Go to commentsEuros, moja pamięć.
Text 1 of 1 from volume: Moje żagle
Author
Genreadventure
Formprose
Date added2014-10-31
Linguistic correctness
Text quality
Views3270

lipiec 2013 


`Moje dwa razy z EUROSEM` 

czyli `Jędruś Niewyjęty` 



Miłe dobrego początki 


Znakomita większość czytanych przeze mnie `morskich opowieści` zaczynała się od progu domu, a nie od wyjścia z portu. Nie bedę się wyłamywał. 

Chętkę na słoną wodę zdradziłem w czasie `Operation Sail 1974`. Zbycho namówił mie na wyjazd na `chybił-trafił` do Górek Zachodnich w dniu defilady. Pojechaliśmy z Warszawy na jeden dzień i zgodnie z optymistycznymi przewidywaniami Zbycha, trafiliśmy farta. Była to leciwa ale w stanie żywotnosci, poniemiecka `żyletka`. Tak mniej więcej określił ją kapitan(/), sternik(?), armator(?). 

Nie miałem zielonego pojecia, za to miałem wszędzie mokro. Bez sztormiaka, w zasadzie, bez niczego, bez przekonania też, że ten dumny jacht ma prawo mieścić wiecej niż jedna osobę, uwierzyłem bardzo prędko, ze `chodzi mokro`. 

Nie traciłem ducha wbrew tym przeciwnościom, tłumacząc sobie w duchu: `jeśli ten facet wziął jako załogę (!?) takich dwóch cymbałów, to albo jest desperatem, albo obiektywnie nie jest źle`. 

Co do cymbalstwa nie miałem watpliwosci, na desperata, był zbyt usmiechnięty, więc musiało być nie najgorzej. 

W drodze powrotnej do domu, zdradziłem Zbychowi, że `to jest to`. 

Trzeba by wspomnieć `Pana Tadeusza`; `głupi niedźwiedziu, gdybyś w mateczniku...`. Nie wspomniałem. Zbychowi zaś, na tle zwykłego mu niewyraźnego pomruku, strzeliła w ślipkach figlarna iskierka. 

Głupi niedźwiedziu... 

Krótko po tej eskapadzie wpadł do mnie Zbycho i stwierdził: `EUROS` nieco dotknął mielizny gdzieś niedaleko Helu , nie jedziesz więc do Górek, gdzie miałeś wejść na pokład, tylko jedziesz do Helu; będzie naprawiany ster`. 

Ja miałem gdzieś wchodzić? Gdzieś jechać? 

Ogólnie, do jakiegoś ewentualnego rejsu byłem przygotowany, ale już? teraz? zaraz? 

Wyjechałem porannym Expressem `Neptun`(?).Bez śniadania, niewyspany. Ścisk nie dzisiejszy. Do Warsu? Pomarzyć. Zdecydowałem, do Gdańska śpię, potem śniadanie na luzie. 

Tak było. Do Gdańska, dalej, nie było, Warsu. Do Helu ślimaczenie, zgłodniałem jak pies. W Helu - bieeegiem, do portu. 

`Euros`? Wyszli rano do Gdyni po wstępnych poprawkach płetwy sterowej -tyle Bosman. JEEŚĆ!! - tyle ja. 

Bez kolejki(!) kupiłem sporego smażonego śledzia w barku `na stojaka` w porcie. Zamówienie trzeciego wywołało zainteresowanie `smażalnicy`, która wychyliła się do pupasa, żeby nas policzyć. Doliczyła sie jednego, juz nieco sytego. Cieszyłem się, że godzina odlotu-wodolotu była dość odległa, bo wynosiła 3 śledzie i jeszcze kwadrans. 

Głupi, niedźwiedziu.... 

Syty, nawet nieco ponadsyty, prędko wyszedłem z pomieszczenia  z `siedzeniami` na półpokład, na wiaterek. To mnie uratowało przed wstydem lecz zasiało ziarnko niepokoju: `głupi wodolot a ja już? co będzie na jachcie? Strach pomysleć! Kiepski prognostyk`. 

`Nie było tak źle`, jak mówił burak wkręcany do maszynki. 


Na tle innych jachtów EUROS prezentował się solidnie, nie exkluzywnie ale imponująco. Jak wspaniały to był jacht, przekonałem się później. Wkrótce. 

Na razie, naprawa płetwy sterowej metodą profesora Młotka (nie mylić z Miodkiem) i... przygotowania do `rejsu krajowego dwutygodniowego`! 

Ale o tym po tym. 

To by był wstęp do wstępu. W następnej części, czyli we wstępie, będzie kilka wątków: bardziej o żaglach, jeden gastronomicznych, trochę o kłamstwach, przygoda z wyjściem z `Kotwicy` i jak się zdobywa ksywkę. 

