Author | |
Genre | mystery & crime |
Form | prose |
Date added | 2011-06-28 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 2652 |
Porucznik Malicki do wydziału wywiadu kryminalnego Centralnego Biura Śledczego dostał się po dziesięciu nieskazitelnych latach służby, ukończeniu wyższej szkoły policyjnej w Szczyrku i, choć ciężko to przyznać, rekomendacji teścia, podpułkownika Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego.
O podobnej pracy Malicki marzył od wczesnego dzieciństwa i od liceum robił wszystko, aby dostać się właśnie do tego wydziału, w którym teraz pracował. Można powiedzieć, że nawet żonę, a na pewno teścia, wybrał sobie pod tym kątem. Choć z drugiej strony, zdawał sobie sprawę, że w służbie tej osiągnął już absolutnie wszystko, na co było go stać. Ze swoim brakiem orientacji politycznej nie nadawał się do dalszego awansu. Po prostu jego szacunek dla autorytetów zatrzymał się na pewnym nieprzekraczalnym poziomie i Malicki nie potrafił tego zmienić.
I oto teraz on, człowiek prawy i bezkompromisowy, który do policji i CBŚ poszedł kierując się ideałami patriotyzmu pozwolił, aby świat jego wartości poddany został trudnemu egzaminowi. Cztery godziny temu do Centrali, na spotkanie w swoim gabinecie, ściągnął go z Lublina sam nadinspektor Wacław Maluta. W czasie następnej godziny ukonstytuowana została grupa do specjalnych poruczeń Maluty.
Wszyscy uczestnicy spotkania, w tym starannie dobrani przez nadinspektora niżsi stopniem koledzy z trzech różnych agencji, ludzie, z którymi nigdy jeszcze nie zdarzyło się Malickiemu współpracować, nie mieli pojęcia, kto poruszał niewidzialnymi nitkami sterującymi poczynaniami Maluty. Ale o istnieniu takich nitek wszyscy byli dogłębnie przekonani. Dzielili też pewność, że musiał być to ktoś z absolutnej góry: członek rządu, być może sam premier, ale równie dobrze mogła być to osoba z bezpośredniego otoczenia prezydenta. Kto wie, może nawet sama Głowa Państwa.
Dyspozycje zostały wydane w sposób kategoryczny, na prawach rozkazu. Oficerowie mieli pracować w stworzonej grupie przez najbliższe czterdzieści osiem godzin z możliwością przedłużenia okresu pracy.
W czasie briefingu wszyscy czterej otrzymali raport stworzony przez warszawską policję. Dokument dotyczył śledztwa prowadzonego w sprawie śmierci znanej aktorki Wandy Rosołowskiej. Instrukcje nadinspektora Maluty były jednak jasne: nikt z funkcjonariuszy z Komendy Stołecznej nigdy nie miał dowiedzieć się o pracy zawiązanej właśnie grupy specjalnej. Nakaz ten Malicki od razu uznał za absurdalny. Przecież w czasie działań operacyjnych nie raz musiało dojść do krzyżowania się dróg dwóch pracujących nad tą samą sprawą zespołów.
Oprócz kopii raportu każdemu z czterech uczestników spotkania Maluta rozdał też anonimową notatkę, w której widniały jeszcze dwa nazwiska osób znanych z mediów. Na pierwszy rzut oka nie były one w jakikolwiek sposób powiązane ani z osobą Rosołowskiej ani ze światem przestępczym.
Żaden z przedstawionych dokumentów nie ujawniał, o co tak naprawdę w całej tej sprawie chodziło. Słowa nadinspektora Maluty wydały się Malickiemu pełnym tajemnic i aluzji bełkotem. Porucznik, najwyższy stopniem z całej wezwanej czwórki, z żalem i narastającym rozgoryczeniem zdał sobie sprawę, że oto na ścieżce kariery napotkał moment, który śnił mu się po nocach w charakterze koszmarów: że oto wbrew wyznawanym wartościom wciągnięty zostanie w brudną grę prywatnych interesów osób postawionych na świeczniku.
Koniec spotkania pozostawił grupę z nakazem natychmiastowego działania i groźbą degradacji w razie nie wykazania się wynikami w ciągu najbliższych dwunastu godzin. Desperacja osoby pociągającej za sznurki musiała być ogromna.
Malicki, na życzenie nadinspektora Maluty objął dowodzenie i na podstawie przedstawionych dokumentów w ciągu pięciu minut wytypował pierwszy cel.
Witczak postanowił po pracy zajrzeć do swego mieszkania i kimnąć się do dziesiątej. Potem mógłby pojechać do Tygmontu. Zjeść tam kolację i pograć. Zadowolony z planu pokierował samochód na Sobieskiego. Małgorzata miała dziś próbę chóru, chodziła dwa razy w tygodniu do Świętej Anny. Śpiewała mocnym altem, choć zdaniem Witczaka, fałszowała.
