Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2014-10-06 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 3780 |
Ludzie jeżdżą na Zachód zrywać jabłka, zbierać truskawki lub pracować na budowach. Ludzie jeżdżą, to chyba mogę i ja pojechać. Ledwo się w mojej głowie zalęgnął ten pomysł, a już jego realizacja niespodziewanie sama spadła z nieba.
- Czy nie pojechałbyś do Niemiec jako tłumacz? Znam firmę, która prowadzi tam budowy - zagadnął mnie kolega. - Ja będę kierownikiem jednej z nich, ale nie znam niemieckiego.
Pojechaliśmy do siedziby wspomnianej firmy, gdzie przyjął nas jej właściciel o posturze beczułki.
- Zaraz przekonamy się, czy pan zna niemiecki - powiedział do mnie na przywitanie. - To jest umowa po niemiecku. Niech pan ją przetłumaczy. Ja wszystko wiem, co tam jest napisane - ostrzegł i podał mi kilka zadrukowanych kartek.
Umowa zaczynała się typowo: „Düsseldorf, dnia..., spisana pomiędzy... . Nim doszedłem do konkretów, grubasek był już zadowolony.
- Widzę, że pan zna niemiecki. Pojedzie pan - zdecydował. - Tam jest niemiecki majster, który pilnuje roboty, a pan z kolegą będziecie go pilnować, żeby mnie nie kantował. Niemcy mnie oszukują. Na przykład, w umowie jest napisane, że za daną robotę ma być dwa tysiące marek, a oni płacą mi tylko półtora tysiąca. Stale wymyślają jakieś korekty. Kantują mnie i już!
- A może w umowie jest tak napisane? - zapytałem.
- No to wspólnie sprawdzicie tę umowę i poinformujecie mnie - zakończył.
- Pan wie, że na pracę w Niemczech potrzebne jest zezwolenie? Czy pan je załatwi? - zapytałem..
- Jasne! Przynieś mi pan tylko paszport. Załatwimy wszystko - odpowiedział.
W ustalonym dniu razem z kolegą stawiliśmy się w punkcie, skąd autobus zabierał pracowników wyjeżdżających do Niemiec. Byli to ludzie z okolicznych wsi, przyuczeni do budowlanki w zawodówkach lub przez ojców przy budowach swoich domów. Prawie wszyscy pracowali już na niemieckich budowach, niejeden nawet w tej firmie i mieli zagraniczne obycie budowlane. Usadowiliśmy się w autobusie, szef rozdawał paszporty i zagadywał pracowników:
- No jak, chłopaki? Flaszki na drogę macie? A coś do przepicia też?
Odpowiedział mu potwierdzający pomruk.
Dostałem mój paszport, ale bez wpisanego zezwolenia na pracę.
- Gdzie jest zezwolenie? - zapytałem szefa.
- Nie zdążyliśmy załatwić, ale to się załatwi w Kolonii. Nich się pan nie martwi - odpowiedział.
Mimo, że wiedziałem, na jakie kłopoty się narażam, postanowiłem jechać, naiwnie wierząc, że zezwolenie zostanie załatwione w Niemczech.
Autobus ruszył i butelki z wódką też poszły w ruch.
- To pon bedzie nosym kieruwnikiem? - zagadnął mnie sąsiad i podsunął kieliszek.
- Ja nie, tylko on - pokazałem na kolegę i wypiłem co mi nalano. - Ja będę tłumaczem.
- No! Ponie kieruwniku! Nopijcie sie - zawołał sąsiad do kolegi i nalał mu od serca.
Kolega wypił zachowując twarz prawdziwego budowlańca. Po ciężkiej nocy, skacowani dotarliśmy na naszą budowę, która była prawie w centrum Düsseldorfu. Mieszkać mieliśmy w starym budynku w jej pobliżu. Ściany w pokojach były odrapane, łóżka były piętrowe, kuchnia i łazienka zdewastowane, ale jakoś mieszkać było można. Od jutra miałem zacząć współpracę z niemieckim majstrem i wypadałoby mi znać jego nazwisko.
