Go to commentsMałe Biesy 9
Text 9 of 10 from volume: Małe Biesy
Author
Genremystery & crime
Formprose
Date added2011-06-28
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views2723

Malicki rozstał się z kolegami po północy. Podrzucili go pod dom na Sadybie. Spotkanie u Maluty przesunęli na ósmą rano, dzięki czemu każdy mógł przespać się choć kilka godzin. W sypialni porucznik rozebrał się i wsunął pod kołdrę, kładąc się obok śpiącej żony, która, przyzwyczajona do jego powrotów o najdziwniejszych porach dnia i nocy, tylko przewróciła się na drugi bok i przyjęła jego dłoń ułożoną na swoim biodrze.  

Minęła godzina i Malicki stwierdził, że nie mógł zasnąć. Rozmyślał o przesłuchaniu na Okęciu i granicy, którą wówczas przekroczył. Ciążyło mu, że użył najsilniejszych metod nacisku bezpośredniego, stosowanych przez tajne służby w Afganistanie. Zrobił to wobec świadka morderstwa. Nie winnego czy podejrzanego. Wobec kobiety. Uczynił to w pełni świadomy, zmuszony okolicznościami, pod wpływem nacisku z góry, chroniony tajemnicą służby. Ale postąpił źle i nie mógł się z tym faktem uporać. Marnym pocieszeniem było to, że zastosowany środek zabezpieczający w postaci elektrowstrząsów prawdopodobnie pozbawił przesłuchiwaną pamięci o wydarzeniach nocy oraz pozostawił ją, być może, w lepszym nastroju. Wszak elektrowstrząsy były metodą walki z depresją. Malicki nie mógł powstrzymać się od autoironii: oto porucznik CBŚ pociesza się, że wyleczył torturowaną z depresji, której mogła nabawić się w skutek jego działań. Wielkoduszny funkcjonariusz! Nagrody! Medalu!  

Spokoju nie dawała mu jeszcze następująca myśl. Na koniec akcji pozwolił, aby towarzyszący mu agenci sami zaprowadzili Kawę do jej mieszkania. Sam posłużył za czujkę ubezpieczającą. A jeśli któryś z nich, myślał, stosując się do protokołu swojej agencji dokonał podwójnego zabezpieczenia? Z tą myślą Malicki w końcu usnął.  

 

 

Monika Kawa obudziła się na łóżku w swojej sypialni i pierwszym uczuciem jakiego doznała był niezwykły błogostan. Wszelkie codzienne problemy zepchnięte zostały na dalszy plan, usunięte z pola widzenia, w którym pozostało tylko światło i spokój. Kawa zdała sobie sprawę, że dawno już nie czuła takiego przypływu optymizmu, który skojarzył jej się z sobotnim porankiem pod koniec czerwca osiemdziesiątego drugiego roku, kiedy jej ojciec wrócił z internowania. Był to też pierwszy dzień wakacji. Piękna beztroska zawładnęła wtedy jej dziewczęcym ciałem i nie odstępowała Moniki przez dwa miesiące wakacyjnej przerwy.  

Kawa miała wrażenie, jakby jakiś dobry duch zdjął ciemne okulary z jej oczu. Z zaciekawieniem spoglądała na bibeloty ustawione na półce przy łóżku, drobiazgi, które odtwarzały jej przeszłość: prezenty od dawno zapomnianych przyjaciół, zdjęcia ilustrujące szczególnie miłe chwile z przeszłości, kartki urodzinowe i akwarele matki.  

Potem wzrok Moniki zatrzymał się na plakacie z filmu „Żywot Bryana”, na którym widoczny był rozebrany Graham Chapman z głupią miną. Przypomniała sobie tytuł przewodniej piosenki: „Zawsze patrz na słoneczną stronę życia”. Czemu ona dotąd tak nie potrafiła? Czemu dla niej szklanka zawsze była w połowie pusta? Postanowiła, że od teraz, od tej właśnie chwili zostanie optymistką. Kupi sobie specjalne podręczniki na temat pozytywnego myślenia, albo lepiej, uda się do psychoterapeuty, który pomoże jej uporać się wreszcie z demonami przeszłości, spojrzeć inaczej na życie. Zauważyć jego słoneczną stronę.  