Spodziewał się pustego mieszkania. Kiedy napotkał otwarte drzwi poczuł ukłucie złości i rozczarowania. Jeśli przypadkiem spotykali się z Małgorzatą, nieodmiennie wieczór kończył się kłótnią. Już w kuchni zorientował się, że popełnił błąd. Małgorzaty nie było. Za to pojawił się jej jedyny synalek, siedemnastoletni Gucio, chłopak z piekła rodem. Prowadzał się z dziewczynami ubranymi jak elementy wystawy Czerwonej Dzielnicy w Amsterdamie. Ćpał i nie stronił od alkoholu.
Witczak poznał go jako siedmioletniego gówniarza, kiedy przyjął ich razem z matką do siebie. Próbował traktować go jak syna, a przynajmniej w sposób w jaki wyobrażał sobie, że rodzic powinien dziecko traktować. I poniósł sromotną klęskę. Dzieciak cierpiał na ADHD, był nieposłuszny, uciekał z domu, gryzł i drapał, jeśli próbowali go zatrzymać. Istny diabeł. Okres dojrzewania tylko pogłębił już obecne problemy. Gucio zmieniał jedno liceum po drugim, a w końcu porzucił szkołę i uciekł z domu. I tyle go widzieli. Witczak próbował szukać chłopaka swoimi kanałami, Gucio wypływał przy jednej albo drugiej obławie na kolejnym squocie. Nigdy jednak nie zgodził się na powrót do domu. Zamknięty w Izbie Dziecka uciekł przy pierwszej okazji. Witczak podejrzewał go o udział w niejednym przestępstwie, jednak Gucio nigdy nie dał się złapać za rękę.
Zero zastał go w kuchni, zapatrzonego w otwartą lodówkę. Uprzytomnił sobie, że Gustaw skończył w tym roku osiemnastkę, stał się więc dojrzałym popaprańcem, którego Witczak zamierzał pozostawić własnemu losowi.
Przywitali się podając sobie dłonie. Palce Gucia były wychudzone i zakończone długimi paznokciami otoczonymi czarną aureolą brudu. Pokryte drobnymi rankami żyły wystawały ponad powierzchnię grzbietową dłoni. Chłopak nie wyglądał jednak na przegranego z nałogiem. Spojrzenie miał bystre, odzywkę zaczepną.
– Jak się masz, stary kundlu? – powitał gospodarza.
– Co tu robisz? – spytał Zero, wiedząc, że wizyta złożona przez potomstwo Małgorzaty nie wróżyła niczego dobrego. Gucio odpowiedział podejrzanie niewinnym uśmiechem, oparł się o stojący na środku kuchni stół i zaczął grzebać w kieszeni bluzy.
– Przechodziłem i wpadłem…– zdążył jeszcze powiedzieć, kiedy uwagę Witczaka odwrócił dźwięk dochodzący z wnętrza mieszkania. Szybkie spojrzenie rzucone w bok zdradziło Gucia. Nie przyszedł sam.
Pełen złych przeczuć Zero próbował przejść między stołem a lodówką, ale drogę zagrodził mu bardzo skutecznie chłopak. Poirytowany Witczak, pragnąc uniknąć niepotrzebnej szarpaniny wycofał się, obszedł stół i prowadzony dochodzącym go dźwiękiem skierował się wprost do swego pokoju.
Kiedy podszedł do drzwi ozdobionych krzywo przyklejonym portretem Milesa Davisa wpadł na dziewczynę, która wyłoniła się z jego królestwa. Ubrana w czarną skórę, ze spiętymi ciemnymi strąkami włosów i pomalowanymi na czarno paznokciami wyglądała jak przywódczyni gangu obrabiającego apteki. W ręku ściskała saksofon, ten sam, który Witczak pięć lat temu odkupił od Urbaniaka. Kiedy zobaczyła przed sobą obcego mężczyznę, wpięła palce w blachę instrumentu, gotowa stoczyć ciężką walkę o zdobycz. Spojrzał w jej oczy. W półmroku dostrzegł nienaturalnie rozszerzone źrenice.
Dziewczyna rozchyliła usta, ukazując niepełny rząd żółtych zębów. Fioletowe wargi zaczęły jej drżeć, z gardła wydobył się niepewny charchot, który Witczak zinterpretował jako wezwanie o pomoc. Zero odruchowo chwycił za instrument, jednak palce dziewczyny zsiniały zaciskając się jeszcze mocniej na saksofonie. Jakaś jazzmanka, czy co? Witczak, skupiony na walce o muzyczne trofeum, znieruchomiał, kiedy obok ucha poczuł zimny dotyk metalu.
