Author | |
Genre | humor / grotesque |
Form | prose |
Date added | 2014-12-29 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2241 |
Wieczór był chłodny i dżdżysty. Zza drzew zaczęła się wynurzać lepka mgła, ograniczając widoczność i przywodząc na myśl powieść poczytnego autora literatury grozy o identycznym tytule, co zaobserwowane zjawisko atmosferyczne. Co też się w niej może kryć? Przecież to tylko krople wody, zawieszone w powietrzu. Jest coś pomiędzy tymi kroplami? Jakaś istota o przerażającej aparycji? Wygłodniała… spragniona krwi, albo - co gorsza - mięsa… ludzkiego?
Oj, niedobrze.
Czyżby spacer o tej porze nie był zbyt trafionym pomysłem? Wokół panowała zupełna cisza zakłócana jedynie odgłosem przejeżdżającego samochodu, miauczeniem kota, lub zawodzącym wyciem psa. Czasami dało się też słyszeć delikatnie brzmiące: „kurwa!”, tudzież „ja pierdolę!” – słowa zastępujące tak wiele innych słów, wymagających większej giętkości języka.
Szłam pomalutku, po cichutku spostrzegając dwóch przechodniów, których krokom towarzyszyło pobrzękiwanie szklanych butelek. Wysocy mężczyźni, kroczący dość nierówno. Młodszy i straszy. Starszy spostrzegłszy mnie wykrzyknął:
- Włóczykij! – wyciągając dłoń w moją stronę. - A ten tu obok to Mała Mi po… przekonstruowaniu – dokończył prezentację. To nagłe mnie zaczepienie było sporym zaskoczeniem. Odsunęłam się w bok, aby ominąć ich szerokim łukiem.
- Niech się pani nie boi – kontynuował.
- Kogo i czego? – zapytałam szukając zagrożenia, które mogło umknąć mej rozproszonej uwadze.
- Nas! Niech się pani nie boi!
- Was? Nie boje się! – hardo odparłam kierowana buńczucznością i właśnie wtedy zaczęłam odczuwać strach, który począł kiełkować, dzięki sugestywnej radzie.
- To, dlaczego pani tak zbacza i zbacza?
- Bo chodnik wąski!
- I taki bardzo, bardzo pochyły… – trafnie zripostował młodszy z panów, czyli Mała Mi, wcale nie taka mała.
Wydali mi się przyjaźnie nastwieni z tą troskliwością. Tacy ekologiczni z dbałością o recykling szkła, gdy wtem jeden z nich wyciągnął jakiś dziwny sprzęcik z lewej kieszeni spodni i zaczął świecić mi nim przed oczyma. Smartfon? – pomyślałam. Nic bardziej mylnego! To była latarka!
- Ona prześwietla grzechy – wymamrotała Mała Mi i skierowała łunę światła w moją stronę.
Odskoczyłam w bok, bo naświetlanie grzechów to na pewno nic przyjemnego i raptownie wyrwałam latarkę nakierowując ją prosto w jej stępione spojrzenie.
- Ooo! Tunel… - wymamrotała i padła.
Ten starszy widząc tego młodszego, leżącego w pierwszym odruchu złapał się za głowę pokiwał nią w prawo i lewo, aby (już na spokojnie) stwierdzić:
- Jest problem, ale nie róbmy z tego problemu, bo to żaden problem.
Kucnął przy bezwładnym ciele swego towarzysza. Ogarnęła nas cisza i niepewność.
- Niech pan go weźmie na barana – doradziłam. Zerknął na mnie prosząco-pytającym wzrokiem. - Ja tego nie zrobię – pospiesznie dodałam. Dopiero wtedy podźwignął go na plecy, sapnął i rzekł sam do siebie:
- Mam nadzieję, że nadzieja mnie nie opuści.
- Co? – pytanie padło szybciej, aniżeli wykluła się ciekawość.
- No nadzieja, że będzie ze mną… żeby mnie nie upuściła, opuściła! – odparł sapiąc z wysiłku.
