Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2011-06-21 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 3345 |
„Gdy patrzę przed siebie, już nie widzę zgliszczy.
Tylko czerń. Zimną, spokojną i cichą.
Wszystko inne też milczy. Nienaturalnie, wstrzymując oddech, jak w strachu przed nieznanym zagrożeniem.
Wychylam się z kryjówki. Tylko odrobinę. Starając się nawet za głośno nie oddychać, by ktokolwiek, kto kryje się w mroku, nie zdołał mnie dojrzeć. Wyciągam daleko szyję, próbując przejrzeć ciemność na wylot. Zobaczyć coś innego, prócz niekończącej się czerni.
Wtedy, oślepia mnie błysk. Bezgłośna eksplozja, której fala odrzuca mnie do tyłu, jak dziecięcą, szmacianą zabawkę. Uderzam plecami o pień starej sosny, odbijam się i jeszcze raz walę potężnie kręgosłupem o ziemię.
Dziwne, ale nie czuję bólu.
Za to go słyszę. Okropne chrupnięcie łamiącej się kości, tylko nadal nic nie czuję.
Wtedy właśnie zaczynam rozumieć, dlaczego.
Gdy moje ręce unoszą się same do góry, widzę sznureczki uwiązane do moich ramion i łokci. Kolejne przytwierdzone są do dłoni i do pleców, gdzieś na wysokości pępka. Nawet kolana i stopy mają swoje linki, a jedna, grubsza, tkwi u podstawy karku, kiwając moją głową na boki.
Jestem marionetką. Jak lalka w kuglarskim przedstawieniu. Nade mną wiszą wielkie drewniane patyki, zbite ze sobą na krzyż, a niewidzialna ręka każe mi tańczyć do niesłyszalnej muzyki...”
- Żesz w mordę. – Osiłek wielkości stepowego tura, nie wytrzymał napiętej ciszy i przedłużającego się milczenia dziewczyny. Przerwała opowiadanie tak nagle, że wszyscy zamarli, wstrzymując oddech w oczekiwaniu. Konsternacja trwała tylko kilka uderzeń serca. Pierwszy odetchnął Gailen, klepiąc się zamaszyście w kolano.
- Rufus! Bodaj by cię wszy i pluskwy! Chcesz, żebyśmy z pełnymi portkami ducha wyzionęli w tej dziczy, psia krew?! Babskich pisków za zębami utrzymać nie umiesz?
Mężczyzna splunął siarczyście w płomienie, aż strzeliły iskry, sypiąc błyskami wokół okrągłego paleniska. Reszta towarzystwa zdobyła się wreszcie na oddech. Zaraz za nim popłynęły ciche prześmiewki i kilka niewybrednych żartów na temat „babskich pisków” Rufusa.
- Śmiejta się, śmiejta! - ryknął w końcu olbrzym, naburmuszając się zupełnie. - Jakem żyw, żem nie słyszał takich pomieszanych mar. Pokarał cię kto, dziewczyno, tymi straszydłami - machnął wielką łapą w stronę blondynki, która siedziała kawałek dalej, trochę poza kręgiem światła. Plecami opierała się o podłużny pniak, podobny do tych, służących reszcie za siedziska. Derka rozłożona na gołej ziemi chroniła ją od chłodu, który już powoli wkradał się między leśną ściółkę. Dnie były jeszcze ciepłe, ale wieczorem, gdy zmrok zmuszał do rozbicia obozu, w powietrzu czuć było rodzące się tchnienie jesieni.
Dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem. W jasnych skrętach włosów zatańczyły ogniki zrodzone z płomiennego blasku, ale zanim zdąrzyła coś odpowiedzieć, z drugiej strony paleniska, padło podszyte kpiną pytanie.
- Chłop z ciebie jak dąb, Rufus, a snów się boisz? Najgłośniej krzyczałeś, żeby opowiadała, chociaż uprzedzała, że dziwne ma te mary. Cicho bądź i daj jej mówić.
Słowom zawtórował chór potakujących pomruków, a Rufus naburmuszył się, z niesmakiem wykrzywiając usta. Drugi z mężczyzn pochylił się, w stronę ognia i rzucił ukradkowe spojrzenie na dziewczynę. Półdługie, ciemne włosy zsunęły mu się z barków, chowając jego twarz w koronkowych cieniach.
– Mów dalej Aislin - skinął zachęcająco do dziewczyny.
Ludzie zgromadzeni przy ogniu, jak na komendę, znów utkwili w niej zaciekawione spojrzenia, ale kobieta tylko spokojnie wzruszyła ramionami.
- Kiedy to już wszystko. Koniec. Z tego snu nie pamiętam nic więcej. Nie wiem też, co oznacza…
- Jak ja bym tu szefował, to bym się i dowiadywać nie chciał!
