obsceniczny gest przy użyciu obu łokci. Mogłam przysiąc że przez sekundę uśmiechnął się w swojej zabliźnionej karykaturze uśmiechu. Ale chyba jednak nie. Nigdy nie widziałam, by się uśmiechał. Taki typ sukinsyna.
Nie ma co się wściekać. Odwróciłam się na pięcie i odeszłam tam skąd przybyłam ledwie wczoraj. Nie obejrzałam się za siebie, choć jego spojrzenie przebijało się przez gruby podróżny plecak i swędziało mnie w plecy. Niech się patrzy. I tak Ci wreszcie ucieknę, ty cholerna, pokryta bliznami, maro powinności...
Słyszysz???
***
Wiedziałem że odeszła. Sam nie wiem, czy to usłyszałem, czy zobaczyłem kątem oka. Frey nie dał mi ułamka sygnału. Kim byli Ci dwoje? W czym ja przypadkiem wziąłem udział? Musiałem się dowiedzieć.
Przerwałem w połowie zabawną anegdotkę o pewnym moim zleceniu, którą raczyłem właśnie znajomego Muireann. Spojrzałem na niego, silnym skoncentrowanym spojrzeniem. Ludzie mają taki ciekawy szósty zmysł - gdy ktoś na nich koncentruje wzrok, oni momentalnie to wyczuwają. Kiedyś im tego zazdrościłem, jednak lata przebywania wśród homo sapiens zrobiły swoje, i przejąłem wiele ich zwyczajów. Całkowicie świadomie asymilowałem się. I ta zdolność pojawiła się i u mnie. W porównaniu z nimi była ona dość słaba, ale mimo wszystko była. W każdym razie wojownik odwrócił wzrok na mnie. Zadrżałem w duchu. Ten człowiek miał straszne oczy.
- Kim jesteście, Frey?
****************************
Coś mnie niepokoi w tym elfie... Ale to już nieważne. Dziewczyna uciekła, a ja nie wiem ile on wie. Ani ile się domyślił, a wygląda na bystrego...
Muszę ją ochraniać. To moje zadanie. Choć nieprzewidywalna jak wiatr, dla mnie, królewskiego szpiega jest czytelna i przewidywalna w swoim szaleństwie.
Spodziewałem się że ucieknie. Bez powodu, z czystej przekory czy poczucia zagrożenia. Szkoda dla elfa, bo nie mogę ryzykować że wie zbyt dużo i komuś to wypaple. Ale teraz... Nie wie kim jestem. Ani co zamierzam. Więc, skoro jest ciekawy... Opowiem mu prawdę.
Czy uwierzy, czy nie... To już nie moja sprawa. I tak nie będzie miał okazji tej wiedzy wykorzystać. Może to dziwne, usłyszeć takie słowa w ustach szpiega, ale nie kłamię, gdy nie jest to konieczne...
***************
Wyglądał jakby się nieco rozluźnił.
- Ona nazywa się Muireann. Jest córką Hrothgara i Sereny, władców Jehanny. Wychowała się głównie poza swoim krajem, gdyż jej ojciec nie chciał by żyła w ten sposób co Jehańczycy. Poza tym zwyczajnie nie chciał, by objęła władzę po śmierci swoich rodziców, a dość oczywiste jest i naturalne, że dostałaby ją w swoje ręce. Ja... Ja jestem, a właściwie byłem głównym szpiegiem Hrothgara i jego przyjacielem. On czuł, że zginie w tej bitwie. Wysłał mnie za dziewczyną, bym ją chronił, nie ingerując jednocześnie zbytnio w jej życie. Miała czuć że to ona jest panią swojego życia. Kiedyś miała powrócić do swojego kraju i zemścić się za śmierć ojca i poprowadzić go ku lepszemu bytowi. Z całym szacunkiem dla świętej pamięci monarchy i mojego przyjaciela, był głupcem. Muireann ani się śni, żeby powrócić, a już tym bardziej wywierać jakiekolwiek zemsty. Szczególnie że nawet nie wie na kim. A Ty, domyślasz się kto jest winien śmierci Hrothgara?
Oczywiście że się domyślałem. Nie tyle nawet domyślałem co wiedziałem ze stuprocentową pewnością. Powoli, spokojnie grzebałem w woreczku przy pasie, czego szpieg na pewno nie widział. Wciągałem go w rozmowę dalej, sprawiając wrażenie zaintrygowanego i niedowierzającego. W rzeczywistości usłyszałem już dość. Śmiałem się w duchu, momentalnie otrząsając się ze zdziwienia. Mogłem się domyślić.
- Nie mam pojęcia. Z kim on tam wtedy walczył? Nie z Nebatą przypadkiem?
