Author | |
Genre | prose poetry |
Form | prose |
Date added | 2011-06-16 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 3783 |
Zmagania pór roku
W lutym mieliśmy w naszych stronach pierwsze oznaki nadciągającej wiosny, kiedy to w ciągu dnia słońce jakby coraz odważniej podgrzewało kocioł przyrody. Marszczyła się i pękała poszarzała z braku śniegu skorupa zimy. Gdzieniegdzie zaczynały tlić się pierwsze niewielkie iskierki życia, w postaci wychylających się jeszcze nieśmiało zielonkawych pąków na krzewach i białych dzwoneczkach przebiśniegów, czy żółtych gwiazdkach pierwiosnków, albo fioletowych prymulek, przytulonych do południowych, zacisznych ścian budynków. Może te pierwsze oznaki wiosny sprawiły, że jak nigdy dotąd, już w lutym, przyleciały do nas, trąbiąc o tym na całą okolicę, największe z naszych ptaków, mające do dwóch i pół metra rozpiętości skrzydeł, żurawie. Donośne głosy, jakby trąb, odzywających się podczas ich godowych rytualnych tańców, niosły się po okolicy, raz jak weselne marsze, innym razem to były fanfary zwycięstwa, to znów jak sygnały alarmu, lub wezwanie do szturmu, przeciwko uciskającej świat zimie...Rychło przyleciały więc na nasze pola, jakby na odsiecz, osamotnionym w środku zimy żurawiom, dzikie gęsi i pełzając, snując się, wielkimi stadami brązowo szarych postaci, zajmowały coraz to nowe przestrzenie.
W marcu zima przystąpiła do kontrataku, i o ile w lutym było u nas jakby więcej wiosny aniżeli zimy, to w marcu zda się, że było więcej zimy aniżeli wiosny. Jakby wszystko w świecie tworzących warunki życia pór roku odbyło się na odwrót, a przyroda musiała jakoś sobie z tym poradzić. Tylko sikory, niezależnie od pory roku, wiernie obsiadywały i oblatywały oazę naszego podwórza, otoczoną drzewami świerków, sosen, modrzewi, jarzębin, brzóz, osik i modrzewi oraz krzewami leszczyny, maliny, kruszyny, bzów i aronii. W marcu, zamiast dalej rozwijać się, zamarzały i więdły rozwinięte wcześniej pąki i listki, wywołane zbyt wcześnie na świat. Pojawiały się w czasie słonecznych chwil wśród traw pierwsze jaszczurki, a w powietrzu pierwsze motyle – żółte cytrynki i wielobarwne pawie oczka oraz różne muchy i muszki, które dość szybko znikały w jakichś szczelinach po chłodnych i wilgotnych, zimowych zawirowaniach. Może dlatego, że zima tego roku broniła się długo, spóźniły się z przylotem do nas bociany. Nie świętowały z nami jak co roku imienin Józefa, lecz ich pierwszą parę zobaczyliśmy na gnieździe w Starej Hucie trzydziestego pierwszego marca, a w innych miejscowościach, przez które przejeżdżamy, jeszcze później, w pierwszej dekadzie kwietnia. W tym samym ostatnim dniu marca na jesionie pod sklepem pani Danusi w Kuźnicy ujrzeliśmy fruwające wesoło, jakby już na dobre zwyciężyła wiosna, dwie zięby, a brzeg stawu na naszej łące został jakby zaminowany pierwszymi kulami żabiego skrzeku. Śmielej ze swoich zimowych kryjówek zaczęły wylatywać sójki. Zza lasu za stawem na kilka chwil wychyliła się nieśmiało szukająca czegoś na łące głowa i część szyi bażanta. Daleko na tle łanu oziminy dorosły lis, skryty z jednej strony za wybrzuszeniem miedzy, z nosem przy ziemi klucząc dość długo czegoś szukał, wreszcie ruszył zdecydowanie w kierunku zabudowań na skraju wsi.