Do następnego! 



To już wstęp. 

Znów dzień pierwszy. Udało mi się wejść na pokład s/y `EUROS` ! 

Chyba wyłącznie dlatego, ze grzecznie poprosiłem o pozwolenie. Jak się przedstawiłem? Nie pamiętam, ale na pewno jakoś głupio. A może nie? 


Pamietam tylko, że kapitan, Andrzej, młody, no, młodszy, ale za to z brodą, po ustaleniu `crew`, zrobił `list of` i pobiegł pomęczyć się nieco biurokratycznie,nam pozostawiając usunięcie bałaganu na jachcie, metodą robienia jeszcze większego bałaganu na kei. 

Efektem podstawowym tego manewru (dla mnie) była możliwość zobaczenia `kingstona` od środka. Po usunięciu jego zwykłej zawartości i przeniesieniu jej na keję, było to możliwe. 

 

I była to jedyna okazja w tym (nie tylko zresztą) rejsie, albowiem `kingston`, jak sama nazwa wskazuje nie jest: ani `otworem w kadłubie jednostki pływającej znajdującym się poniżej linii wodnej`, (chociaż - jest!), ani nie nosi tej dumnej nazwy z powodu roli jaką mu powierzył konstruktor jachtu.  

Jest po prostu magazynkiem bosmańskim, w którym jest zwykle wszystko co potrzebne, o czym dowodzi fakt, ze nigdy w nim nic nie można znaleźć. 

 

To była pierwsza praktyczna nauka. Więcej okazji do oglądania tego przybytku w `stanie wolnym` nie miałem, a wykorzystanie tej okazji byłoby nieeleganckie, wszak staliśmy w porcie. 

O wiele praktyczniejsze było skrzyżowanie WC z bidetem, czyli kosz przedni. Dowiedziałem się o tym trzy dni później w trakcie przygody ze spinakerem i w związku z chorobą morską (jednak!). Ale to później. 

Wspomniałem, by rozpalić ciekawość - nie wiem, czy skutecznie. 

Tymczasem spinaker leżał na kei w towarzystwie przeróżności i innych żagli, fokiem sztormowym też, a jakże. 


`Przeglądaliśmy` wszystko jaknajstaranniej, naszym zdaniem. 

Baaardzo dużo, może nawet prawie wszystko było zrobione do powrotu Kapitana.  

Już wiedziałem, że w załodze będą przeróżni fajni. Będzie Zbycho, Anka, od której nauczyłem się mnóstwo ciekawych i przydatnych rzeczy, lekarz z `Brdy` bydgoskiej, świetny m.in. w bandażowaniu, córka kpt. Jaskuły ( tak, tego Jaskuły), bardzo fajniutka, wiecznie roześmiana, pyzata, młody, jeszcze ktoś (chyba). Razem dziewiątka, policzcie czy to wszyscy. 

Acha, i ja. 

Wszyscy będą w załodze. I będzie też Andrzej, ale On nie będzie Andrzej, On będzie KAPITAN. I tak będzie. 

Jeszcze nie wiedzieliśmy, że Kapitan już wiedział kiedy `wychodzimy`. A on wiedział, że my nie wiemy, ale nas popędzał. 

Wydał więc nieregulaminową `komendę`: `kończyć ten bałagan, dziś wychodzimy`.Że było już około godziny zwanej dekadę później `jaruzelską` (kto pamięta ten wie), wybrano wersję obiadowania `na mieście`, bo na zakupy i pichcenie na jachcie nie było czasu. 


Chyba nieco wcześniej Kapitan wyznaczył mnie na `drugiego`, więc gastronomia musiała mnie zainteresować.  

Z potrzeby chwili, przypomniałem sobie, że b. blisko jest hotel ze stołówką. Niedostępny publicznie, bo `Marwoju`, ale... 

Gościłem tam niedawno przy okazji 3- misięcznej służby wojskowej (rezerwista , oczywiście) i postanowiłem nieco pokombinować. 

To właśnie wątki o gastronomii i kłamstwach. 


`Udałem się` (taki żargon) do tego strzeżonego obiektu, położonego w parku nieopodal Teatru Muzycznego i w demonstracyjnie nieemocjonalnym tonie spytałem Pana Ciecia :Szefowa jest? 

Wówczas w każdej niemal stołówce była `Szefowa`, tę znałem nieco z w/w trzech wizyt, więc kłamstewko nadawało się do przełknięcia. 

A kłamałem: `gościmy (my -brzmiało dumnie) w `Kotwicy` załogę (z kąśtam, nie pomnę)i należy podjąć ich obiadem`. 

Dla wyjaśnienia, `Kotwica`. to był zamknięty basen jachtowy i klub Marynarki Wojennej sąsiadujący z mariną ogólniedostępną. 

