Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2015-03-26 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2243 |
Jest majowy dzień. Wiatr przepędził chmury i słońce coraz odważniej przygląda się ziemi. Zalane deszczem chodniki, stojące kałuże i rozmoknięta ziemia. Lubię takie świeże powietrze po deszczu. Zawsze mam wrażenie, że należy wtedy głęboko oddychać, żeby nabrać jak największą ilość powietrza. Nabrać nowe, oddać światu to zużyte. Ale taka aura ma też inny aspekt. To momenty, w których przeprowadzamy akcję `ratujemy dżdżownice`. Bo taki deszcz, który długo pada i taka przemoczona ziemia oznacza zalewanie norek dżdżownicom. One wychodzą na powierzchnię i próbują się ocalić. Jeśli nie zdążą - utopią się. To bardzo ważne i odpowiedzialne zadanie. Dorośli nie rozumieją, jak smutno jest takiej dżdżownicy, kiedy deszcz zabiera jej domek albo topi się mama lub tata. Albo taka mała dżdżowniczka, która jeszcze nie wiadomo czy w przyszłości będzie dziewczynką czy chłopcem.
Tak więc w majowy dzień wdycham świeże powietrze i realizuję misję `ratujemy dżdżownice`. Patrzę na mojego pięcioletniego bojownika o życie populacji prymitywnego przedstawiciela pierścienic i nie podejmuję próby tłumaczenia po raz kolejny, że w tym małym, dżdżowniczym świecie nie ma mamy i taty, dziewczynki i chłopca. Nie tłumaczę od czasu, kiedy odrastające na małej główce blond włoski znów zaczął czesać wiatr, a błękitne oczki małej Zosi zaczęły tętnić życiem.
Zosia jest po rocznej, udanej walce z białaczką.
Początek był typowy, napady zmęczenia, bolące nóżki, które `nie miały siły iść dalej` i nieustanne `Mamusiu, weź na rączki`. Pierwsza wizyta u pediatry zakończyła się mało budującymi aluzjami do współczesnych metod wychowywania jedynaków i biegania do lekarzy `zupełnie bez potrzeby`. Ale ja znam Zosię i wiem, że jest bardzo samodzielna. Kolejnym niepokojącym sygnałem były zmiany skórne na nóżkach, jakby ktoś ponakłuwał ją igiełkami. Takie małe ciemnoczerwone, bure kropeczki. Kolejny pediatra dla odmiany zapytał dlaczego dopiero dziś zgłaszamy się do lekarza. Potem w ciągu miesiąca wszystko potoczyło się jak w kalejdoskopie. Badania krwi, najpierw podstawowa morfologia, potem cytogenetyka. Diagnoza jednoznaczna i wtedy oznaczająca dla nas wyrok: ostra białaczka szpikowa, podobno niezwykle rzadko występująca u dzieci. Po usłyszeniu diagnozy myślałam, że dla odmiany u mnie stwierdzą zawał, ale Adam trzymał się dzielnie, za nas dwoje. `Damy radę, nie płacz Skarbie, zawsze dawaliśmy`.
Tak, rzeczywiście, zawsze dawaliśmy. Znaliśmy się od liceum, całe studia, moje prawnicze, jego ekonomiczne. Idealna para. Jedyne, czego brakowało nam do szczęścia to mały człowiek, od liceum mówiliśmy, że z cząstki mnie i jego wyrośnie mały człowiek. Moja zagrożona ciąża będąca jednym wielkim staraniem się, żeby wszystko było dobrze zakończyła się przyjściem na świat Zofii. Małej, ślicznej, delikatnej blondynki o niebieskich oczkach. Zawsze wszyscy mówili, że wygląda jak aniołek. I taka była. Wesoła, uśmiechnięta, radosna, zawsze z głową pełną pomysłów. I taka kochana. Potrafiła powtarzać godzinami, że jestem najukochańsza musia, a tati jest najsilniejszy na świecie. Oczywiście znałam silniejszych i bardziej wysportowanych, ale w naszym domu, na potrzeby wychowywania Zosi, Adam był silniejszy nawet od Pudziana.
