Go to commentsProfesor
Text 27 of 76 from volume: Opowieści o ludziach i miejscach
Author
Genrebiography & memoirs
Formprose
Date added2014-10-07
Linguistic correctness
Text quality
Views3446

- Czy pamiętasz profesora X?.

To pytanie często pada podczas koleżeńskich spotkań po latach.

Różni bywali nasi nauczyciele i różnie ich po latach wspominamy, lecz o niewielu z nich można powiedzieć, że byli KIMŚ. Ja takiego KOGOŚ spotkałem dopiero na studiach.

Byłem dzieckiem Polski powiatowej i to z tych biedniejszych powiatów. Nie mieliśmy w pobliżu Nowej Huty, która żywiłaby tysiące, a tylko małą papiernię dającą chleb może ze dwóm setkom, a śmierdzącą równie mocno jak huta. Nie było w naszych stronach wymuskanych sadów jak pod Grójcem, a tylko pegeerowskie pola, na które wożono nas ze szkoły na wykopki. Były za to grzyby, ryby i pomniki ku chwale radzieckich wyzwolicieli tych ziem. Naszą metropolią był Szczecin i to on dawał mi wyobrażenie dużego miasta.

Egzaminy na studia miałem zdawać w o wiele większym mieście, w którym nigdy jeszcze nie byłem. Przed wyjazdem wypytywałem bywałych tam znajomych o sposób dotarcia na ulicę, przy której znajdowała się uczelnia.

- To proste - usłyszałem. - To są tylko cztery przystanki tramwajowe od dworca kolejowego.

Ubrany w nowiutki, sprawiony na maturę garnitur, z tekturową walizką w ręce, ruszyłem zapchanym pociągiem w nieznane. Miasto powitało mnie upalnym przedpołudniem i tramwajem o właściwym numerze, który zaraz podjechał na przystanek.

- E! Cztery przystanki to będzie jakiś kilometr. Pójdę piechotą trasą tramwaju - wykombinowałem sobie.

Szybko okazało się, że to nie Szczecin i że tu cztery przystanki to jest kawał drogi, a słońce grzało. Spocony, przekładając coraz częściej z ręki do ręki niewygodną walizkę, doszedłem w końcu do celu.

Egzaminy zdałem i zostałem studentem.

Już na początku roku akademickiego starsi studenci pouczali mnie, kogo na wydziale trzeba się bać, a kogo nie.

- Żebyś tylko nie miał lektoratu z rosyjskiego z A., ćwiczeń z pola z B. i ćwiczeń z oczek z C., bo będziesz miał przerąbane - ostrzegali.

Moje szczęście podzieliło się w stosunku jeden do dwóch: nie miałem ćwiczeń z pola z B., ale za to miałem rosyjski z A. i ćwiczenia z oczek z C.

Tak zwane „oczka” wykładał wtedy profesor, o którym wydziałowa wieść niosła, że u niego egzaminu komisyjnego jeszcze nikt nie zdał. Było też powszechnie wiadomo, że jest wymagający i do bólu sprawiedliwy. Miał zeszyt, w którym zapisywał dane o każdym swoim studencie i często z niego korzystał. Zdarzało się, że gdzieś aż na czwartym roku w czasie egzaminu mówił do studenta:

- Na drugim roku też pan tego nie wiedział. Wtedy to panu podarowałem, ale teraz nie podaruję. Miał pan czas, żeby to uzupełnić. Przykro mi, niedostateczny.