Powaga sytuacji wywołała zatroskanie Szefowej, ale nie o moją legalność w tym miejscu, tylko o sprostanie wyzwaniu. 

Znalazła się zupa, kartofelki i schabowe w ilości dowolnej, oraz bigos i kompot. Bigos `robił` za kapustę zasmażaną - 5 porcji wystarczało na dodatek do 9-ciu typowych dań ze schaboszczakiem.  

Dogadane! Teraz problem, jak tu załogę wprowadzić o umówionej godzinie 15-tej? Wyszedłem ze stołówki-kasyna-hotelu , zawróciłem po kilku krokach (`przypomniałem sobie` hi, hi) i poinformowałem Pana Ciecia, że `gościmy` itd, że jesteśmy umówieni z Szefową o 15-tej, że ja mogę spóźnić się, że nie wypada by goście czekali, że będzie ładnie, gdy im pokaże gdzie sala jadalna o wyglądzie bankietowej, że ja będę niezawodnie i ..... 

Pan Cieć `łyknął`, zapewnił, i to było OK. 

Z kei (było widać) pokazałem gdzie wszyscy mają za 3 kwadranse zgłosić się i pytać o mnie Pana Ciecia. Widziałem to z dala, z za krzaka. Po chwili lekko zdyszany wpadłem ja też, w przelocie pytając P. C. `już są?` i po chwliwszyscy zgodnie siedzielismy za solidnie zastawionym stołem w pseudo-stylowo urządzonym wnętrzu. 

Kapitan był przerażony. Andrzej, pytał, czy zostaną nam jakieś pieniążki na czas rejsu?? 

Nie wiedział, że ceny w tym wytwornym lokalu kształtowały się na poziomie 15-tu 20 % cen w przeciętnym barze mlecznym. Kupiłem więc jeszcze kilkanaście schaboszczaków na następne 2 obiady w rejsie i było fajnie! 

Prześlicznie sklarowany s/y `EUROS`, po przeglądzie przeróżności takielunku i nie tylko, zatankowany ON, Kapitan i załoga .....WYCHODZI! 

Załoga na wyznaczonech stanowiskach, ja ze Zbychem przy fale grota, kotwica w pozycji gotowości.  

Wychodzimy `pod żaglami`. Dla mnie moment historyczny - pierwszy raz! 

I pierwsza `wpadka`: 

Kapitan: `grot staw!` 

Zbycho i ja: `jes grot staw!`. (`szpan! nie `jest` - `jes!`, a co, mołoby być `aj,aj`). 

A grot w miejscu! nie `staw`. 

`Co do cholery z tymm grotem?` - Kapitan. 

Ja się przykładam ile honor wymaga, winda fału (taka ręczna z zapadką), ani drgnie! Przykładam się jeszcze mocniej, na wydechu, ratując desperacko resztki honoru i... Zbycho: `Jędruś urwał korbę!`. 

Zanim Kapitan wydobył z siebie głos, a pewnie najpierw nabierał powietrza chcąc przeżyć, grot poleciał do góry błyskawicznie bez windy. Fał był stalowy, łapki bolały, ale solidarnie ze Zbychem nawet się nie skrzywiliśmy. 

Wyszliśmy. W sztorm, taki sobie 5-6, Kapitan o tym wcześniej wiedział (kapitan wie o wszystkim), i wiedział, że my nie wiemy, ale nic nie powiedział bo pewnie po prostu chciał być w tych warunkach w odpowiedniej odległości od lądu, portu, gastronomii i kłamstewek. Tu jest sama prawda i tylko prawda. 


Dzień pierwszy ma się ku końcowi a rejs, dla odmiany, początkuje. Zresztą, pora dnia nie ma już tradycyjnego znaczenia bo podzielił się, jak i następne dni na wachty, podobnie jak my, czyli załoga 

Śpieszę dodać, co przegapiłem w poprzedniej relacji. Miało być o ksywce. 

Ktoś mi publicznie wygarnął, że będę się nazywał `Jędruś Niewyjęty`, wtedy może i domyślałem się, dlaczego, dziś nie wiem. Nie ma to znaczenia, bo ze względów praktycznych, rzadko był używany przymiotnik. Pozostał, `Jędruś`. I było mi z tym dobrze. 

Przecież podobnie nazwali mnie zakopiańczycy, w których towarzystwie będąc, we właściwym momencie kupiłem następną flaszkę. Bez tego, straciłbym u nich twarz. Wyczucie chwili, ot co 

Tak więc Jędruś wybrał sobie najlepszą (po kapitańskiej, oczywiście) koję, a mianowicie hundkoję w nawigacyjnej. Jej niezaprzeczalne zalety ujawniły sie później, nie od razu o nich wiedziałem. Jednakowoż, w następnym rejsie już prawie uparcie trzymałem się tej koi. 