- Jak nazywa się ten niemiecki majster? - zapytałem jednego z weteranów tutejszej budowy.
- Otta - odpowiedział.
Nazwisko to wydało mi się mało niemieckie, ale nie dopytywałem o nic więcej.
- Dzień dobry panie Otta! - powitałem go nazajutrz.
- Lothar! Nazywam się Lothar - usłyszałem w odpowiedzi.
Lothar był trochę starszy ode mnie, zwalisty i nie bardzo przejmował się pracą. Co rano rozdzielał roboty, ja tłumaczyłem, kręciliśmy się trochę tu i tam, a potem szliśmy do jego baraczku. Lothar miał tam w lodówce wódkę i dzień zaczynał od kielicha na „umycie zębów”.
- Jak się u was mówi przy takiej okazji? - zapytał kiedyś.
- Zdrowie na budowie! - odpowiedziałem.
- Zdhowi na budowi! Tak? - wydukał.
- Tak - pochwaliłem jego zdolności językowe.
Lothar zużywał w ciągu dnia na mycie zębów prawie całą butelkę, a po pracy jechał samochodem około czterdzieści kilometrów do domu. Tak było codziennie i aż dziw, że policja jeszcze go nie złapała. Poza tym Lothar był w porządku. Pilnował roboty nie czepiając się drobiazgów, załatwiał co trzeba, a w wolnych chwilach przysypiał w swoim baraczku. Lothar był alkoholikiem i obawiałem się, że dłuższe przebywanie z nim doprowadzi mnie do tego samego. Zaraz po porannych rozprowadzeniach uciekałem więc do naszej kwatery, gdzie razem z kolegą sprawdzaliśmy tę nieszczęsną umowę, w wyniku której Niemcy podobno kantowali naszą firmę. Czytaliśmy jej oryginał i polskie tłumaczenie zdanie po zdaniu i prędko odkryliśmy, że umowa była źle przetłumaczona. Tak źle, że sposób rozliczania robót i zapłaty za nie był inaczej zapisany w niemieckim oryginale niż w polskim tłumaczeniu. Po kilku dniach zadzwoniłem do szefa i powiedziałem mu o tym.
- Ja tego tłumacza zabiję! - usłyszałem sapanie szefa. - Czy pan jest pewny, że tłumaczenie jest złe? Może to pan źle tłumaczy?
- Według mnie tłumaczenie jest złe - uciąłem. - Może pan dać je do sprawdzenie jeszcze komuś innemu.
- To pilnujcie, żeby chociaż obmiary dobrze robili - odpowiedział szef. - Ja niedługo przyjadę do Niemiec i będę załatwiał aneks do tej umowy.
W czasie rozmowy szef nie wspomniał o moim zezwoleniu na pracę, a ja też zapomniałem go o nie zapytać. Brak zezwolenia bardzo mnie niepokoił, mimo to postanowiłem poczekać do pierwszej wypłaty. Z pierwszą wypłatą przyjechał zastępca szefa i wypłacił mi tylko połowę należności.
- Kiedy dostanę resztę? - upomniałem się.
- Jak tylko dostaniemy to, co Niemcy są nam winni - odpowiedział i wyszedł.
- Chyba za klika dni wyjadę, bo mi nie płacą - powiedziałem Lotharowi jeszcze tego samego dnia.
- Za kilka dni wyjedziecie wszyscy, bo nam inwestor też jest winien pieniądze i chyba przerwiemy roboty - odpowiedział.
Tak się też stało i po tygodniu byliśmy już w Polsce.
Po dwóch tygodniach zadzwonił do mnie szef firmy. Powiedział, że prace na budowie wznowiono i że w niedzielę znowu mam jechać do Niemiec.
- Nie otrzymałem całej wypłaty. Pojadę po otrzymaniu reszty pieniędzy - powiedziałem twardo.
- Skąd ja panu wezmę marki? Nie dostałem jeszcze z Niemiec pieniędzy - odpowiedział.
- Niech pan kupi w kantorze - upierałem się.
- No dobra. Niech pan będzie w niedzielę przy autobusie - zakończył..
