Go to commentsWyzwoleni
Text 7 of 11 from volume: Spotkania
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2014-06-25
Linguistic correctness
Text quality
Views2374

Owego feralnego dnia przebudziłem się już o czwartej rano. Przewracałem się z boku na bok usiłując ponownie zasnąć - bezskutecznie. Tak to u mnie niestety jest, że im bardziej chcę pogrążyć się w ciepłym niebycie snu, tym więcej myślę, wyzwalam emocje, które aż wywołują drżenie na całym ciele. Przypomina to trochę pracę Syzyfa - już prawie osiągnąłeś cel, przysypiasz, aż tu nagle jakaś przelotna myśl wyrywa cię z błogostanu snu i twardo lądujesz w rzeczywistości.

Nie chcąc budzić rodziny leżałem z otwartymi oczami, gapiąc się w sufit. Myślałem o zbliżającej się dzisiejszej wizycie u przyjaciela żony ze studiów. Jak mam tam się zachowywać? Żartować? Milczeć? Pocieszać go? I po co zabierać dzieci ze sobą? W ogóle chyba moja obecność tam też nie jest konieczna. Marka widziałem chyba ze trzy razy, przy okazji jakiś imprez studenckich, ale niewiele mogę o nim powiedzieć - wiadomo - pijesz - pleciesz głupoty - zapominasz.

Wreszcie rodzinka wstała, szybko zjedliśmy śniadanie i już o jedenastej byliśmy gotowi do wyjazdu. Oczywiście nie zapomniałem o paczce Lucky Strike-ów, mimo, że rzuciłem palenie jakieś dwa miesiące temu, papierosy wziąłem tak na wszelki wypadek, żeby mieć pretekst do wyjścia, gdyby zebrałoby mi się na płacz...

Na miejsce dotarliśmy po jakiejś godzinie jazdy. Ładny dom z niewielkim, ale starannie wypielęgnowanym ogródkiem. Przy wejściu przywitała nas Marlena - żona Marka, śliczna długonoga brunetka... Tylko te jej oczy - wyrażały tak głęboki smutek, że mimowolnie unikałem jej spojrzeń.

Weszliśmy do domu. Od progu uderzył mnie charakterystyczny zapach choroby - specyficzna woń lekarstw, pomieszanych z potem i zapachem stęchlizny, jakby dom nie był przewietrzany przez kilka tygodni.

Dzieci poszły do `pokoju zabaw`, jak określiła to miejsce Marlena, a my do Marka. Zobaczyłem trupiobladego człowieka, leżącego w czystej, białej pościeli, z wychudzoną twarzą i resztkami włosów na czaszce. Jego matowe oczy ożywiły się na nasz widok, jednak za chwilę jakby zaszły mgłą.

- Lepiej wyjdźmy, niech odpocznie, niedawno dostał zastrzyk z morfiny, przejdźmy do kuchni, napijemy się kawy - zaproponowała Marlena.

Przy kawie Marlena opowiadała historię choroby Marka - jakieś trzy lata temu wykryto w jego organizmie białaczkę, w Polsce to jak wyrok śmierci, ale znaleźli fundację w Stanach, która leczy ten rodzaj choroby jakąś pionierską metodą. Spróbowali i choroba, jak się zdawało, ustąpiła. Jednak pół roku temu nastąpił nawrót. Fundacja nie wyraziła zgody na powtórną kurację Marka, ma ograniczone środki, a przy remisji są nikłe szanse na powrót do zdrowia. Więc teraz właściwie czeka na śmierć, zażywając coraz większe dawki morfiny dla uśmierzenia bólu. Gdy zaczęła opowiadać o tym jak od razu zwolnili go z korporacji, w której pracował, na wieść o nieuleczalnej chorobie, o kredycie, który zaciągnęli na budowę domu, nie wytrzymałem i wyszedłem na papierosa.

Biedny facet, myślałem, wyszedł szczęściu naprzeciw...  Ale dlaczego, jak powiedziała Marlena, tak bardzo zależało mu na wizycie żony i mojej. To, że chciał spotkać się z Małgosią, dobrą przyjaciółką ze studiów, rozumiem, ale ze mną? Dziwne.

Gdy kończyłem już chyba piątego papierosa (niedopałki starannie ukryłem pod wielka donicą stojącą na tarasie - nie śmiałem prosić o popielniczkę), dziewczyny zawołały: - Adam, chodź, pójdziemy do Marka, lepiej się czuje, porozmawiamy. Ujrzawszy ich zapłakane twarze, chyba po raz pierwszy w życiu pomyślałem, że papierosy to nie tylko trucizna i paskudny nałóg...

