Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2014-09-18 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2827 |
Szkoda było czasu na rozmyślanie, niedługo rodzice mogli zacząć się niepokoić naszą już nocną nieobecnością. Trzeba nam było wrócić do domów o rozsądnej jeszcze porze. Ponownie spuściliśmy kamienie. W ciszy nocy rozległy się dwa wystrzały. I znowu warta nie zareagowała. To nas zaniepokoiło. Co jest, znudziła im się zabawa w ganianego?
Już mieliśmy powtórzyć operację, kiedy z lewej strony usłyszeliśmy trzy krótkie gwizdy – alarm! To był umówiony, ostrzegawczy sygnał od naszej czujki. Ale cwaniak z tego dyżurnego podoficera! My próbowaliśmy wywołać wartę z dyżurki, obserwowaliśmy bramę, a on w tym czasie wysłał niepostrzeżenie żołnierzy, aby nas podeszli z boku. Jak dobrze, że wystawiliśmy czujki, nie na darmo byliśmy synami żołnierzy!
Momentalnie pierzchnęliśmy w przeciwnym kierunku. Z tyłu dochodziły odgłosy pogoni, ale i tym razem nam nie zagrozili. Nie mieli szans. Byliśmy wytrenowani w biegach i podchodach, do tego niebo było całkowicie zachmurzone i poświata księżyca nas nie zdradzała. Długo jednak trwało, nim zebraliśmy się wszyscy przy bunkrze. Trochę nerwów nas kosztowało oczekiwanie na kolejnych kolegów. Ostatni pojawił się Jurek, który był na lewej czujce i nas ostrzegł. Dopiero w tym momencie wszyscy odetchnęli z ulgą. To był nasz sukces – nikt nie został złapany.
– Dobrze, że wreszcie jesteś. Już myśleliśmy że cholery dostaniemy – radośnie go powitałem.
– Uff, alem się nabiegał! W ostatniej chwili ich usłyszałem, jak się skradali. Gałązka trzasła, gwizdnąłem aby ostrzec i od razu w nogi. Zobaczyli mnie, ganiali jakby im za to płacili! Jeden to prawie mnie chwycił, jakiś biegacz czy co? Ale nie dałem się, umknąłem i stracili mnie na ścieżkach. Sami się tam chyba pogubili. Schowałem się później w krzakach, bo mogli gdzieś na mnie czatować, dlatego tak długo trwało.
– Nie pogubili, wszyscy już wrócili na wartownię. Ale mało brakowało.
– To co, próbujemy jeszcze raz – wtrącił się Tomek.
– Chyba nie, bo możemy nie mieć już tyle szczęścia. Dość się nabiegaliśmy. I późno jest, rodzice będą nas szukać. Lepiej nie kusić losu – zaoponowałem.
– To jak? Kończymy?
– Kończymy. Ja jestem za.
– A inni? - Tomek, rozochocony dotychczasowymi, tak udanymi podchodami, wyraźnie nie chciał jeszcze rezygnować.
– Nie. Nie. Starczy. I tak cholernie nam się udało. Było i tak świetnie – pozostali koledzy mieli to samo zdanie, co ja.
– No dobra, to kończymy – Tomek z niechęcią się zgodził. – Wracamy.
– A co powiemy w domach, że tak późno jesteśmy? Mogli też słyszeć strzały – Maciek tym razem rozsądnie się zapytał.
– No co... że bawiliśmy się w podchody przy łabędziach. To daleko, nie będą nas podejrzewać o strzały. I że najlepiej się chować po zmroku, dlatego tak późno wracamy.
– Dobra. Tylko idziemy parkiem za cmentarzem i wrócimy od strony łabędzi. Jeszcze mogą nas przyczatować, skąd wracamy. I na razie gdzieś w parku schowajmy resztę pocisków. Jutro je weźmiemy – dołożyłem swoje trzy grosze.
– O rany! Jasne, lepiej nie mieć ich dzisiaj przy sobie. To co, chłopaki, wracamy. Idziemy naokoło cmentarza – Tomek chciał jeszcze choć chwilę nacieszyć się dowodzeniem. Wyraźnie mu się to spodobało.
Ostrożnie oddaliliśmy się w głąb parku, jeszcze obawiając się zasadzki. Na szczęście obyło się bez niespodzianek. Po okrążeniu cmentarza i sztucznego stawu z łabędziami, wróciliśmy na podwórko z innego kierunku, niż brama koszar.
ratings: very good / excellent
Cóż, staram się, ale jak widać, ciągle jakieś błędy robię. Trudno mi napisać idealnie. Mogę jedynie starać się popełniać ich jak najmniej.
ratings: perfect / excellent