Author | |
Genre | mystery & crime |
Form | prose |
Date added | 2011-06-23 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2743 |
W nocy z dwudziestego czwartego na dwudziesty piąty października na miejsce zgonu Witczak, zwany przez podkomendnych Zerem, pojechał z czystej ciekawości. Wielki Majk podszedł do sceny z informacją o wezwaniu akurat w trakcie dość długiego pasażu, który Zero wykonywał właśnie na swoim saksofonie altowym. Trwała niedzielna sesja jazzowa w klubie Tygmont, na Mazowieckiej. Marek Jaszczak, gitarzysta stojący obok Witczaka, zgrabnie przejął temat i przepuścił Zera, nagradzanego skromnymi brawami publiczności.
Witczak dopił jeszcze ostatni łyk drinka o skomplikowanej angielskojęzycznej nazwie, której brzmienia nigdy nie potrafił zapamiętać i narzucając krótką kurtkę z błyszczącego materiału podszedł do czekającego nań przed wejściem samochodu. Za kierownicą siedział Hiv, jeden z podwładnych Witczaka. Mężczyzna ledwo mieścił się w kokpicie Opla.
– Jest dwunastak. – oznajmił Hiv.
Przezwisko „Hiv” wzięło się z czasów rozpracowywania gangu narkomanów wyłudzających na Dworcu Centralnym portfele. Zaczepiali przypadkowych podróżnych prosząc o gotówkę, a jeśli nagabywany nie chciał podzielić się zawartością swego portfela członkowie gangu grozili mu czerwoną strzałą. Określenie to dotyczyło brunatnego płynu, który w trakcie napadu opisywany był przez narkomana mianem mojej parszywej juchy. W ten sposób, strasząc podróżnych strzykawką z własną krwią owi, jak ich czasem nazywano, kompotowcy zarabiali na codzienną dawkę czarnej euforii. Wodzili Hiva za nos przez trzy miesiące, schwytał ich dopiero po tym, jak spędził pięć bitych dni na dworcowej ławce udając podróżnego.
Ten ciężki kawałek chleba Hiv odreagowywał polując z zapamiętaniem na lisy, dziczki i inną zwierzynę łowną. W codzienne rozmowy, nie dotyczące bynajmniej tak istotnych spraw jak długość badyli u łosia, jakość fajek odyńca czy futro mykity często wplatał elementy żargonu. Dwunastak w języku myśliwskim oznaczał jelenia z bogatym porożem. Witczak zrozumiał. Ofiara była vipem.
Hiv, trąbiąc na taksiarzy, parkujących niezgodnie z przepisami, wyminął ich oklejone reklamami korporacji gabloty i ruszył w kierunku Kredytowej.
Warszawa tej październikowej nocy przypominała Hivowi miasto z ponurych opowiadań fantastycznych: sprószone mokrym światłem neonów kamienice Śródmieścia błyszczały złowrogo niczym przycumowane mityczne statki kosmiczne. Witczak, w tych niedoświetlonych budynkach widział raczej czających się w cieniu olbrzymów, gotowych do zadania nieoczekiwanego ciosu.
ratings: very good / excellent