Zaletą, było to, że przy każdym otwarciu zejściówki otrzymywałem różnej mocy prysznic na buźkę, gdy fala była dostateczna.Żadko nie była. To gwarantowało zauważenie każdego wydarzenia. Inną, nie mniej ważną zaletą była `osobność`. Tam między wachtami nikt mi nie siadał. Kto spał w ogólnej mesie, szczególnie na dole, musiał utrzymywać porządek, żeby było gdzie siedzieć przy stole. 

Wszystko to, po kilku dniach rejsu, w powstającym t.zw. `syfie ogólnojachtowym` stanowiło o zaletach mojej koi 

Sama obecność non stop w nawigacyjnej dawała frajdę bo nawigacja zawsze takową była. Pozycja `zliczona`, bez dżipiesów , bajerów, mapy satelitarnej i innych tego typu frymuśnych gadżetów dawała satysfakcję. Szczególnie gdy potwierdzona została przez namiar dwóch radiolatarni, dokonany przez `radioprijomnik`. Najlepszy był `Geolog`. 

Log. Log oczywiście niezawodny, burtowy. 


Przez noc się wydmuchało, ranek był na tyle łagodniejszy, że Kapitan mógł zademonstrować nam jak się sztormuje `leżąc w dryfie`. `Euros` radził sobie z tym wybornie. Ja byłem nieco zmartwiony nie nadążaniem za  załogą. A niektórzy już rzygali. Nie zdradzałem tego ale czułem się nieco upokorzony. Owszem, byłem przygotowany, umiałem zrobić jaskółkę na relingu, ale na tym się moje zaangażowanie kończyło. 

Z niemieckiego radia kapitan wysłuchał, że `będzie gorzej` i zdecydował o wejściu do Władysławowa. 

Najbardziej miarodajne prognozy pochodziły z tego żródła, choć było `zgniłe`, bo zachodnie. Z warszawskiej `jedynki` i `lata z Radiem` ( a jakże, w czterech językach) można było posłuchać skrótu `najważniejszych` wiadomości i wielkiej, autentycznej urody, niezapomnianych polskich piosenek. Na przykład, `Radość o poranku`. Tam, to brzmiało przecudnie. `Wicherek` i `Pogodynka`, niestety, nie miały wartości, poza polskością. 

A map synoptycznych i internetu nie było. 

Przesądził więc, Kapitan. 


`Władziowo` ma wiele zalet. Sorry, miało. Nie wiem, które przetrwały. Nie mam na myśli walorów turystycznych, koncertów organowych ani Cetniewa. Na to czasu nie było.  

Tam remontowano kutry rybackie. Pozwalało to znaną od wielu stuleci metodą handlu wymiennego zaopatrzyć się u załóg tychże kutrów w najlepsze, bo jedyne wówczas dostępne sztormiaki. Sztywne, bo z blachy, t.zw. żółtki.  

Ja wycyganiłem bardzo gustowne spodnie kroju zbliżonego do `ogrodniczek`. I choć nie były żółte, nie szpanowały, ale od powszednich elementów typu nogawki, miałe na piersiach kieszeń niezwykłej wartości. Tylko ja miałem na pokładzie suche papierosy i zapałki! 

Wbrew uznawanemu również w moich kategoriach rozsądkowi, paliłem, palę i zapewne będę palił. No, bo jak tu rezygnować z tego też, skoro z męskich przyjemnosci pozostało mi tylko golenie? 

Poza tym, we Władziowie był duży basen, na tyle, że pozwalał dla zabicia nudy i dla nauki, na zabawę w manewrówkę. Najbardziej upodobałem sobie manewrowanie fokiem i bezanem, gdy Kapitan stał za sterem, wykonywał moje komendy. Również wtedy (a często mu się to zdarzało), gdy krzyczał `ster się zaciął`.  

Musiał być w zmowie ze sterem, bo ten ostatni grymasił zawsze w położeniu `na burt`. 

Zabawa jednak była przednia i przekonała mnie, że na `dwóch patykach` można zagrać śliczny koncert. Nawet mi to wychodziło. 


Postój we Władysławowie nie trwał dłużej niż musiał. Wyjście było łatwiejsze bo byliśmy cudownie nieświadomi przyszłości. 

Pamietam ją tylko fragmentami, dłuższymi, krótszymi ale nie pozwala to na utrzymanie formuły dziennika. Nie mniej, niektóre są śmieszne inne groźne lub uczące. Wszystkie stanowią część przeszłości tym cenniejszą dla mnie, ze nikt nie jest w stanie jej odebrać. 


Do zobaczenia w następnym porcie i w drodze do niego. Który to? Tego nie wie nawet Kapitan, który wie wszystko. Gdyby wiedział to by wpisał do dziennika pokładowego `port docelowy`. 