Na pierwsze wrażenie wzbudzał więc strach. Studenci bali się go, ale i podziwiali, bo był przedwojennym oficerem i medalistą olimpijskim. Mimo niekwestionowanej wiedzy, zasług i opinii w środowisku naukowym, był tylko profesorem nadzwyczajnym, bo komunistycznym władzom nie podobała się jego działalność społeczna. Profesor był bowiem znanym w tutejszym środowisku działaczem katolickim. Jednym słowem była to postać nietuzinkowa. Na wykłady przychodził zawsze pod krawatem, w eleganckim garniturze, ze starannie przyciętym siwym wąsikiem i wyprostowany jak żołnierz na warcie. Studentów trzymał krótko. Co tydzień wywieszał nową listę zadań do rozwiązania, a co dwa tygodnie robił pisemne sprawdziany. Oczka ciągnęły się przez dwa lata i kończyły się na szóstym semestrze egzaminem u profesora. Ćwiczenia w naszej grupie prowadził słynny doktor C., który swoim zachowaniem przyprawiał nas o bezsenność.

- Panie! Pańska głowa i moje uszy to istny osioł - mówił nie raz do studenta przy tablicy. - To jest proste jak ogon zdechłego szczura, a pan tego nie rozumie! Nie będzie z pana inżyniera!

Wytrzymywaliśmy to jakoś, aż nadszedł ostatni semestr oczek i na pierwszych ćwiczeniach zamiast doktora C. w drzwiach stanął profesor.

- Widzę, że jesteście państwo zaskoczeni - przywitał nas. - Dwóch moich asystentów wyjechało na stypendium za granicę i dlatego ja poprowadzę ćwiczenia w tej grupie. Jak zwykle jest już nowa lista zadań, które powinniście państwo rozwiązać. Może pan pokaże mi swoje rozwiązania - powiedział wskazując na mnie.

Który student na szóstym semestrze, na pierwsze ćwiczenia rozwiązuje jakieś zadania? Żaden. Nie rozwiązałem i ja.

- Nie rozwiązałem tych zadań, panie profesorze - przyznałem się.

- To bardzo niedobrze, niedostateczny - powiedział profesor i wpisał do arkusza dwóję czerwonym długopisem.

- Poproszę jednak pana do tablicy - ciągnął. - To, że pan nie ma w zeszycie rozwiązań, nie musi oznaczać, że pan ich nie zna. Proszę rozwiązać szóste zadanie.

Stałem przy tablicy jak kołek, bo nie potrafiłem rozwiązać tego zadania.

- Bardzo źle rozpoczyna pan semestr - powiedział profesor. - Niedostateczny.

Przy moim nazwisku pojawiła się druga czerwona dwójka.

Czarne chmury zawisły nad moją przyszłością. Na koniec semestru będzie egzamin z dwóch lat, a tu taki początek. Profesor mi tego nie przepuści. Egzamin mam z głowy, poprawkę pewnie też, a komisyjnego u profesora jeszcze nikt nie zdał. Po mnie! Urlop dziekański jak nic, jeśli dostanę.

Od tego dnia oczka stały się numerem jeden mojego życia. Rozwiązywałem wywieszane zadania i jeszcze trochę więcej, wszystkie sprawdziany pisałem na piątki, kułem.

Czas upływał, koledzy mieli już po cztery oceny za odpowiedzi przy tablicy, a przy moim nazwisku wciąż świeciły tylko dwie czerwone dwójki. Z ćwiczeń na ćwiczenia czekałem, żeby profesor wziął mnie do tablicy, a na ostatnie ćwiczenia obkuty byłem jak na egzamin.

- Dzisiaj kończymy ćwiczenia. Przepytam jeszcze dwie osoby, a potem wpiszę zaliczenia - rozpoczął profesor.

- No! Teraz mnie przemagluje - pomyślałem.

Profesor przepytał dwie osoby, ale nie mnie. Potem poprosił starostę grupy o zebranie indeksów, a nam kazał czekać na korytarzu.

- Chyba da mi zaliczenie - myślałem stojąc w kącie. - Siedem sprawdzianów mam na pięć i tylko te dwie pały z odpowiedzi. Nie będzie chyba świnią i zaliczenie da, a na egzamin obkuję się jeszcze bardziej.

Gdy starosta podał mi indeks, o mało go nie podarłem szukając właściwej strony.