- A nie siła? Albo nadzieja na posiadanie dostatecznej siły?
- Psia jego mać! Głowologię uprawiać jej się zachciało! Pytaniami mnie obsypywać!
- Tak tylko… zagadać chciałam, żeby pana myśli od balastu na plecach odciągnąć.
- Takaś ty mądra?! E?
Zamilkłam. Szliśmy w ciszy, przerywanej jedynie postękiwaniem Włóczykija. Szliśmy, aż tu nagle zza krzaków wylazła Baba Jaga. No… takie sprawiała pierwsze wrażenie. Ślepia wielkie, czerwone. Łypnęła nimi na nas. Ślina jej pociekła po dolnej wardze, spod której błysnęły bieluteńkie kły. Lekko przygarbiona, w długiej rozkloszowanej spódnicy, wokół której powiewały niteczki do złudzenia przypominjące pajęczynę. Podchodziła bliżej i bliżej, ja się cofałam. Pan starszy z tym młodszym na sobie - stał, bo zapewne do tyłu ciężko. Stał i patrzył. Patrzył i stał a ta Baba coraz bliżej i bliżej! W końcu wycedziła przez zaciśnięte zębiska:
- Palenisko przygasa! Jasiek chudnie! Pierników brak! Wy nieroby!
Świsnął w powietrzu wałek, albo miotła, zakołatało się coś, zahuczało i na ziemi leżeli obaj panowie. Jaga lekko zarzuciła ich sobie na plecy i swobodnie ruszyła przed siebie, pogwizdując pod nosem.
Zostałam sama. Ja i mgła a w tej mgle coś czającego się. Coś nieopodal. Wyobraźnia znowu czyniła swoje. Ogarnął mnie niebosiężny strach. Nagle rozjaśniło się, błysnęło, zaiskrzyło i stanęła przede mną piękna pani. Suknia jej długa z trenem, błękitna. Włosy jasne, do pasa, albo nawet i za pas. Na głowie diadem, w ręku różdżka… Różdżka? – niedowierzałam w to, co ujrzałam.
- Witaj! Gdzie jest ten z długim nosem? – zapytała.
- Eee? Co? Że kto? Tu?
- Mały, drewniany, włóczy się z kotem i lisem.
- Ale tu? Obok? Gdzie?
- No gdzieś! Może obok! Może tu, tam! Sama nie wiem...
Zaszlochała. Siadła na trawie, ukryła twarz w drobnych, białych, nieskalanych pracą dłoniach i płakała na całego. Westchnęłam, bo nic mnie tak nie załamywało jak płacz innej kobiety, swój jeszcze znosiłam, ale innej już nie. No i zaczęłam główkować jak ją podejść, aby uciszyć łkanie? Pokrzepić delikatnym klepaniem po plecach? Nie… nie każdy lubi dotyk obcej osoby, może się jeszcze bardziej rozdrażnić. Może pocieszyć słowem? Wydało mi się to dobrym pomysłem, ale odpowiedniego słowa znaleźć nie mogłam. Ta charakterystyczna pustka w głowie wtedy, gdy jest najbardziej zbędna. Czy pustka może być zbędną? Niepotrzebną? Pustka, będąca niepotrzebną… Moje głębokie rozważania filozoficzne przerwało jej zapytanie, mające formę oznajmienia:
- Pójdziesz ze mną.
- A… mam pewne... teee… e... zobowiązania ! – twardo odparłam.
- Jakie i względem czego? - nieustępliwie drążyła temat.
- Względem tego… no...
- No?
- Względem… tego...
- Tak?
- Najważniejszego!
- Hm? – spojrzała na mnie spode łba, czy raczej spode pięknej główki.
- Mam zobowiązania względem… różnych takich… - ucichłam na chwilę - urzędów! - dokończyłam.