Znalazłem kilka maluteńkich listków pewnego bardzo przydatnego zioła. Ostrożnie, bardzo powoli zacisnałem na nich pięść, a tą wyciągnąłem z woreczka. Wyciągnąłem dłoń przed siebie, jakbym chciał ogrzać ją przy ogniu. Malutkie listki niezauważalnie spadły w płomienie.
- Nie, z Ostianami. Pamiętam to dobrze, jedna z lepszych kampanii za jego panowania. Sam pomagałem w jej przygotowaniu...
*********************************
Nie wiem co ten elf knuje, ale nie podoba mi się to. Dziewczyna, z którą właśńie podróżował nagle mu uciekła a on sobie siedzi przy ognisku i rozmawia ze mną jak gdyby nigdy nic. On coś knuje... Lepiej mieć się na baczności.
Wymacałem ostrze sztyletu, spokojnie położyłem na kolanach i wyciągnąwszy z plecaka jabłko zacząłem odkrajać nieduże fragmenty. Poczekaj tylko długouchy dziwaku... Dobry moment nadejdzie.
**********************************************
Liczyłem w głowie sekundy. Frey to mężczyzna dorodny jak byk, ale nie ma człowieka, którego dymy werbeny popielnej nie obezwładnią w ciągu minuty.
28, 29, 30...
- To Serena go zabiła prawda? Chciała tronu tylko dla siebie?
- Przecież i tak by go dostała. Po dziś dzień nie rozumiem tego czynu. A jeśli chciała tronu, to czemu nie zabezpieczyła się? Nie zlikwidowała rezty rodu? Nie zabiła własnej córki, nie usunęła braci, krewnych Hrothgara?
45, 46, 47...
Uśmiechnąłem się do niego, odsłaniając zęby.
55, 56, 57..
- Mylisz się przyjacielu. Pewnie po raz pierwszy od bardzo dawna, ktoś zdołał Cię oszukać, prawda? I to Twoja własna królowa... Przez jego ciało przebiegł skurcz, spojrzał na mnie. Wbił we mnie swoje straszne oczy. Zrozumiał. Zbyt późno.
Słońce wschodziło na nieboskłon - on odchodził z tego świata.
*******
Dogoniłem ją przed południem. Dziewczyna nigdy nie była szkolona w skradaniu się ani zacieraniu śladów. Tropienie jej było niewiele trudniejsze od podążania za koleinami karawany na piasku. Siedziała akurat pod skarlałym drzewkiem i popijała z bukłaka. To jeszcze nie byłą pustynia, ale słońce potrafiło dać się we znaki. Podkradłem się do niej. Nic nie usłyszała, mimo że nawet nie starałem się być tak bardzo cicho. To nawet lepiej. Nie było potrzeby jej straszyć. Delikatnie odciąłem pukiel jej miękkich włosów i schowałem do sakiewki. Serena się ucieszy. Spojrzałem na dziewczynę i pociągnąłem nożem. Nie zdążyła nic poczuć. Opadła na piasek, wartki karmin barwił go czerwienią. Przyklękłem i pogładziłem ją po włosach. Usiadłem obok, w pozycji lotosu i zacząłem śpiewać. W dłoni trzymałem malutkie nasionko...
************
Gdyby ktokolwiek był nieopodal, zobaczyłby piękną dziewczynę, wyglądającą jakby spała. Obok niej siedział elf i śpiewał. Powietrze drgało od magii. Smugi różnobarwnego światła poczęły przelatywać od ciała i gnieździć się w dłoni elfa. Stopniowo ciało stawało się coraz bardziej przezroczyste i blade, a kula światła w dłoni elfa coraz jaśniejsza. Wreszcie ciało znikło. Elf spojrzał na kulę magii i zamknął na niej dłoń. Ale nikogo nie było w pobliżu.
*********************
Spojrzałem na swoją dłoń zaciśniętą w pięść. Otworzyłem ją powoli. W środku znajdował się piękny kwiat. Wyjąłem z kieszeni malutki magiczny pojemnik ze szkła. Włożyłem delikatną roślinę do środka i zamknąłem wieczko. Przyklękłem przy moim kuferku z magicznym zamkiem. Przesunałem dłonią nad wiekiem i otworzyłem je. Przepiękna karminowa róża, z nutą przypominającą jakby delikatą lilję znalazła swe miejsce tuż obok kwiatu przypominającego żywą różę pustyni. Obok spoczywał narcyz w głębokiej czerni. Moja Rosemary będzie miała przepiękny ogród...
Muireann... Frey, Edwardzie...
Czyż życie nie jest piękne?
ratings: perfect / excellent
Na marginesie: dla większej wygody Czytelnika tekst podzieliłabym na mniejsze posilne "kawałki"
"Wygrał wiele bitew i zagarnął wiele ziem. Dlatego zapisał się w pamięci narodu jako wspaniały przywódca."