Pod koniec pierwszego tygodnia kwietnia dojeżdżając do Kuźnicy Czeszyckiej wzdrygam się na widok dziesiątków świeżo zabitych stworzeń. W pierwszej chwili myślę, że to z gniazd przydrożnych drzew powypadały pisklęta jakichś ptaków. Wreszcie uzmysławiam sobie, że mam przed sobą widok zamienionych na miazgę przez pojazdy na drodze, żab, które dążąc na gody do niedalekiego stawu musiały przejść z tragicznym dla siebie skutkiem przez drogę publiczną, tuż naprzeciwko szkoły, gdzie dzieci uczą się prawdopodobnie zasad ekologii i ochrony przyrody. Żywo na ten widok, podniesionymi głosami, reaguje stadko dzwońców, których seledynowa zieleń kontrastuje z szarością drzew i pól. Z donośnym piskiem, jakby obrzydzenia, przelatują niedaleko nad łąkami i polami, stadka czajek. Dzikie gęsi już nie chodzą po polach całymi stadami, lecz dobranymi parami. Szukają zacisznych miejsc lęgowych. Pod koniec kwietnia, już ich wcale nie będzie widać na polach. W skupieniu i ciszy, starając się nie zwracać niczyjej uwagi, będą wysiadywać młode.
Druga i trzecia dekada kwietnia, z wyjątkiem trzech ostatnich dni miesiąca, to jakby jeszcze jeden nawrót zimy, podobnej ostatnio u nas coraz bardziej do jesieni. Znów w okowach nieprzychylnego chłodu, podsycanego wilgotnymi podmuchami z północy, zatrzymała się nieśmiało rozpoczęta podczas słonecznych dni wegetacja roślin. Marznie i głoduje dwadzieścia rodzin pszczół, przywiezionych przez Wacka na wzmacniające pyłki wierzbowe na moją łąkę, w ustawionych w dwa rzędy, na przemian żółtych i niebieskich ulach.
– „Ależ tu u ciebie wygwizdowo, twoja łąka jest położona na trasie jakichś diabelnych przeciągów, ciągną tu wichry jak w naszej historii, z zachodu na wschód i na odwrót” - mówi Wacek i jeszcze tego samego dnia, sadzi nad granicznym rowem pas ochronny wierzb. – „Przyda się kiedyś, kiedy zostaniesz wreszcie pszczelarzem” – dodaje. Nie wychylają się na świat listki i kwiaty, chowają się w środek samych siebie, czając się, nabierają sił, pęczniejąc, czekają lepszych dni. Pomimo lutowych wiosennych zrywów, zieleń, symbol wiosny, jest nieobecna i już wiemy, że nawet jeśli rychło przyjdzie, będzie spóźniona w tym roku przynajmniej o dwa tygodnie. Przy drodze na rozrywkowym zakręcie, wśród krzewów dzikiej róży, zwinnie krzątają się w poszukiwaniu pokarmu żółtodziobe kosy. Niby od miesiąca jest wiosna, ale tak naprawdę jeszcze jej nie widać, jest tylko na kartkach kalendarza. Tegoroczna wiosna po miesiącu przypomina wciąż czek bez pokrycia.
Jeszcze dwudziestego szóstego kwietnia jakby nie było wiosny, świat jest szary i ponury, ni to zimowy, ni to jesienny, nijaki. Przyroda poza nami, a zwłaszcza w nas, nieśmiało jakby skomlała za wiosną, a wiosna na pozór jest nieobecna, ale wyczuwalna, niczym rozproszone oddziały partyzanckie, jakby się wszędzie czaiła i czekała dogodnej chwili.
Coś jednak zaczyna się dziać i przyśpieszać z chwilą nadejścia upałów.W końcowych dniach kwietnia nie mamy jeszcze widocznej wszędzie wiosny, ale już pojawiają się nowe, dotąd nie słyszane głosy ptaków, zapowiadające nadejście innego czasu, czasu wszystko zalewającej zieleni. Ptaki potrzebują zieleni, tysięcy listków, aby mogły ukryć wśród nich swoją odrębność i intymność. Na razie zaś już ruszają do ataku melodyjnymi, z pozoru niewinnymi głosami. Do znanych jeszcze z zimy głosów sroki, kruka, sikor i wróbli, dochodzą z każdym dniem głosy nowe, wzbogacając o nowe tony już rozpoczęty wiosenny, nieustanny koncert. Pokrzewki drzewne i ogrodowe, siadając na samych wierzchołkach drzew, wyśpiewują jedną, miłą dla ucha melodię. Wtórują im świergotki - leśny i łąkowy, pierwiosnki, świstunki, piecuszki i muchołówki. Nie słychać jeszcze skowronka, pierwszy zaniesie swoją piosenkę wysoko w sam błękit nieba, dopiero w kilka dni po wybuchu zieleni, szóstego maja. Pliszka siwa urządziła sobie na daszku altanki coś w rodzaju lądowiska i bieżni, gdzie nad naszymi głowami, drobnymi szybkimi kroczkami, ściga się sama z sobą. Rano budzi mnie jak trąbka na alarm gruchanie gołębia grzywacza. Na rynnie, na gałązkach drzewek, samczyki wróbli doskakując do samiczek dokonują w iście ekwilibrystycznym stylu, krótkich i gwałtownych aktów kopulacji. Tuż nad naszymi głowami z klangorem przelatuje nad podwórzem stadko sześciu żurawi. Na horyzoncie w bok od wsi bociek cierpliwie penetruje łąkę.