- Aaa – zamyśliła się z otwartymi ustami i wzrokiem utkwionym w przestrzeń znajdująca się ponad moim ramieniem. - Trzeba było tak od razu – rzekła i pokiwała głową na znak, że rozumie. - Ooo słyszałam… - kontynuowała - Zwaśnione Uzurpatorskie Strzygi. To nie mogę cię zabrać, jak tak się sprawy mają. Jestem słabą, bezbronną wróżką o ograniczonym zasięgu działania. Ale, gdyby zagadać z królem Eryfy?
Nie bardzo wiedziałam, o co jej chodzi i co to za strzygi, ale miałam jej już dosyć. Powoli też do mnie docierało, że to zakrawało na porwanie. To próba porwania!
- Żadnych króli! Królów! Królików! Książąt! Księżyców! I innych panów o szlachetnym tytule! – głośno powiedziałam, akcentując słowo „szlachetnym”.
- Skąd ten afekt? Moja droga… - usiłowała być serdeczna.
- Irytuje mnie twoja bierność! Wróża Nic-nie-mogę! Po co ci ta różdżka?
- A to już tajemnica zawodowa… - lekko się uśmiechnęła, dodając cichutko – znikam.
I zniknęła, pozostawiając mnie w stanie poirytowania oraz osłupienia. Taka była piękna i jednocześnie nieprzydatna.
Czy ona miała skrzydła? Odtwarzałam w głowie zapamiętany obraz sprzed chwili, chcąc znaleźć odpowiedź na to konkretne pytanie, ale widać jej znalezienie nie było mi dane, tak jak i nie był mi dany spokojny spacer. Zza zielonego pojemnika na śmieci wychyliło się dziewczę małe. Podeszło do mnie i zapytało ochrypłym basem:
- Ty? Potrzymasz?
Nie czekając na twierdzącą lub zaprzeczającą reakcję wcisnęło mi do rąk koszyk, cholernie ciężki koszyk a samo zaczęło wzniecać ogień. W tlące się płomienie dorzuciło kilka gałązek, opakowanie po chipsach oraz parę wyblakłych paragonów. Zdjęło swą czerwoną pelerynkę i machało nią nad ogniem dając sygnały dymne.
- Co ty robisz? Tak nie można! – starałam się sprowadzić na dobrą drogę niesforną dziewczynkę i zapobiec rozprzestrzenieniu się ognia.
- Wzywam pozostałą szóstkę.
- Kogo?
- Mędrka, Gburka, Apsika, Śpioszka, Gapcia i Nieśmiałka.
- A dlaczego masz czerwoną opończę? Zamiast spiczastej, czerwonej czapeczki? – dociekliwość wzięła nade mną górę, bo pod kradzież mi to podchodziło. Pod kradzież rękodzieła jakiejś babci, to znaczy konkretnej babci.
- Cięcia budżetowe i nas dosięgły. Mniej materiału, krochmalu i bez pomponika – odparł.
Zauważalnie posmutniał przy ostatnim słowie, zwiesił głowę i zaczął kasłać. Coraz mocniej kasłać. Kasłał tak, że aż się zginął w pół łapiąc się za brzuch.
Musiał nawdychać się dumy stojąc nad tym ogniem i machając pelerynką, gdy akurat wiatr wiał w jego stronę. Zareagowałam błyskawicznie w niesieniu pomocy potrzebującemu łapiąc koszyk i uderzając nim krasnala w plecy. Charchnął, splunął, chrząknął i się wyprostował.
- Teraz, kurwa, będę musiał spełnić twoje życzenie za uratowanie życia – rzekł poirytowany.
- To robisz też za złotą rybkę?
- Jak trza to trza! Gadaj, czego chcesz!
- To ja bym chciała… chciałabym, chciała… tego…
- Mam ograniczony czas, koncentruj się! – spojrzał na mnie z wyrzutem marszcząc czoło.
- Chcę spokojnego spaceru!
Ledwo to rzekłam wszystko zniknęło. Nawet kubeł na śmieci. Bajkowe odpadki rozpłynęły się we mgle, która również się rozpłynęła.
pozdrawiam serdecznie
ratings: perfect / excellent