Wreszcie ją znalazłem i zaniemówiłem. Starannym, przedwojennym pismem było na niej wpisane: zaliczenie - bardzo dobry, egzamin końcowy - dobry.

- Mam czwórkę z egzaminu! -  zawołałem do kolegów. - Popatrzcie!

Wszyscy zbili się w koło mnie i oglądali z niedowierzaniem mój indeks.

- Przepraszam. Blokujecie państwo drzwi. Nie mogę wyjść - usłyszeliśmy głos profesora.

Rozstąpiliśmy się. Profesor pożyczył nam powodzenia na egzaminie, pożegnał się i poszedł.

Zdawało mi się, że przechodząc zerknął jeszcze na mnie i pod jego białym wąsikiem pojawił się na chwilkę filuterny uśmiech.



  Contents of volume
Comments (6)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Podobne wspomnienie napisał w 1971 roku Witold Szolginia w "Domie pod żelaznym lwem" z tą wszak różnicą, że tam profesor-matematyk uczył w jednym z lwowskich gimnazjów męskich.
W swoich wymaganiach identyczna męczybuła, choć nie pozbawiony był specyficznego poczucia humoru i... gołębiego serca.
Przemiła opowieść :))))
avatar
Z przyjemnością przeczytałem, Marianie. Byli, są i będą nauczyciele i "nauczyciele". Na swoich studiach miałem na szczęście tylko jednego "nauczyciela". Pozostałych miło wspominam - byli wymagający, ale nie wredni.

Mam jedno pytanie i jedną uwagę do zapisu:
- "nie raz" (?) Jeżeli miało to znaczyć "nie raz, nie dwa" to prawidłowo. Jeżeli "niejeden raz" to powinno być "nieraz",
- "w koło". Powinno być zapisane "wkoło" (wokół).
avatar
Dziękuję za Wasze komentarze.
Cieszę się, że opowiadanko się Wam podobało.
Czytam tekst wiele razy, żona też czyta, a potem Hardy znajduje w nim dwa błędy. Czy ja kiedyś doczekam takiego dnia, że Hardy nie znajdzie nic. Pewnie taki dzień nie nadejdzie, ale będę próbował.
Dziękuję Ci Hardy.
avatar
Szanowny Panie Marianie,

drobiazgami typu słowa (nie)rozdzielnie złożone proszę się aż tak bardzo nie przejmować, ponieważ od czego są literackie redakcje, adiustacje korekta itp.?
Liczy się przede wszystkim styl oraz sposób narracji i tzw. kolorystyka języka :)
Nie raz bowiem i nie dwa zadaję różnorakim purystom pytanie, czy taki np. Zbigniew Uniłowski z wykształceniem niepełnym (nie wiadomo, czy ukończył ówczesną szkołę powszechną) napisałby "Wspólny pokój" a wcześniej "Dwadzieścia lat życia", gdyby ci, którzy poznali się na jego talencie wyłącznie zwracali uwagę na wyżej wymienione czynniki?
Gdyż - o ile nie jest się dyslektykiem lub dysgrafikiem - to każdy i zawsze, wspierany odpowiednimi słownikami, perfekcyjnie nauczy się gramatyki, ortografii, interpunkji.
Nie każdy wszak modelowo konstruując zdania jest w stanie zainteresować czytelnika. A i niejednokrotnie całą tą swoją pisaniną może go zwyczajnie odrętwić :-))))
avatar
Nadzwyczajny Profesor, bez dwóch zdań :) Podczas lektury przypomniało mi się, że na moim roku tylko ja jedna miałam na obowiązkowym w tamtych latach (międzyuczelnianym, w Gdańsku-Wrzeszczu) studium wojskowym na zaliczeniu "trzy", choć była nas tam wielka kupa luda :( Cała reszta miała duuużo lepsze wyniki!
avatar
Dziękuję Emilio za odwiedziny. Tak, ten profesor to był naprawdę KTOŚ.
© 2010-2016 by Creative Media