W niedzielę przy autobusie znowu spotkała się cała załoga. Szef znowu zapytał pracowników o flaszki na drogę, a ja zapytałem szefa o pieniądze.
- Dostanie pan w Niemczech - zbył mnie.
- No to nie jadę - opowiedziałem.
- To nie jedź pan! - warknął szef i zatrzasnął drzwi autobusu.
Po kilku dniach zadzwoniła sekretarka, że pieniądze dla mnie są i że szef chciałby, żebym pojechał na budowę. Pojechałem po pieniądze i zapytałem o wciąż brakujące zezwolenie na pracę. Sekretarka dała mi pieniądze, natomiast nic nie wiedziała o zezwoleniu, a na domiar złego szef wyjechał na kilka dni. Zaryzykowałem więc jeszcze raz, wsiadłem w auto i pojechałem do Düsseldorfu.
- Wszelki duch Pana Boga chwali! - przywitał mnie Lothar. - Byłem pewny, że już nie przyjedziesz. Dostałeś swoje pieniądze?
- Dostałem - odpowiedziałem.
- Fajnie! - ucieszył się Lothar. - No to przepłuczmy zęby i chodźmy na budowę.
Wypiliśmy po dwa kieliszki i resztę dnia spędziliśmy na rusztowaniach.
Okazało się, że nasza firma prowadziła też budowę w pobliskim Bergisch Gladbach, gdzie urzędował wiceszef z drugim tłumaczem. Któregoś dnia przyjechali obydwaj do Düsseldorfu i zarządzili:
- My musimy na kilka dni wyjechać do Polski. Niech pan zaraz pojedzie do Bergisch Gladbach, bo tam tłumacz jest bardziej potrzebny niż tu.
Spakowałem trochę rzeczy i poszedłem zawiadomić Lothara, że przez kilka dni mnie nie będzie.
- Ty już tu nie wrócisz - powiedział Lothar. - Do widzenia i powodzenia.
Wieczorem byłem już w Bergisch Gladbach i następnego rana zgłosiłem się do tamtejszego majstra.
Płukania zębów nie było i od raz poszliśmy na rusztowania.
O dziesiątej zeszliśmy z rusztowań na przerwę śniadaniową i w tej samej chwili na budowę weszła policja. Fachowo zablokowała radiowozami wszystkie bramy i dziury w płocie, a trzej mundurowi i jeden cywil przyszli prosto do baraku, gdzie pracownicy jedli śniadanie.
- Kto tu mówi po niemiecku? - zapytał cywil.
- Ja. Jestem tu tłumaczem - odpowiedziałem.
- Niech pracownicy przyniosą swoje paszporty - zakomenderował. - I niech nie próbują uciekać, bo cały teren jest obstawiony - dodał.
Stół, przy którym pracownicy dopiero co zaczęli jeść śniadanie, został zmieniony w miejsce urzędowania niemieckich władz. Zasiadł za nim cywil, który był pracownikiem urzędu pracy i jeden z policjantów, pozostali dwa policjanci stanęli w drzwiach.
- Niech ludzie podchodzą tu kolejno z paszportami, a pan będzie tłumaczył - powiedział cywil.
Robotnicy podchodzili jak baranki na rzeź, a urzędnicy pytali o nazwiska, zawody i czas pobytu na budowie. Cywil zapisywał wszystko w swoim kapowniku a policjant sprawdzał, czy w paszportach są zezwolenia na pracę. Paszporty w których nie było zezwoleń, lądowały od razu w jego teczce. Ja też nie miałem zezwolenia, ale na razie przepytywani byli inni. Stałem więc obok stołu, powtarzałem nazwiska, zawody i daty, a mój mózg gorączkowo szukał odpowiedzi na pytanie: co teraz będzie? Niestety, odpowiedź była tylko jedna: zabiorą paszport, wbiją do niego miśka, czyli zakaz wjazdu do Niemiec i każą natychmiast wyjechać. Rugałem sam siebie w duchu za moją głupotę, naiwność i pazerność na pieniądze.
Podszedł ostatni robotnik, podał swoje dane i jego paszport też trafił do policyjnej teczki.