My też nie wpisujmy, nawet na lądzie. 

Ahoy!  


`Żegluga poprzeczna` też potrafi przekonać niedowiarków, że `morze nie wybacza`. Tako rzecze Bałtyk. 

Nie chcę tu wmawiać nieprawdy, że trzeba się go bać, że jest niebezpieczny. Nie! Trzeba mieć do Niego respekt, nie lekceważyć nawet pozornych drobiazów, szczegółów. 

Prosta czynność, owinięcie  szota na kabestanie i obłożenie na knadze.  

Niby trudno popełnić błąd. Anka, doświadczona, sternik morski, zapłaciła za błąd nie swój. Nawet nie wiadomo czyj. Jak to było? 

Po kilku godzinach (a może więcej) marszu lewym halsem - `do zwrotu przez sztag!` Anka, do szota foka. Ten, obłożony na knadze (zwykłej, nie jakiejś samozaciskowej), dalej leży na kabestanie. Licząc na pomoc kabestanu, Anka lewą ręka chwyta szot a prawą odknagowuje po komendzie `zwrot`. I tu niemiła siurpryza! 

Kabestan nie trzyma, nie pomaga! Ręka Anki wraz szotem wali w kabestan. Boli! Dlaczego? 

Kilka godzin temu, w czasie kładzenia się w lewy hals, ktoś obłożył prawy, tenże szot `w lewo`. Szot był w tym momencie luźny, więc się udało zaknagować ale kabestan nie trzymał, mimo,że uprzedził milczeniem, nikt nie zauważył. Powinien `trajkotać`! 

Drobiazg, mógł skończyć się połamaniem słodkich paluszków Anki, wykręcił sie tylko bólem. 

Wyjaśnienie - nie wiem, czy paluszki Anki były słodkie; jestem po prostu szaleńczo domyślny. 

Anka nie była nowicjuszem. Trzeba było dać fok precz i postawić taki malutki, gruby, sztywny, jak z blachy. Dlaczego? Zgadujcie! 

Na dziób, ja i Anka. Ona wie jak, ja, żeby zobaczyć `z czym to się je`. 

W końcu, miałem obowiązek wiedzieć cokolwiek o jedzeniu. 


Najpierw stwierdziłem, że fala równie swobodnie wchodzi w spodnie i wychodzi za kołnierzem, jak i wraca tą samą drogą nie omijając w drodze powrotnej `kotwic`, czyli `gumiaków`. Miałem śliczne, czarne -eleganckie, uniwersalne, mogły służyć do gnoju też. 

Przekonanie foka marszowego, że musi zejść i dać się omarlować na relingu trochę trwało. Tyleż trwało przekonanie `sztormowego`, że musi przywiązać się do sztagu. Stawiał opór, pewnie nie był zachwycony tym mariażem. Szekle stawiały też opór zgrabiałym grabskom i za diabła nie chciały być raksami. 

Jakoś, metodą łagodnej perswazji przeplatanej brutalnością, sprawa została załatwiona. 

Pod pokład, ciuchy precz! 

Rany Julek! Jaka ta Anka chuda! Skąd u niej taka krzepa? I zaprzecz, że kobiety są zagadkami! 

Lufa na rozgrzewkę, tylko my dwoje (wszyscy, to mogą w czasie sztormu, ale `portowego`). Zmiana ciuchów na już prawie suche, t.zn, suche ale z dużą zawartością mokrej soli. I wszystko już należy do spraw `byłych`, ważne są te, co przed nami. 

Czy krawat na jachcie może być zagrożeniem? Oczywiście, nie. Ale każdy elegant pamięta o ładnym węźle na nim. Węzeł jest ładny, gdy prawidłowy. Z tego wprost wynika, że każdy żeglarz powinien być elegantem. No, nie? 

Bo krawat czasem ma do spełnienia rolę konkretną. Jeśli mocuje kotwicę w jej łożu, to ma rolę niebagatelną - musi wybijać jej z głowicy pomysły spacerowania po pokładzie.  

W warunkach zbliżonych do wyżej opisanych pewien krawat, brzydko zawiązany, się obraził i zbuntował. Przestał interesować się kotwicą. Tej w to graj! 

Wykombinowała, że pozna bliżej sąsiadkę, która czuła węchem, że być może nadchodzi jej czas. Sąsiadką była tratwa ratunkowa. Taka biała beka, leżąca na swoim, osobistym łożu, tuż, tuż, przed grotmasztem. 

Sąsiadce było tam dobrze i bez potrzeby się nie nadymała. 

Kotwica jednak, podejżanie blisko sąsiadki rozpoczęła taniec na jednym krawacie i momentami brakowało `dwa pas`, by pozbawić sąsiadkę kontaktu z łożem. 