Weszliśmy do `umieralni`, jak w myślach nazwałem pokój Marka. Czekał na nas z wymuszonym uśmiechem. Gosia uprzejmie pocałowała go w policzek, ja delikatnie uścisnąłem zimną, spoconą dłoń. Rozmowa zupełnie się nie kleiła. Żonie bezwiednie leciały łzy z oczu, jemu mówienie sprawiało trudność - co chwila sięgał po maskę z tlenem. To nie miało sensu.

- Na nas już czas, Gosiu - powiedziałem.

- Tak, pora się zbierać, przytaknęła skwapliwie.

- Dziękuję za odwiedziny - wydusił Marek i znów oczy poczęły zasnuwać mu się mgłą.

Gosia, jak to ona, na pożegnanie pocałowała go w policzek, a gdy ja próbowałem uścisnąć mu dłoń, on mocno ją złapał i przyciągnął mnie ku sobie. Wyszeptał do ucha - Adam, mam ogromną prośbę, teraz nie jestem w stanie powiedzieć o co chodzi, daj mi do siebie jakiś kontakt... Dziwnym trafem miałem przy sobie służbową wizytówkę, podałem mu, on zacisnął ją kurczowo w ręce, oczy mu pojaśniały i powiedział cicho - Dziękuję...

Zabraliśmy dzieci, roześmiane, nieświadome niczego, pożegnaliśmy się z Marleną i ruszyliśmy do domu. Po drodze nie odezwaliśmy się do siebie ani słowem. Dopiero, gdy Małgosia wysiadła z samochodu, rzekła do mnie łamiącym się głosem - Wiesz, miałeś rację, nie powinniśmy tam jechać...

Nic nie odpowiedziałem. Zastanawiałem się tylko, czego chce ode mnie umierający człowiek.

Minął tydzień, natłok codziennych spraw spowodował, że zapomniałem o owej niefortunnej wizycie, aż nagle przyszedł mail od Marka:

`Adam, proszę, prześlij mi swój prywatny adres mailowy, nie chcę pisać na ten tutaj, korporacyjny. To dla mnie b. ważne. Pozdr. - M.`

A już miałem nadzieję,że ta smutna sprawa z Markiem już się zakończyła. Wcale nie miałem ochoty przesyłać mu swojego prywatnego adresu. Ale jak można odmówić umierającemu? Nawet skazani na śmierć więźniowie mają prawo do ostatniego życzenia... Poza tym intrygowało mnie, czegóż tak usilnie ode mnie żąda. Planuje jakiś zamach terrorystyczny, czy co, skoro taka konspiracja?  Chcąc nie chcąc, czy to z litości, czy ciekawości, wysłałem mu ten adres.

Już na drugi dzień napisał:

` Zapewne zaskoczyło Cię, Adamie, że tak usilnie zabiegałem o spotkanie z Tobą, nie z Gosią, ona była jedynie pretekstem! Jesteś jedyną osobą, która może mi pomóc. Nikt z bliskich przyjaciół, ani rodziny nie zdobyłby się na to. A Ty, jako agnostyk i racjonalnie myślący człowiek, wiem, że mnie zrozumiesz. Błagam Cię, pomóż zakończyć męki moje i mojej rodziny. Nie mogę już znieść widoku ich twarzy, widzę jak przeżywają to, że cierpię. Chcę ulżyć im i sobie.

Wszystko obmyśliłem. Potrzebuję tylko dwóch opakowań Xanaxu 2mg. Gdy połknę to przed snem, po prostu nie obudzę się już nigdy. Benzodiapiny w dużej dawce działają tak, że mięśnie odpowiadające za oddychanie `zapominają` o swej roli. I bezboleśnie, bez czucia, popadasz w wieczny sen. Badań toksykologicznych, ani żadnej sekcji zwłok nie przewiduję - przyczyna mojej śmierci będzie przecież aż nadto oczywista. Jeśli chodzi o xanax, dam Ci telefon do zaufanego lekarza, który wie o całej sprawie i po prostu weźmiesz od niego to lekarstwo.

Bardzo liczę na Twą pomoc. Jestem przekonany, że mnie zrozumiałeś i uszanujesz mą decyzję.

Pozdr. - M.`

No tak, pięknie, pomyślałem. Szybko odpisałem:

`Potrzebuję czasu do namysłu, za trzy dni dam odpowiedź. Trzymaj się - A.`

Wiedziałem, że te trzy dni będą dla niego katorgą. Ale kim ja do cholery jestem, Panem Życia i Śmierci?

