Author | |
Genre | horror / thriller |
Form | prose |
Date added | 2014-04-24 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 3011 |
Bije dzwon. Jest godzina dwudziesta czwarta. Stoję w niewielkim, ciemnym pokoju, ubrany w długą, szkarłatną tunikę. Przed sobą mam duże drzwi wykonane z jakiegoś ciemnego drewna żywicznego. Jestem lekko zdezorientowany i dochodzę do wniosku, że moje ręce związane są jakimś sznurem. W pokoju, w którym teraz się znajduję daje się wyczuć woń kadzidła oraz chłód i wilgoć, a jedynym źródłem światła jest niewielki oculus mieszczący się nade mną. Nic nie słyszę, żadnych rozmów ani innych dźwięków, które pomogłyby mi ustalić, gdzie w tej chwili się znajduję i jaki jest cel mojej obecności tutaj. Stoję, związany i przemarznięty w nieznanym mi miejscu. Nie wiem, ile czasu minęło od ostatniego uderzenia dzwona prawdopodobnie kościelnego, jednak nie czyniło to zeń żadnej wskazówki, gdyż w Werdain jest mnóstwo kościołów wzniesionych praktycznie jeden obok drugiego.
Nagle usłyszałem dźwięk kluczy i otwierający się zamek. Drzwi się otworzyły, a to, co ujrzałem, niemało mnie zaskoczyło, a nawet przeraziło. W drzwiach stanęło dwoje ludzi, ubranych w białe tuniki z kapturem na głowie, który przypominał ten, jaki noszą ludzie z Ku Klux Klanu. Jeden z nich trzymał w lewej ręce płócienny worek, który po chwili został założony na moją głowę, wcześniej jednak włożono mi w usta kawałek jakiejś tkaniny, abym nie mógł krzyczeć ani wydobyć z siebie żadnego słowa. Następnie poczułem uścisk na moich ramionach, po czym zostałem wyprowadzony z tego niewielkiego, wilgotnego pomieszczenia i poprowadzony w nieznaną mi drogę, pozbawiony zmysłu wzroku.
Byłem teraz prowadzony, niczym skazaniec, aby wykonano na mnie wyrok śmierci, a strach powodował, że nie myślałem o niczym innym jak tylko o tym, dlaczego znalazłem się w takiej sytuacji. Jestem prowadzony jakimś długim korytarzem, czuję jak zmienia się temperatura, moje dłonie, zmrożone, powoli się rozgrzewają. Nagle stanęliśmy. Słysze jak otwierają się duże, ciężkie drzwi, a z pomieszczenia, które za nimi się mieści, buchnęła silna woń kadzidła, która była tak mocna, że bez problemu czuję ją przez płócienny worek, który został mi założony na głowę, teraz poczułem kolejne szarpnięcie i ruszamy dalej. Zaraz po przekroczeniu progu, jakiejś ogromnej sali, ciężkie drzwi zamykają się z hukiem. Teraz słyszę jakąś pieśń śpiewaną przez chór, który znajduje się w tej sali, jednak głosy tych ludzi dobiegają z dali. Z każdym następnym krokiem woń się nasila, a upiorne inkantacje rozbrzmiewają coraz głośniej. Poczułem teraz uderzenie w nogi i upadłem na kolana, a teraz zdejmują mi płócienny worek z głowy. W tej chwili klęczę przed rzędem pięciu trumien, które leżą na katafalkach, cztery trumny są zamknięte, a ich wieka zabite są gwoździami, jedna trumna zaś, ta, która jest najbliżej mnie, jest otwarta. Wokół trumien stoi zgromadzona mroczna procesja ludzi ubranych na przemian w białe i czarne tuniki, a ich twarze przysłaniają spiczaste kaptury. W komnacie tej dostrzegam również kamienny ołtarz mieszczący się nieco po prawej stronie tejże komnaty. Na ołtarzu dostrzegam ludzką czaszkę, kielich oraz klepsydrę i dwie świece, jedną czarną i drugą białą, obie zapalone. Jestem dziwnie sparaliżowany i moje ruchy są bardzo ograniczone, oczy zaś pieką mnie i łzawią od kadzidła, które pali się w złotej kadzielnicy stojącej nieopodal mnie. Dziwnie się czuję, jakbym był pod wpływem jakiś środków odurzających, tracę powoli świadomość, jestem nieco odrealniony. Czworo ludzi z mrocznego zgromadzenia bierze mnie za ręce i nogi, a następnie podnosi, by w następnej kolejności umieścić mnie w pustej, otwartej trumnie, która czekała na mnie. Wszelkie moje protesty nie przynoszą skutków, tym bardziej, że, ledwo mogę się ruszyć, dlatego też wszelka próba wyszarpania się z ich uchwytu nie ma żadnego sensu. Tracąc powoli świadomość, widzę jak jestem wkładany do tej przeklętej trumny. Mając przed oczami zamazany obraz, widzę jak ktoś okadza trumnę kadzidłem i czyni nade mną jakieś gesty dłonią. Moje oczy stają się coraz cięższe, wieko trumny zamyka się, gwoździe zespalają wieko z reszta trumny. Zostałem pogrzebany żywcem. Wraz z zamknięciem wieka zamknęły się moje oczy. Nastała ciemność.