- Czy to już wszyscy? - zapytał policjant.
- Wszyscy - odpowiedziałem automatycznie, a do mojego mózgu dotarło, że o mnie zapomniano.
Może to niemieckie poczucie porządku nie dopuściło do urzędniczych umysłów podejrzenia, że tłumacz może nie mieć zezwolenia, a może był to tylko szczęśliwy dla mnie przypadek. Tak czy inaczej, byłem uratowany i raz na zawsze oduczony pracy na czarno.
- Zatrzymane paszporty będą do odebrania za trzy godziny na posterunku, a ich posiadacze muszą w ciągu doby opuścić Republikę Federalną. Reszta może wracać do pracy. Do widzenia - zakończył urzędowo policjant.
Załoga budowy została przetrzebiona prawie do połowy, a reszta nie wiedziała, co ma teraz robić. Chcieliśmy zapytać o to niemieckiego majstra, ale nie mogliśmy go znaleźć.
- Tu niedaleko jest bar, do którego on czasem chodzi na piwo - poradził nasz brygadzista.
Poszliśmy tam i znaleźliśmy majstra już dobrze wstawionego.
- Róbcie, co chcecie - powiedział. - Ja już tam dzisiaj nie wracam. Przez was będę miał kłopoty i może nawet wylecę z pracy - dodał i wychylił kolejnego sznapsa.
Po powrocie na budowę powiedziałem pracownikom, że ja też już do pracy nie wracam i zaraz jadę do Polski.
- Niech pan poczeka aż odbiorę z policji paszport i niech mnie pan weźmie - poprosił jeden z pechowców.
Poczekałem i jeszcze tego popołudnia wróciłem po resztę swoich rzeczy do Düsseldorfu. Lothar był tam jeszcze, więc opowiedziałem mu, co się stało w Bergisch Gladbach.
- A nie mówiłem, że ty już tu nie wrócisz - powiedział. - W takim razie jutro policja będzie też tutaj - dodał i zaklął siarczyście.
Strach padł na pracowników budowy w Düsseldorfie, bo większość z nich też nie miała zezwoleń na pracę. Jedni chcieli od razu wyjeżdżać, inni radzili poczekać do powrotu wiceszefa, a wszyscy pytali mnie o radę.
- Róbcie, co chcecie - powiedziałem. - Ja zaraz wyjeżdżam, bo drugi raz już mi się nie upiecze.
Po całonocnej jeździe dotarłem szczęśliwie do domu i zaraz zadzwoniłem do szefa.
- Co tam słychać w Bergisch Gladbach? - zapytał.
- Jestem już w domu, bo wczoraj policja przetrzepała budowę. Pański zastępca na pewno się tego spodziewał i specjalnie mnie wystawił! - krzyknąłem w słuchawkę.
- No, co pan? - usłyszałem w odpowiedzi, ale w głosie szefa nie było ani nutki zaskoczenia.
- Jutro przyjeżdżam po pieniądze, a jak ich nie będzie, to wszystko zgłaszam na policję - powiedziałem i rzuciłem słuchawkę.
Nazajutrz lojalna sekretarka miała dla mnie przygotowane pieniądze, natomiast szefa nie było, bo starym zwyczajem wyjechał właśnie na kilka dni.
ratings: perfect / excellent
wciągnęła mnie sama historia. Doskonale znana z innych tego typu opowiastek mojego Koleżeństwa oraz - w imię miłości bliźniego, czyli bezinteresownie - prowadzenie korespondencji w szwabskim języku ;) oszukanych przez pracodawców.
Gdyby nie św. Antoni Padewski plus szczypta osobistego szczęścia, to wiele z tych spraw nie zakończyłoby się pomyślnie... Naturalnie, dla oszukanych [oszwabionych] przez pracodawców ;)
ratings: perfect / excellent
Jest to smutna prawda, ale prawda.
Niestety, w robieniu siebie samych na szaro jesteśmy mistrzami świata.
Tak się porobiło, że Polak Polakowi wilkiem.
Język przekazu nienaganny, a sam przekaz - zawsze głęboko humanistyczny