Rufus znów nie zdążył ugryźć się w język i za to w jego stronę poleciał zwitek szmatki, którym bawiła się kobieta spoczywająca na derce, tuż obok Aislin.
- Cichaj już, ośle! Gdybyś ty szefował i nas prowadził, nie uszlibyśmy nawet kawałka, od razu lądując w wilczym dole. Tu jest Puszcza, Vihreä, a ty żeś się na głównym rynku stolicy zgubił. Taki z ciebie tropiciel, jak z koziej dupy trąba.
- Ale mieczem dobrze robi – któryś z mężczyzn zlitował się wreszcie nad markotnym Rufusem.
- A pewno – rozpromienił się blondwłosy drągal, napinając potężną pierś tak, aż szwy zgrzebnego kaftana skrzypnęły z wysiłkiem. - Wysunął z pokrowca budzącą respekt broń. Nawet siedząc na niskim pniaku, Rufus zgrabnie zamachnął się szerokim na dłoń mieczem. – Nie tym jednym ino! Ten drugi mieczyk nie mniejszy, a jak trza, to i twardy tak samo – dokończył, błyskając zębami w zawadiackim uśmiechu.
Beztroską wesołość i przekrzykiwania się grupki obozującej na rozległej polanie, przerwały nerwowe nawoływania z głębi gęstwiny drzew.
- Aislin! Roen!
Wołanie powtórzyło się, tym razem wyraźniej, sprawiając, że drobna dziewczyna i długowłosy poderwali się od razu na równe nogi. Zwiadowca wszedł śpiesznym krokiem w poświatę ogniska. Jego twarz, pokryta warstewką potu, zalśniła w blasku płomieni.
- Czy Ture wrócił?
Pięć par oczu rozszerzyło się gwałtownie, a nazwany Roenem, nie czekał już na dalsze tłumaczenia. Szybko związywał rzemykiem włosy na karku i zbierał broń, gdy nowoprzybyły w pośpiechu wyrzucał z siebie słowa.
- Miało być dwadzieścia kroków od obozu, dookoła, i powrót w to samo miejsce. Od popasu zrobiliśmy kilka obejść i jedno wspólne, większe. Był spokój, ale psia mać, w tym gąszczu ledwo co widać. Jak się nie pojawił za następnym okrążeniem, myślałem, że zboczył w krzaki za potrzebą. Ale potem… Znalazłem tylko to.
Roen odwrócił się, by spojrzeć na znalezisko. Strzęp uwalanej juchą tkaniny zwisał z końca podróżnego kostura zwiadowcy. Kilka kropli żywo czerwonej krwi spadło na ziemię, w ciężkiej ciszy rozbijając się o ubite podłoże obozowiska. W chłodnym powietrzu, znad gałgana unosiły się smużki pary, szerzej roznosząc metaliczny zapach krwi.
- Rufus zostaje z Mirią i dobytkiem. Przewiążcie konie bliżej ognia. - Głos Roena nawykł do wydawania rozkazów. - Hart i Gailen pójdą od lewej. Ja z Aislin od prawej. Weźcie pochodnie i nie robić za dużo hałasu.
- Może to pogoń z Kizmem? Tropiciele Stolicy? - głos Mirii drżał.
Sarnie oczy dziewczyny zrobiły się duże i okrągłe, gdy zadawała pytanie.
- Miejmy nadzieję, że to tylko ludzie.- Długowłosy skrzywił się i wymownie spojrzał w kierunku i porzuconego na ziemi skrwawiony gałgana.
ratings: perfect / excellent
ratings: acceptable / very good
a) ortograficzne:
- zdążyła, a nie zdąrzyła
- nowo przybyły, a nie nowoprzybyły
b) interpunkcyjne. Wszystkich nie sposób wymienić, więc wskażę kilka przypadków, gdzie są one zupełnie zbędne:
- Nienaturalnie, wstrzymując oddech...
- Wtedy, oślepia mnie błysk.
- Osiłek wielkości stepowego tura, nie
wytrzymał...
- Zobaczyć coś innego, prócz niekończącej się czerni.
- Drugi mężczyzna p[ochylił się, w stronę ognia.
- Ludzie zgromadzeni przy ognisku, jak na komendę, znów utkwili...
- Taki to z ciebie tropiciel, jak z koziej dupy trąba.
występuje tutaj totalny nadmiar przecinków, a szczególnie przed słowem "jak" służącym do porównania.
Poziom literacki zupełnie przyzwoity. Wartka i ciekawie skonstruowana akcja, bogaty język. Nie rozumiem jednak, dlaczego autorka wzięła w cudzysłów cały początkowy fragment tekstu. Przecież to nie jest cytowanie cudzych słów, lecz wyraźnie wyodrębniony integralny fragment opowiadania. A tym bardziej, że są to słowa uczestniczki imprezy.
Przydalaby sie taka opcja. I dziekuje za komentarz. Przy nastepnej czesci postaram sie wypasc lepiej.