Go to commentsWyprawa
Text 9 of 10 from volume: Weronika
Author
Genreadventure
Formprose
Date added2015-03-19
Linguistic correctness
Text quality
Views3727
Wyprawa

– Jak na wiosnę pochowali Stalina, to już tego samego lata, nawet stonka ziemniaczana, odważniej zaczęła wychodzić na pola, a co dopiero inne sprawy? – skomentował Kazik Przybysz całe to wydarzenie. Tego lata uciekli chłopcy – za granicę –  jak szeptano we wsi, a jesienią świat przewrócił się do góry nogami. Najpierw w ciągu kilku dni rozleciała się spółdzielnia produkcyjna, założona nie bez trudu na resztówce.

– Chcemy z powrotem naszą ziemię! – pokrzykiwali na zebraniu chłopi. Prezes Bartyś tracił przez to posadę, więc bronił się dzielnie przy pomocy księgowej, wyliczającej ich nie dotychczasowe, lecz przyszłe korzyści, ale chłopi byli nieugięci i postawili na swoim.

Dotąd wieś żyła sobie spokojnie. Nagle jeden, drobny zdawało by się przypadek, spowodował groźne zamieszanie. Huknęło tamtej sądnej soboty po okolicy jak z armaty, że na polu Cześka Pajera znaleźli stonkę. Może gdyby to znalazł jaki dorosły, to by zamilczał, najwyżej zapamiętałby miejsce w ziemniakach i kazał Cześkowi po cichu coś z tym zrobić, i może byłoby nadal we wsi spokojnie.

Ale stonkę znalazło dziecko, w dodatku najlepsza uczennica, Mania Malińska i od razu zrobiła się z tego bomba na cały powiat, a potem poprzez radio na cały kraj. Zaznaczyli miejsce kijem z czerwoną chorągiewką. Sołtys zawiadomił gminę, a gmina powiat. Zjechało się na pole kilkanaście motocykli i samochodów oraz traktorów. Zdeptali łan ziemniaków i czymś spryskali. Po wsi zaczęli biegać dziennikarze z gazet i radia, i rozpytywać... Potem bezpieka zaczęła przesłuchania. Pajera i sołtysa posadzili na kilka dni, dla dokonania dokładniejszych i głębszych przesłuchań...


Wiele razy zastanawiali się, czym wyruszyć w daleką i niebezpieczną drogę. W czasie letnich napięć spowodowanych nasilającymi się z tygodnia na tydzień poszukiwaniami stonki ziemniaczanej, przyszedł im z pomocą przypadek. Przez kilka dni nad okolicą szalała niespotykana dotąd wichura, która z północnych stron świata przywlokła ze sobą niewielkiego owada, przynoszącego nieszczęście. Gdy wichura się uspokoiła i znów spotkali się przy swoim bunkrze, aby kontynuować przygotowania, znaleźli nieopodal przygnaną przez wiatry tuż nad brzeg rzeki, wielką stodołę, zamienioną w bezładną stertę belek i desek. Uznali to za dobry znak, dany im przez czuwającą nad nimi opatrzność i przystąpili natychmiast do budowy na brzegu Bachy przestronnej, ogrodzonej drewnianymi sztachetami z wszystkich stron, zbitej z grubych belek platformy, z dziobem z przodu, z dachem i kominem pośrodku. Po kilku dniach zgodnej pracy mieli własny, do tego pływający, dom.

Pojazd nie był jeszcze całkowicie gotowy, lecz oni musieli natychmiast wyruszyć w drogę, gdy spostrzegli, jak na horyzoncie z pobliskich wzgórz zaczął sunąć w stronę rzeczki Bachy, którą zamierzali dostać się na największe wody świata, wielki jak chata wóz, zaprzężony w szybkobieżne woły. Domyślili się, że to bauer Frydrych wysłał swoich parobków na poszukiwanie swojej stodoły, niedawno porwanej przez wichurę. Nikt, na ich szczęście, poza poszkodowanym Frydrychem, nie dostrzegł ich odpłynięcia, gdyż cała wieś była sparaliżowana trzęsieniem sumień i ziemi, jakie wywołało znalezienie na polu Pajera przez ich koleżankę, Mańkę Malińską, siedliska złowieszczego owada – stonki ziemniaczanej. Gdy więc we wsi dostrzeżono w końcu ich zniknięcie, byli już daleko od domu.

Niewiele brakowało, aby niespodziewany pościg pachołków Frydrycha przeszkodził im w zabraniu na drogę garstki ich przyjaciół. W ostatniej chwili, już w momencie odbijania od brzegu Bachy, wskakiwali na pokład ich Arki Snów, jak nazwali swoją łódź, ulubiony osiołek Lulucha Pegaz, koza Gena Andromeda, pies Rycha Perseusz, kogut Żoza Cefeusz z pięcioma kurami – Gracją, Mają, Selene, Sybillą i Scyllą. Ukochana pszczółka Olo, Hebe, którą podarował mu przed śmiercią dziadek Ado, wraz z całym rojem swoich przyjaciółek, znanych z imienia tylko między sobą, nadleciała i osiadła w kominie znajdującym się pośrodku ich wielkiej łodzi, wystającym nad ocieniającym pokład dachem, dopiero kiedy byli już na środku rzeki. To właśnie dzięki Hebe i jej przyjaciółkom, parobkowie Frydrycha na brzegu nie dopadli ruszających w drogę. Na rozkaz Ola rój pszczół, na czele z Hebe, natychmiast pojawił się tuż nad wzgórzem, z którego zjeżdżali ścigający i zaatakował ich i woły, powodując popłoch wśród ścigających i opóźnienie pościgu.