Budzę się. Ciemność przed oczami. W trumnie coraz mniej powietrza. Stukam i drapię w wieko tej przeklętej trumny, jednak bezskutecznie. Szarpię się na prawo i lewo, aby zrzucić t trumnę z katafalku, na którym leży. Coraz mocniej, trumna zaczyna się kołysać. I tak po chwili upadam wraz z trumną na ziemię z głośnym hukiem, ta zaś pęka i rozpada się. Powoli, opuszczony z sił i jeszcze nie do końca przytomny wypełzam spod desek niczym jakiś robak. Wstaję i udaję się do ołtarza, gdzie palą się świece, abym mógł przepalić sznur, który krępuje moje ręce, nie zwracając uwagi na nic innego. Skupiam się w tej chwili jedynie na jednej rzeczy. Podchodzę do ołtarza, przyglądając się ludzkiej czaszce, która na, nim spoczywa, a także przyglądam się kielichowi, w którym jest jakaś czerwona ciecz, która może być albo winem albo krwią, lecz nie chcę wiedzieć jaka jest prawda. Nie to w tej chwili jest najważniejsze. Ważne jest teraz, aby wydostać się z miejsca, w którym dane mi jest teraz przebywać. Sznur przepalony, odwracam się, kierując się w stronę ciężkich drzwi na końcu komnaty. Teraz dostrzegam coś strasznego. Na posadzce leżą zmasakrowane ciała tych, którzy wcześniej recytowali jakieś nieznane mi inkantacje jakby w transie. Leżą w kałużach krwi, a ich białe, chwilę wcześniej tuniki, przybrały teraz szkarłatną barwę. Ich twarze nie są już skrywane przez spiczaste kaptury, jednak, mimo to, nie potrafię zidentyfikować żądnych zwłok, gdyż ich twarze zostały pocięte w brutalny sposób. Na końcu komnaty, w rogu po prawej dobiegł jakiś dziwny dźwięk i widzę jak coś czai się tam w cieniu. Wiem, że to coś, co teraz tam siedzi, patrzy na mnie i obserwuje mnie. Nie wiem czy się ruszyć, czy nie i, czy to coś mnie nie zaatakuje. Nie mogę dłużej czekać, muszę działać. Biegnę teraz w kierunku drzwi i zauważam kogoś znajomego, a dokładniej jego pewną część. Jest to mój dobry znajomy, doktor Charles Beak. Jego głowa, odrąbana w bestialski sposób nabita jest na świecznik, po, którym spływa gęsta krew. Przerażony jak nigdy szarpię się z ciężkimi drzwiami, które puszczają po chwilowym oporze i nie oglądając się już za siebie, biegnę korytarzem, którym niedawno byłem prowadzony z płóciennym workiem na głowie. Skręcam w prawo, biegnę po krętych schodach, w dół i w dół. W końcu docieram do kolejnych drzwi, są otwarte, wybiegam przez nie do kolejnego pomieszczenia z oknami po prawej i lewej, na końcu, którego są następne drzwi, duże, z ciemnego drewna prawdopodobnie prowadzące na zewnątrz. Tak myślę, mając nadzieję, że tak jest. Z całych sił napieram na te drzwi i otwieram na oścież. W moją twarz bucha chłód dochodzący z nocnej, uśpionej ulicy. Stoję w progu. Na ulicach o tej porze jest zupełnie pusto, a uliczne lampy oświetlają jedynie ich niewielkie skrawki. Biegnę, nie patrząc za siebie, jak najdalej od tego budynku. Jestem już zmęczony, ale wiem, że nie mogę się zatrzymać. Słyszę jak to dziwne monstrum, które czaiło się w cieniu, w tamtym budynku podąża za mną. Kieruję się do starego opuszczonego budynku na Vagner Street, który czeka teraz na rozbiórkę. Czuję jak bestia jest coraz bliżej. Wbiegam jak szalony do holu starego budynku, zamykając za sobą drzwi. Teraz kieruję się do schodów na pierwsze piętro, aby znaleźć tam jakieś schronienie. Wchodzę do jakiegoś pokoju, chyba sypialni, zamykam za sobą drzwi i barykaduję je łóżkiem i niewielką komodą, które się tam mieściły. Opieram się plecami o ścianę, aby nieco odetchnąć. Słyszę zgrzytanie schodów i ciężkie kroki. Zaczynam się pocić z nerwów. On już tu jest. Cisza. Czyżby odszedł? Nie, wali teraz w ścianę w pokoju obok, która zaczyna się właśnie sypać. Długo nie wytrzyma. Jestem w potrzasku. Za ścianą, o którą się opieram nic nie ma, tylko podwórze, a skok przez okno z pierwszego piętra jest bardzo ryzykowny, ale możliwe, że tylko tak mogę uratować swoje życie. Podchodzę do niewielkiego okna i otwieram je. Zabieram prześcieradło z łóżka, które znajduje się w tym pokoju, przywiązuję je do poręczy, może to nieco zamortyzuje upadek. Ściana jest prawie w rozsypce. Powoli schodzę po prześcieradle w dół. Już końcówka. Trzeba skoczyć. Słyszę, że potwór przechodzi do pokoju, w którym jeszcze chwilę temu stałem. Skaczę. Upadek nie był tragiczny, chociaż potłukłem sobie trochę kolana i zwichnąłem nadgarstek, ale trzeba biec dalej, nie można zwlekać, gdyż potwór jest tuż tuż. Myślę teraz o kościele, który jest niedaleko. Biegnę. Nie zwracam teraz uwagi na to, co dzieje się za mną, ważne jest teraz, by biec co sił w nogach i nie dać się złapać przez coś, co nie należy do naszego świata, a nawet nie powinno istnieć. Jestem już u progów świętego domu, może Bóg mnie ocali. Przekraczam próg i zamykam szybko drzwi. Może się udało. Przewracam się. Ciemność.