Gdy w ostatnich dniach kwietnia nadciągają wreszcie – następna anomalia czy zawrotna huśtawka - nie wiosenne, ale letnie upały, ponad dwadzieścia pięć stopni ciepła i mamy w końcu kwietnia jakby więcej lata aniżeli wiosny, wtedy coś nagle pęka i wybucha w przyrodzie. Trzymane do końca kwietnia w okowach zimna i ściskane stalowymi ścianami zimy, zbierały się pod jej skorupą i potężniały, aż w ciągu kilku dni żywioły wiosny wybuchły i w czasie trzech dni całkiem zalały świat, radosną i zwycięską zielenią. Wybuchła zieleń z taką siła, że dotarła wszędzie - na pola, na łąki, do sadów, nad rowy, w lasy i sprawiła, że nie poznajemy tych samych zakątków, tak różnią się one od samych siebie, widzianych jeszcze kilka dni temu. Wybuchła, nawołującymi głosami i gwałtownymi detonacjami, terkotaniem i rechotem żab w stawie, - kumaków, żab wodnych, rzekotek i żab łąkowych oraz żółtymi gniazdami rozkwitających kaczeńców na brzegu, rozrzuconymi po łące, jak miny, żółtymi kwiatami mniszka, czyli mleczu. Kopiąc grządki, wykopuje się z ziemi jakby zaskoczone i zaspane, obsypane siwym pyłem, ropuchy. Rzekotka, czyli żaba drzewna, gładka i świecąca, w bezruchu, jakby zabawka odlana z zielonej masy plastycznej, wędruje sobie po szczebelkach altanki, po liściach rododendrona lub wiciokrzewu i od czasu do czasu, wybucha przeraźliwym rechotem, którym nawołuje partnera. Trzeciego maja odkukała nas, bez grosza przy sobie w kieszeni, pierwsza kukułka, na znak nadciągających kolejnych lat, chudych, ale może jak dotąd zdrowych, wolnych, spokojnych i szczęśliwych. Wnuk Darek obserwuje na płocie siadającą, pierwszą tego roku dzierlatkę, podobną do skowronka, ale z czubkiem na łebku. Razem słuchamy po obiedzie kaset z nagranymi głosami ptaków i niektóre z nich rozpoznajemy jako głosy ptaków, które słyszymy na naszej łące. Darka bardzo wciąga ta nie mająca szans na rychły koniec zgadywanka, w której trafiają się wciąż nowe zagadki i niespodzianki.
Skrajem lasu sunie przez kilkanaście sekund wielki, jakby dopiero przebudzony jastrząb. Para dudków penetruje prowadzącą wzdłuż drogi w stronę lasu kępę przydrożnych drzew i wybiera dziką gruszę na miejsce chwilowej jakby narady. Może w pobliżu założą gniazdo? Zaglądam do zeszłorocznej szpary wśród gałązek jałowca, prowadzącej do samego środka i spotykam utkwione w siebie dwa czarne oczka, pośrodku nich dziobek, otoczony jakby jasnymi okularami na szarym tle. Jakiś mały ptaszek znów wysiaduje jajka i wcale nie ucieka. Pod miską stojącą na pieńku drzewa sikorki znów złożyły jajka, na razie cztery. Dziewanna, która rosła przy domku, tej wiosny przeniosła się nad staw i rozłożyła się płasko na piasku, jak rozgwiazda na dnie morza. Z jej środka już szykuje się do skoku na wysokość ponad dwóch metrów wielki pęd, który latem będzie dźwigał dziesiątki koszyczków żółtych kwiatów. Dwie pary saren pasą się na łące na skraju lasu. Z lasu dobiega szczekanie koziołka. Musi uważać, gdyż do ambony podjechał niebieski mercedes. Jest sezon polowań na dziki i kozły. Nocą będziemy znów słyszeli strzały. Obserwuję sarny znad stawu. Pasąc się, co jakiś czas rozglądają się. Który z pasących się teraz koziołków nie przeżyje tej nocy?