– Odczep się od niej – wyszeptał za plecami Witczaka Gucio. W drżącym głosie wyrobione ucho policjanta usłyszało nutę paniki.
– Gucio – dziewczyna przestała charczeć i odezwała się zachrypniętym głosem nałogowego alkoholika. – Mówiłeś, że alfons twojej matki jest kundlem – zauważyła dość przytomnie. Nastąpiła wówczas długa chwila ciężkiego milczenia. Prosty, zerojedynkowy umysł Gucia prawdopodobnie analizował teraz wszystkie możliwości. Witczak stwierdził, że nadszedł chyba czas na rozpoczęcie negocjacji.
– Gucio – odezwał się najłagodniejszym tonem na jaki w tej chwili było go stać. – Możemy spokojnie rozwiązać ten pasztet – zapewnił. W odpowiedzi usłyszał niespokojny, przyspieszony oddech zmagającego się z sytuacją dzieciaka.
Witczak wyobrażał sobie, że Gucio walczył z pokusą, aby pociągnąć za spust. Przez spędzone razem lata nagromadziło się animozji. Chłopak miał pełne prawo czuć żal do matki i nieznanego ojca, że życie ułożyło się właśnie w ten sposób. Witczak na celowniku idealnie pasował na ofiarę dla demonów przeszłości. Zero zapragnął tylko jednego: zagrać tego wieczoru w Tygmoncie na tym pieprzonym saksofonie. Albo na jakimkolwiek saksofonie.
– Jeśli strzelisz, już nigdy nie będę ci mógł pomóc w kłopotach. Pomyśl o tym – poprosił. Oddech Gucia nieco zwolnił. – Zabierzcie, co chcecie i wracajcie do siebie. Potrzebujesz pieniędzy? Mam trochę gotówki, chcesz? – z kieszeni ostrożnie wyjął parę zwiniętych banknotów. Dziewczyna przycisnęła do piersi saksofon i mijając obu mężczyzn podeszła do wyjścia. Mijając Witczaka wyrwała mu pieniądze.
– Gucio, stary ma rację, idziemy – zakomenderowała. Lufa pistoletu jeszcze przez chwilę wywierała nacisk na potylicę Witczaka, po czym musnęła płatek ucha i zniknęła. Zero wypuścił nagromadzone w płucach powietrze i powoli się odwrócił. W mroku korytarza, pod drzwiami ujrzał zarysy dwojga młodocianych przestępców, w cieniu majaczyła wciąż skierowana w Witczaka lufa pistoletu.
W tym momencie drzwi z impetem otworzyły się uderzając dziewczynę z saksofonem w twarz. Kobieta popchnęła Gucia, który, zaskoczony, wystrzelił. Od ścian korytarza odbił się ogłuszający huk, w powietrzu uniósł się dym spalonego prochu, dziewczyna zaczęła krzyczeć. Witczak stał wciąż żywy w tym samym miejscu. Kula przeszła dosłownie kilka centymetrów od jego prawego ucha.
W progu stała Małgorzata, odepchnięta na ścianę przez narkomankę, która rzuciła się już na zewnątrz. Gucio znalazł się twarzą w twarz ze swoją matką. Nie widzieli się od dobrych kilku miesięcy.
– Zostań – szepnęła Małgorzata, ale chłopak wybiegł już w ślad za swoją dziewczyną. Małgorzata próbowała ich zatrzymać. – Gutek! Natychmiast wracaj! Zrobię wam kolację! – jednak ta naprędce złożona oferta została bez słowa odrzucona. Witczak wiedział, że to jemu się dostanie.
– Ty ofermo! Ty upośledzona umysłowo kanalio! Nie mogłeś go zatrzymać? – krzyczała mu w twarz Małgorzata. – Przecież to mój syn, nie rozumiesz? – jej ton stał się płaczliwy. Na szerokiej twarzy pojawiły się łzy. Witczak bez słowa podszedł do drzwi i zamknął je na wszystkie zamki.
Kiedy podnosił z podłogi saksofon natknął się na porzucony obok pistolet. Małgorzata wpatrywała się w przedmiot bez słowa. W niemym przerażeniu. Witczak poszedł do kuchni po torebkę foliową i schował do niej broń. Małgorzata stała wciąż w korytarzu, oparta o ścianę, oddychała nabierając powietrze szeroko rozwartymi ustami. Witczak schował pistolet w torebce do kieszeni, zabrał saksofon.
– Chciałeś zabić Gucia – wyszeptała oskarżycielskim tonem Małgorzata. – Chciałeś zabić mi syna – powtórzyła i zanosząc się szlochem poszła do salonu. Witczak usłyszał jak padła na kanapę.
Po cichu wymknął się z mieszkania, obszedł dom i zatrzymał się w ogródku. Stał tak dobry kwadrans. Ręce mu drżały. Palił.
(…)