Sternik w porę podniósł wrzask. Bez sztormiaka i innych dekoracji, ruszyło nas z pod pokładu trzech. Dobrze, ze wzięli mnie między siebie, bo trzymając się relingów obciążali moje nogi. `jeden tę, drugi tę, pół na pół`. Dzięki temu nie lewitowałem rytmicznie samotnie, lecz w dobrym towarzystwie. Lewitowała w podobnym rytmie kotwica. Widocznie jej się to spodobało, bo momentami chciała mi `dać buzi`, do czego się nie kwapiłem, Twarda z niej sztuka. Niewiele mogłem zdziałać w pozycji `na brzuchu`, swoim, z twarzą nieomal w nią wtuloną.  

Dlatego chyba ciężarowcy nie `rwą` w tej pozycji. Jest nieporęczna. 

Przeprosiłem krawat, zrobiłem mu śliczny węzełek w chwili nieuwagi kotwicy (momentami spadała na leże) i o sprawie można było zapomnieć. 

Tylko, czy warto? 


Nawet takie niezbyt sympatyczne przygody, z perspektywy czasu spadają do rangi nauczki, nie straszą. Jest jedna rzecz, której nie potrafię polubić, szczególnie na morzu. 

Oby Was mijała z dala! 


Ahoy! 



Czy awaria na jachcie może być źródłem zbiorowej wesołości załogi? 

Nie? A jednak. 

Spinaker jest prawie tak piękny jak żeglowanie `pod nim`. Marzenie niejednego sternika. Bo to muszą być różne warunki: ustalony z grubsza kurs, zgodny z celem, któremu ten kurs odpowiada, zbliżony z tym kierunek wiatru, zgodność tych dwóch, no i jeszcze jedna rzecz, o której nie wolno zapominać: 

Trzeba spinaker mieć! 

Jak już się go ma, o resztę można zadbać. 

Było wszystko, czego `nada`, kak gawariat francuzy. 

No, tośmy go postawili. Było pięknie. 

Neptun, żeby zgnoić mnie doszczętnie nie dopuszczał mi szansy sprawdzenia czy dokładnie pogryzłem zupę i czy nie powybijam sobie zębów. No nie dał mi szans. 

Jedyne, co mi pozostało, to wmówić sobie, że u mnie choroba morska przejawia się inaczej. Padło na obstrukcję żołądkową.  

Dobre i to. 

Trzy dni, mimo braku utraty apetytu, wręcz przeciwnie, nie potrzebowałem chwili sss..kupienia.  

Jadłem, równo ze Zbychem, każdą ilość jaka była na stole a na pytanie kuka: `chcecie jeszcze?` zgodnie, prawie, odpowiadaliśmy pytaniem: `a masz?`. Dziw, że się nie pogniewał, bo przecież odpowiadanie pytaniem jest uznawane za nietakt. W dobrym towarzystwie. To było dobre. 


W tej atmosferze niespełnienia, poczułem w pewnej chwili, że wizyta na koszu przednim jest wysoce wskazana. W złym tonie było uzależnianie tej wizyty od obecności Pań. Sprzyjała okoliczność jakiegoś zgromadzenia pod pokładem, na pokładzie był tylko sternik za szturwałem i dodatkowo grotmasztem i wspomnianą wcześniej `beką`. Niewiele widział, wpatrzony bardziej w wicki niż w kompas. 

No, to, sru! 

Było świetnie, bidet był czynny też, spinaker `patrzał` w horyzont mając za nieistotne wydarzenia na pokładzie. W końcu, to jacht podążał za nim a nie odwrotnie. 

Byłoby tak dalej, gdybyśmy na kei w Gdyni uważniej oglądneli fał tego `jedwabnego przyjaciela`. Jedwabny to on co prawda nie był lecz dakronowy, tylko nasunęla mi się ta nazwa na przypomnienie `meissnerowskiej` opowiastki o spadochronie, co to się otworzył `trochę` niepotrzebnie w kokpicie pilota. 

Fały jednak trzeba sprawdzać.... 

Bo ten fał, wziął i pękł. Wypadało to zrobić raczej mnie, a to on. 


No i zrobiło się `niecacy`. Przeleciały przez opustoszałą na moment mózgownicę trzy myśli: że to może być trudne wyzwanie dla spinakera, jako, że nie zwykł bywać pod kilem a tam zaczął zmierzać, tak rwał do przodu że `Euros` za nim nie nadążał, że mam opuszczone moje śliczne spodnie (razem z kieszenią na piersiach), no i że po wrzasku sternika załoga gna na pokład, z Paniami i owszem. 

Co robi Jędruś? 