Przez te trzy dni targały mną sprzeczne emocje, myśli i uczucia. Nie mogłem przestać myśleć o Marku. Przestudiowałem prawodawstwo w krajach, gdzie w uzasadnionych przypadkach eutanazja jest dozwolona. Czytałem też dużo o śmierci, wgłębiwszy się w zagadnienia natury etycznej, filozoficznej, a nawet religijnej. Te wszystkie próby odpowiedzi sobie na pytanie `czy mogę?` tylko spotęgowały moje poczucie zagubienia. Doszedłem do wniosku, że jedynie chłodne, racjonalne rozważenie wszystkich `za` i `przeciw` pozwoli mi podjąć wreszcie decyzję. Przemyślawszy wszystko odpisałem tylko `TAK`. I co dziwne poczułem ulgę. Błogie uczucie wyzwolenia od zasad, które wpajano mi od wczesnej młodości. To jakby zrzucenie łańcuchów, które pętały mnie do dzisiaj, gdy odpisałem `TAK`, a których istnienia nawet się nie domyślałem...

Marek od razu odpisał, widocznie non stop czuwał przy laptopie, dał namiary na lekarza, podał też kod do zamka szyfrowego w swoim domu - miałem tam przyjechać nazajutrz wieczorem, w czasie, gdy Marlena z dziećmi będzie na jakimś przedstawienu w teatrze.

Zdobywszy xanax wsiadłem w samochód i pojechałem do Marka. Gdy tylko mnie ujrzał, jego oczy rozbłysły, uśmiechnął się szeroko i wyszeptał:

- Wiedziałem, że mnie nie zawiedziesz. Jestem Ci dozgonnie wdzięczny, jeśli można tak powiedzieć...

- To było trudne dla mnie, chyba wiesz, dlatego chcę czegoś w zamian - gdy będziesz po tamtej stronie daj mi jakiś znak, że tam coś jest, coś istnieje, wiesz o co mi chodzi. Tylko nie strasz mi dzieci!

- Oczywiście, obiecuję, uśmiechnął się szeroko, a teraz zmykaj, zanim Marlena wróci!

I złapawszy mą dłoń uścisnął ją tak mocno, że aż zabolało, po czym spojrzał na mnie przeciągle swymi rozświetlonymi szczęściem oczyma i wyszeptał:

- Dziękuję...

Nie wiedziałem kompletnie co odpowiedzieć, więc po prostu odwróciłem się na pięcie i wyszedłem.

Nastepnego dnia, tuż przed południem żona zadzwoniła do pracy z hiobową wieścią:

- Marek odszedł tej nocy. Po prostu usnął na zawsze.

- Może to i dobrze, odpowiedziałem, nie cierpiał już tak bardzo.

- Masz rację, nie było już dla niego cienia szansy, strasznie się czułam, patrząc jak cierpi. Nawet przemknęła mi przez głowę myśl, że chciałabym mu jakoś pomóc skrócić te męki. Dziwne.

Zdziwił mnie jej chłodny, beznamiętny ton z jakim to wypowiedziała. Czyżby coś podejrzewała? Widziała przecież, jak wyjeżdzam wczoraj wieczorem , niby po jakieś dokumenty do biura, ale wątpię, żeby w to uwierzyła, bo powiedziała tylko obojętnie: - Skoro musisz, więc jedź...

Pogrzeb Marka odbył się tydzień po Jego śmierci, zgodnie z żoną stwierdziliśmy, że nie ma sensu uczestniczyć w tych wszystkich ceremoniałach. I już nigdy z Gosią nie wspomnieliśmy słowem o Marku i jego historii.

A obiecanego znaku od Marka nie doczekałem się do dziś, choć czasami Jego postać wraca do mnie w snach. Jest w nich taki, jakim pamiętałem Go ze studiów - przystojny, roześmiany, błyszczący inteligencją...

Może to jest ów znak? Na pewno się kiedyś tego dowiem - po swojej śmierci...




  Contents of volume
Comments (6)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Świetny, pełen emocji i dylematów tekst, tylko wyrzuciłbym ostatnie zdanie.
Szwankuje interpunkcja. Nie będę wymieniał wszystkich potknięć, a wskaże jedynie dwa z początku tekstu. Brakuje przecinka przed "usiłując", a zbędny jest przed "że" w zwrocie "mimo że".
avatar
Pominę milczeniem moją interpunkcję:). Nad ostatnim zdaniem też się zastanawiałem, rzeczywiście, jest zbyt oczywiste i w sumie niepotrzebne. Dziękuję za komentarz.
avatar
Piękna warsztatowo i literacko proza.

O czym mowa w opowiadaniu? To rzecz o eutanazji. Zapraszam chętnych do lektury
avatar
Bardzo dobra proza i poruszający temat. Pozdrawiam z podobaniem :)
avatar
Śmierć jest naturalną - terminalnie krótką - częścią życia.

Skoro dobija się konie...
avatar
Moi Rodzice przeżyli koszmary wojny i nie bali się śmierci. Tato był biologiem, a Mama znała życie - istotę biologii -

nie ze słyszenia.

Zrozumieć = nie bać się
© 2010-2016 by Creative Media