Tak mijał nam szczęśliwie czas, nawet do opiekunek mieliśmy szczęście. Od 6 miesiąca mieliśmy jedną, przyszywaną ciocię Basię, która tak troskliwie zajmowała się Zosią, że wszyscy myśleli, że to biologiczna babcia. Nawet ją próbowało kilka par podkupić, ale ta niezmiennie odpowiadała, że `takiego aniołka, to już nigdzie na świecie nie znajdzie i dziękuje, ale nie skorzysta z oferty.`
Termin przyjęcia do szpitala wyznaczony został bardzo szybko. Aż byłam zadziwiona, że ten zniesławiony polski system opieki zdrowotnej zadziałał tak sprawnie. Potem dowiedziałam się, że skierowanie `na cito` dostaliśmy, bo Zosia miała bardzo niedobre wyniki. To, co działo się potem sprawiło, że czułam się, jakby ktoś obsadził mnie w drugoplanowej roli w niskobudżetowym filmie. Praktycznie mieszkałam w szpitalu. Na zmianę z ciocią Basią, moją mamą i teściową. Pierwsze dwa tygodnie wyglądały koszmarnie. Zosia przykuta była do łóżka, kroplówki sączyły się niemiłosiernie długo, a zadawane raz po raz pytanie, czy ona `już umrze i będzie z innymi aniołkami w niebie` wywoływały we mnie takie fale smutku i pogrążenia się w bezmyślnej zadumie, że jedyne, co potrafiłam z siebie wydobyć, to: `Będzie wszystko dobrze, zobaczysz. Nie martw się.`
W odpowiedzi za każdym razem słyszałam, że ciocia Basia mówi, że w niebie są aniołki i że skoro ona jest też aniołkiem, to może właśnie powinna mieszkać razem z nimi tam na górze, a nie na ziemi`. Za każdym razem nie mogłam się nadziwić, skąd w czteroletniej główce taki ciąg logiczno - myślowy, ale widać tak już jest, że mały rozwijający się człowiek potrafi niezmiennie zadziwiać rodziców.
Nieskończoną ilość razy składałam obietnice, że będę ratować `dzdzownice`, bo ciocia Basia mówi, że Bóg się cieszy, kiedy ratuje się małe stworzonka. A wiadomo, że jak dodatkowo ratuje je mały aniołek to ma jeszcze większe znaczenie.
Po 3 tygodniach Zosia miała łysą główkę, nie miała ani brwi, ani rzęs. Z jej dawnego wyglądu pozostały tylko duże, śliczne niebieskie oczy. Ale to były inne oczy. Nie tańczyły w nich już wesołe chochliki, nie były uzupełnieniem perlistego śmiechu podczas kolejnych figli. Oczy były duże i smutne. I zadziwiająco spokojne. Ten spokój w nich porażał mnie najbardziej. Wyglądała jak stoik przygotowany na śmierć. To były te momenty, w których bałam się, że ogarnie mnie jakieś nieziemskie szaleństwo, z którego nigdy już nie wyjdę.
`Nie płacz mamusiu, jak pójdę do aniołków, to zostawię Ci mojego ukochanego misia, żebyś nie była samotna i nie płakała za mną`.
Pobyt w szpitalu niemiłosiernie się przedłużał, krótkie pobyty poza nim niezmiennie kończyły się wszelkimi możliwymi infekcjami. Lekarze tłumaczyli, że to z powodu niskiej odporności. Na dawcę czekaliśmy jak na zbawienie, które nie chciało nadejść. Zosia miała rzadki genotyp i stąd problemy. Wyniki krwi były coraz gorsze, a lekarze nie mówili już o niskiej odporności, ale o jej braku. Byłam załamana, Zosia mówiła coraz słabiej i coraz mniej, o jej dziecięcym szczebiotaniu prawie już zapomniałam. Wszyscy radziliśmy sobie coraz gorzej. W zasadzie przestaliśmy sobie radzić. Z Adamem coraz częściej mijaliśmy się w domu bez słowa. Tak, on funkcjonował zdecydowanie lepiej, chodził do pracy, przebywał z ludźmi, a ja od pół roku żyłam między domem i szpitalem. Coraz częściej miałam wrażenie, że po drodze do szpitala powinnam odwiedzać psychiatrę. Zosia gasła na moich oczach, a ja w niemym geście rozpaczy nie wiedziałam już, gdzie mogę szukać dla niej pomocy.
Pewnego dnia ciocia Basia przyszła na zmianę. Poproszona przez Adama. Miałam dziwne przeczucia, Adam odebrał mnie ze szpitala. Przyjechaliśmy do domu. Było cicho i ciemno, jak nigdy. W naszym domu zazwyczaj gdzieś w tle puszczona była klasyczna muzyka, słuchaliśmy jej jeszcze w liceum. W salonie ogromny bukiet chabrowych róż. Od zawsze byliśmy umówieni, że chabrowe róże oznaczają, że chcemy coś ważnego powiedzieć. Wino i sushi na stole. Pełna byłam najgorszych przeczuć.
Adam mówił cicho i spokojnie, widać było, że to, co chce powiedzieć, ma przemyślane od dawna. `Agata, wybacz, nie mogę dalej tak żyć, nie daję rady. Przepraszam. Będę ci pomagał i finansował życie, aż wrócisz do pracy. Wybacz, jeśli potrafisz`.
Zaniemówiłam. Adam wziął walizkę i wyszedł z domu.
Koniec części pierwszej
ratings: perfect / excellent
Jeśli życiowy partner-ojciec dziecka, wspiera matkę w takim cierpieniu, jest szansa, że razem to - udźwigną (??)
Bo przecież codziennie ktoś jedyny, tak bardzo kochany w naszych rodzinach odchodzi
ratings: perfect / excellent