Troskliwie zbiera ( i pośpiesznie) `dakronowego przyjaciela`, zostańmy przy tym, układa go, niestarannie, przyznaję, na kolanach, maskując tym samym brak spodni. 

Nastroszony spinaker dostatecznie maskuje nerwowe chowanie do spodni niedyplomatyczne elementy korpusu i ...wszystko `gra`. 

Panuje powszechna radość i wesołość. Bo jak inaczej? Spinaker cały, fał -furda(!), ja ocalały, `choroba` minęła, zaliczona. 

Czego jeszce chcieć? 


Nie pominąć podobnych szczegółów takielunku w przyszłości a spinakerowi sprzyjających wiatrów. 

Ahoy! 


Rejs trwał. 

Dziś, z perspektywy czasu, sam się dziwię, jak zmieściło sie w tak krótkim czasie tyle zdarzeń godnych nie tyle `zapamiętania`, ile `wspominania`? A jednak.  

Perspektywy były miłe. Kapitan (znaczy Andrzej, lecz nie `Znaczy Kapitan`), zapowiedział widok `ptasich wysp`. W ten sposób okreslił rejon `Christianso`. 

Tu trzeba wspomnieć, że rejs był `rejsem morskim krajowym`. Określenie to, dziś nieco dziwne, zawierało w tamtym czasie szczególne znaczenie. 

Wynikało z tego określenia, że wolno było wyjść z portu w morze (odprawy, oczywiście), ale nie wolno było wejść do żadnego portu poza polskimi. 

Dlatego, Christianso można było tylko oglądać z morza. Poza wyjątkami, o których krążyły plotki. Ponoć polskie jachty wchodziły do tego portu, lecz bez świadków. `Zorganizowane` było to następująco: 

Kiedy miałeś ochotę na nielegalne wejście do tego portu, przepływałeś przed portem obserwując wnętrze. Polski jacht, jeśli był w porcie, musiał cumować w miejscu widocznym i obserwować przedporcie. 

Taka `wymiana` informacji nakazywała stojącemu jachtowi opuszczenie portu przd upływem doby, a zezwalała jachtowi w morzu, na wejście do portu po upływie doby. 

Innym, podobno zdarzajacym się sposobem na `wybór wolnosci` była droga wpław z jachtu do brzegu. To zdarzało sie żadziej. Zresztą, to były tylko `plotki`. 

Tymczasem wiatr stężał a Bałtyk tylko czekał, by dać po łapkach za każdy, najmniejszy błąd. Żagle, solidarnie z morzem zabawiały się z załogą w podobny sposób. Zazdroszcząc spinakerowi udanego psikusa, a to chichotały ze sternika likiem `wolnym`, gdy zbyt blisko wiatru podszedł nieopatrznie, a to, posługując się nielichą `maczugą` w postaci bomu grota czyniły wysiłki zmniejszenia liczebnosci załogi na pokładzie. 

Spotkała mnie tez taka frajda, gdy w kursie ostro na wiatr trzeba było założyc dwa refy na grocie (tak, dwa). 

No, nie cierpi grot być w łopocie, i tyle. 

Wściekł się chyba. Na nadbudówce nas dwóch, po obu stronach tej wściekłej maczugi. Czynności do wykonania kilka: poluzować fał (winda już naprawiona), obłożyć dolną część grota na tłukącym nas sprawiedliwie bomie i.. zawiązać reflinki. Przy tym, taki drobiazg: `jedna ręka dla siebie`. Ta druga, pierwsza oczywiscie `dla jachtu`. 

Pogodzenie tych wszystkich czynności musi spowodować jakiś błąd, bo stanie na nadbudówce nie sprzyja w tej sytuacji kalkulacjom. 

I stało się. Ręka ( ta dla mnie) zajęła się pomocą tej pierwszej ręce, czyli drugiej. Nie liczyłem, a należało się przynajmniej przeżegnać 

Bom tylko czekał na ten moment i jak mi nie przyfastryguje w boczek! 

Odrzuciło mnie w stronę burty ale udało mi się nie stracić równowagi (tej fizycznej, bo o psychicznej nawet nie miałem czasu myśleć) i rzuciłem się na bom. 

Który akurat wracał po nieudanej próbie zrzucenia tego drugiego, za bomem. 

Spotkaliśmy się z bomem w pół drogi, ja go `w objęcia` lewą ręką a on mnie łup pod pachę. Nie puściłem. 

Następnego dnia, w czasie zwrotu stałem przy talii szota grota. Refy poszły precz. Po zwrocie, kapitan pyta: `co z tobą, Jedruś?` 

Nie zdziwiło mnie pytanie. Byłem półsprawny, spowolniały. Żebra bolały pierońsko. 

Pomogło ścisłe owinięcie ręcznikami, na `wydechu`. Bandaże kupiłem dopiero w Świnoujściu. 