Wiesia w pewnej chwili twierdzi, że obok paleniska, na którym każdego wieczoru płonie nasze ognisko, wylegiwała się żmija. – Może to nie żmija, tylko zaskroniec, albo padalec- pytam – miał żółte uszy po bokach głowy? – To na pewno była żmija, gdyż zaskrońca i padalca rozpoznam. – Gdy przez nią przeskoczyłam, ona wśliznęła się pomiędzy przygotowane na ognisko kartony i suche gałązki. Gdy zapalamy ognisko, żmija nie ucieka od ognia. Może wskoczyła w stos gałęzi koło paleniska? Nie wiadomo. Widoczny jednak za jakiś czas na horyzoncie dym, potęgujący się coraz bardziej nad lasami w kierunku Bożynowa, dość szybko nie przypomina dymu ogniska. Jest od nas odległy o jakieś trzy kilometry. Sąsiad Boguś z komórkowego telefonu dzwoni na sygnał alarmowy straży pożarnej. Po chwili słyszymy kilka wyjących syren. Widzimy na drodze strażackie wozy. – Wybuchł pożar, pierwszy u nas tej wiosny, spaliło się kilka hektarów lasu w Bożynowie, niedaleko od gospodarstwa Eli, mojej kuzynki - relacjonuje wieczorem Bolek Łaskawy.
Po drugiej stronie przedwojennej, polsko niemieckiej granicy, na południowy wschód od nas, w Wielkopolsce, niebo coraz groźniej ciemnieje, burzy się i drży, przecinane zygzakami błyskawic. Okrąża nas coraz ciaśniejszym kręgiem, buchającym ogniem i donośnymi grzmotami. Groza zawisa tuż ,tuż, nad nami. Boimy się, ale wiemy, że ziemia zaczynająca karmić rośliny, potrzebuje deszczu, a burza wiosenna odświeży za gorące już i duszne powietrze. Wieczorem i w nocy mam wrażenie, jakby od ciągłej kanonady głosów burzy i żab, nasz staw wybuchał i unosił się w powietrze, w kierunku obwiedzionego mglistą koroną księżyca. Rano okazuje się, że u nas tej nocy trochę popadało, jednak niewspółmiernie do tego, na co się zanosiło. W Wielkopolsce zaś doszło do oberwania chmur i zalania gospodarstw. Tam za dużo, u nas za mało. Widać wyznaczone przez wieki na ziemi granice pomiędzy Wielkopolską a Dolnym Śląskiem sięgnęły aż do nieba. Przyroda po wybuchu wiosny sprawiedliwie obdzieliła świat zielenią, ale niesprawiedliwie zarządziła tym razem wilgocią, ze szkodą po obydwu stronach granicy.
ratings: perfect / excellent
Serdeczności!
ratings: very good / excellent
Teraz odniosę się do poprawności zapisu. Pominę nadmiar przecinków, by się nie powtarzać, a przyczepię się do tworzenia niektórych konstrukcji słownych. Granica jest polsko-niemiecka, podobnie jak nasza flaga jest biało-czerwona, a do niedawna mieliśmy polsko-radzieckie braterstwo broni. Jeżeli te dwa elementy kostrukcji mają wyraźną granicę, a w wymienionych przykładach mają, to łączymy je właśnie za pomocą łącznika (bez spacji, bowiem łącznik łączy, a nie rozdziela). Natomiast jeżeli te dwa elementy są nierozłączne, to znaczy nie mają granicy, to piszemy je łącznie. Jest więc kolor jasnoniebieski, żółtozielony, jasnozielony, jasnoróżowy (potocznie majtkowy), jasnoszary. I tyle wymądrzania sie na dzisiaj.
ratings: perfect / excellent