Podczas spotkań na wieży kościelnej i w bunkrze uchwalili, że dowodził będzie wyprawą Luluch, najstarszy z nich, a ponadto najbardziej stworzony do panowania nad innymi, gdyż był gwiaździstym Lwem. Jego czoło skryte w cieniu bujnej grzywy, przedzielone stanowczym wykrzyknikiem pośrodku nie znoszącym sprzeciwu, a także ruchliwe, mocno wszystko dzierżące ręce, nigdy nie ustawały w walce z przeciwieństwami, jakie pojawiły się od samego początku wyprawy, a w chwilach najtrudniejszych nabierały jakiegoś nadludzkiego wymiaru. Luluch na ich oczach, od pierwszych dni wyprawy, wciąż rósł, właśnie od ciągłego trudu czuwania nad wszystkim oraz podejmowania decyzji i wydawania rozkazów.

Od samego początku Luluch ustanowił na statku dyżury i podział służb pomiędzy całą załogę, sam czuwając i mając pieczę nad wszystkim z gniazda dowódcy, okalającego na wysokości kilku metrów komin, stanowiący zarazem maszt pojazdu, z którego widać było wszystkie miejsca na łajbie. Na zmianę jeden z żeglarzy, pod okiem i rozkazami Lulucha albo jego zastępcy, czuwał przy sterze.

Każdy z nich uczył się także dowodzić „Arką snów” i zastępować na wypadek potrzeby Lulucha oraz innych kolegów w wykonywaniu przydzielonych im zadań. Jeden albo dwaj, w zależności od zmieniających się warunków żeglugi i potrzeb czuwali i manipulowali przy żaglach. Jeden z nich, inny każdego dnia, pełnił dyżur jako kuchcik i opiekun zwierząt. Ktoś zastępował dowódcę, gdy ten odpoczywał. Jeden lub dwaj pozostawali w rezerwie, gdy nie było pilnych potrzeb, lub niespodziewanie pojawiających się w danej chwili zadań.

Rezerwowi obserwowali przez lunety okolicę, czytali książki i mapy ziemi oraz nieba, grali w cymbergaja, monety, warcaby albo chińczyka, zabawiali zwierzęta lub spali.


Weronika przypadkowo, tylko dlatego, że w tym momencie podeszła do okna, widziała początek wyprawy  chłopców. Przez cały dzień było zamieszanie spowodowane znalezieniem stonki i nikt do wieczora nie zauważył ich zniknięcia. Dopiero gdy nie wrócili na noc do domów, zaczęły się poszukiwania. Ludzie dopiero wtedy, kiedy okazało się, że zniknęli wszyscy naraz, zaczęli sobie przypominać i kojarzyć różne fakty, świadczące o tym, że chłopcy „coś szykowali”.

Przez jakiś czas krążyły wieści, że już ich znaleziono, tylko są w powiecie, czy nawet w województwie, na przesłuchaniach. Lada dzień chłopcy mieli znaleźć się z powrotem we wsi. Zaczęły upływać najpierw tygodnie, potem miesiące, upłynął rok, a chłopcy nie wracali do wsi. Zaczęto po wsi szeptać, że ich znaleziono, ale za późno, gdy już za dużo zobaczyli. Stało się z nimi coś złego, gdyż na przesłuchaniach okazało się, że za dużo wiedzieli i ich „załatwili”, jak niosła poczta pantoflowa.

Pamięć o nich zaczęła przycichać, aż w końcu na cmentarzu obok kościoła, pod wspólnym krzyżem, stanął pomnik z ich nazwiskami, chociaż ich ciał nigdy nie odnaleziono. Przed pomnikiem przystawali najczęściej ludzie młodzi, i albo zaczynali rozprawiać, uczenie i mądrze, różnie tłumacząc ich zniknięcie, albo popadali w zamyślenie i zadumę. Starzejący się z roku na rok ich rówieśnicy czasami przystawali przed pomnikiem, aby przez chwilę powspominać tamte dni i kolegów. Pesymiści im współczuli, myśląc, że zginęli. Optymiści zazdrościli im uważając, że tylko Piątce udało się to, czego nikomu dotąd się nie udało – zniknąć na zawsze, odpływając stąd romantycznie, tajemniczo i nie zostawiając śladu.


Pewnej nocy patrząc na niebo, Weronika ujrzała w swoim oknie początek ich wyprawy. Po raz pierwszy dostrzegła ich na niebie, gdy w okolicach gwiazdozbioru Węża pojawiła się Arka Snów, którą Piątka ruszyła ongiś z Wieldządza, porwana nurtem Bachy w kierunku Płużnicy. Obserwowała jak wiele tygodni błąkali się na początku wyprawy, po peryferiach wielkiego i pogmatwanego Błędowa. Gdy podpłynęli do Pływaczewa szło im już znacznie lepiej, ale w Pluskowęsach znowu utknęli na jakiś czas, dopóki nie zaczęły się Zapluskowęsy. Dopiero jednak od Czystochlebia ich wyprawa nabrała rozmachu.

Wymawiając znamienne nazwy miejscowości, zaczęła odszukiwać i odtwarzać, utrwalony kiedyś moment ich wypłynięcia. Od tej pory patrząc w okno, obserwowała ich często na niebie.


  Contents of volume
Comments (3)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Tekst wciąga :))) A może wciąga mnie dlatego, ponieważ ja taką prozę lubię?
avatar
Dobre,napisane ciekawie,pamiętam zbiory stonek,prace zespołowe i niesielską wieś.W każdym razie jest co robić,a jak się nie umie,to nie ma co robić.
avatar
Proza bardzo klimatyczna...

Po ludzku piękna.
© 2010-2016 by Creative Media