Tymczasem, zbliżała się noc a poranek mieliśmy witać przy Christianso. 

`Wydmuchało` się. Zachód słońca czyściutki, malowniczy. Były fotki, ale nie ma. Z tego rejsu została niewiele, będą na końcu. 

Wachty spokojne, nawet psia. Może nieco zdziwiło nieśpiących w jej czasie, że gdzieś się podziały gwiazdy. Zbladły? Zgasły? 

Poznikały. I to razem ze światłem topowym. Ki czort? 

Zwykle na Bałtyku `się wyjaśnia` gdy `się ściemni`. Tym razem, im robiło się widniej, tym mniej było widać. 

....mgła...mgła...mgła... 

Za to słychać było coraz więcej. Odbijające się od `czegoś` stłumione dźwieki dochodziły zewsząd. Za `sto tysięcy furgonów beczek rogatych diabłów` nie dawało się rozpoznać, co było czym? 

Buczek pławy, sygnały z latarni, syreny statków, krótszych, dłuższych, kazdy inny. Na nic `Spis sygnałowy`, na nic locja, na nic cała literatura nawigacyjna jeśli tego nie masz `we łbie`, a nie masz.  

Wytrzeszczasz gały i widzisz mleko, mleko, mleko. 

Wiem, skąd powiedzenie `dziecko we mgle` - tyle widzi osesek, gdy mu mama pryśnie przypadkiem mleczkiem w oczko. 

Pozostaje ci dręcząca świadomość, że gdzieś tuż, tuż jest jedna z wysepek. Oczywiście, jeśli pozycja zliczona jest godna zaufania. Ale, kiedy była? 

Mgła odeszła nagle, jak zegarek skradziony ruskiemu wojakowi. `Kak priszoł, tak paszoł`. 

I są wysepki. 

Wszyscy w nie wpatrzeni, pstrykają aparaty, tylko sternik `trzyma kurs`. Stoję przy bezanie tuż za sternikiem, widzę więcej od niego bo nie siedzę. 

W pewnym momencie, całkiem nieregulaminowo, krzyczę: `na kursie łamie się fala`.Zanim ktokolwiek przetłumaczył ten `komunikat` z polskiego na nasze -ŁUP !!! 

Nigdy bym nie przypuszczał, jak prędko można wyluzować szoty grota, wyrzucić bom za burtę i posadzić na jego noku trzech załogantów. 

Posadzić? Nie! powiesić! 

Kapitan działał jak piorun, komendy jak błyskawice. 

`Kataryna zaskoczyła od razu, jak nigdy, nawrotnica śruby takoż i `ster prawo na burt` - uciekamy. 

Uciekliśmy. Najbardziej utkwiło mi w pamięci cholerycznie bolesne uczucie, gdy kil walił w rytm fali o skałę. Łup! Łup! Łup! Możesz nie wierzyć, ale każde to uderzenie czułem całym sobą. Kazde przechodziło dreszczem od stóp do głowy. 

Frajda nieco zbladła. Nie w głowach nam było oglądanie wejścia do portu. Teraz , kontrolowanie poziomu w zęzie i ... do najbliższego portu. Najbliżej było Swinoujście. 

Dziwnie, w porównaniu z dzisiejszym wyglądał ten port. 

Dużo `ruskich`, czeskie kutry rybackie, mariny nie było. 

Weszlismy do basenu `Certy`. To była spółdzielnia rybacka , basen tuż przy stacji kolejowej. 

Sztorm portowy, noc na plaży, w koszu. 

Teraz tylko skok do Górek Zachodnich i zobaczę się z dziewczyną (swoją). 

Powrót do domu nie był lekki. Jaki miał być? Worek ciężki jak siedem grzechów głównych. Dobrze, że Zbycho zarzucał mi go na ramię. Na samodzielność nie zgadzały się moje żebra. 

Na razie miałem dość. Nie wiedziałem, że za chwilę znów mnie EUROS `poniesie` i to nielicho. 

Będzie złamany grotmaszt, pierwsza od 30-tu kilku lat wizyta polskiego jachtu w pewnym porcie, będzie pijaństwo, będzie problem: `gdzie jest Bydgoszcz`, i inne ciekawostki. 

Będzie `drugi raz`. 

 


 






 

  Contents of volume
Comments (2)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Dziękuję za przypomnienie mi młodzieńczych klimatów żeglarskich. Kiedyś wymarzonych, dawno zapomnianych...
avatar
Wilk morski w Polsce dzisiaj jest zwierzęciem pod ścisłą gatunkową ochroną. Kiedyś było ich wielu: Danuta Walas-Kobylińska, Leonid Teliga, Krzysztof Baranowski, Teresa Remiszewska, Iwona Pieńkawa... Długo by wymieniać
© 2010-2016 by Creative Media