Spróbowała wstać, ale zakręciło jej się w głowie. Zrozumiała, że wstała za szybko. W mieszkaniu panował jeszcze półmrok. Okna sypialni wychodziły na zachód i był to jeden z powodów, dla którego wybrała właśnie ten lokal na osiedlu Derby.  

Kiedy w odpowiednim tempie dźwignęła się w końcu na nogi, stwierdziła, że nadal lekko kręci jej się w głowie. Na dodatek doznała przedziwnego wrażenia, że oto wczoraj musiał urwać jej się film, choć była przekonana, że nic poprzedniego wieczoru nie piła. Natychmiast zdała sobie sprawę z absurdu swoich wniosków. Musiała pić. To dlatego nie pamiętała żadnego z wydarzeń poczynając od wczorajszego popołudnia. Zdarzało się to wcześniej.  

Postanowiła na razie nie przejmować się swoim stanem. Nowa zdobycz w postaci optymizmu i przegnania dręczących ją złych myśli była zbyt wielkim skarbem, aby przejmować się teraz drobnym kacem.  

Trzymając się ściany skierowała się do toalety, aby załatwić najpilniejsze potrzeby organizmu. Przechodząc obok ciemnej kuchni zdała sobie sprawę, że dochodził stamtąd obcy dźwięk. Dźwięk, którego w owej chwili nie potrafiła skojarzyć. Zaciekawiona bardziej niż przestraszona pchnęła przymknięte drzwi i położyła dłoń na przełączniku światła. Jej ostatnią myślą, która pojawiła się równolegle z odruchowo zapalonym światłem, była ta, że nie powinna była tego robić.  

 

 

Malicki obudził się zmęczony po szóstej. Wymknął się z pościeli i wziął szybki prysznic. O siódmej wstała żona i dołączyła do krzątaniny w łazience i kuchni. Zachowywała się dziwnie, była podenerwowana, czego w pierwszej chwili nie zauważył. W końcu oświadczyła, że muszą porozmawiać. Ale wtedy Malicki jej nie słuchał. Jego uwagę przykuł głos lektora dochodzący z pracującego na stole radia. W precyzyjnych, wypowiadanych z prędkością karabinu maszynowego słowach prezenter poinformował słuchaczy o wybuchu gazu na osiedlu Derby na Białołęce. Podwójne zabezpieczenie!  

Malickiemu pociemniało w oczach, jakby nagle wpadł do studni. Z odrętwienia obudził go policzek wymierzony, jak się okazało, przez żonę. Jego odruch był szybki, wyćwiczony przez lata praktyki na sali gimnastycznej z trenerem walk wręcz. Uderzona kobieta upadła na podłogę. Wyrwany ze świata wyrzutów sumienia Malicki, zaskoczony, ukląkł na podłodze przy rannej. Malicka zalała się łzami.  

Przepraszał, ale żona nie chciała go słuchać. Nie patrzyła mu w oczy, odsuwała go. O czym przed chwilą chciała rozmawiać? Teraz milczała jak grób. Podał jej lód zawinięty w zabraną z wieszaka szmatkę kuchenną, ubrał się, przeprosił jeszcze raz i wyszedł z mieszkania. Spieszył na polowanie.  

 

Dla Malickiego i jego ludzi nie stanowiło żadnego problemu, aby podając się za funkcjonariuszy policji zdobyć adres Macieja Karasia w firmie produkującej teleturniej „Styl i Gracja” którego jurorką była Wanda Rosołowska. Potem cała trójka agentów zasadziła się pod blokiem Karasia na ulicy Wygi, czekając na odpowiedni moment. W ten sposób spędzili całą noc. Nad ranem zajęli pozycje po obu stronach budynku, czekając na pojawienie się ofiary. Malicki siedział w zaparkowanym naprzeciwko klatki Karasia samochodzie. Nagle padł strzał. 

 

Malicki leciał jak na skrzydłach w kierunku, z którego doszedł go huk odpalonej broni. Za ostatnim wejściem na klatkę schodową natknął się na rozłożone na chodniku twarzą do ziemi ciało. Agent Kozicki nie dawał żadnych oznak życia. Porucznik pospiesznie odwrócił podwładnego na plecy, zobaczył potężną krwawą plamę na jego klatce piersiowej.  

Tuż obok zaparkował samochód, za kierownicą siedział trzeci z grupy agentów. Malicki usłyszał, jak przez służbowe radio mężczyzna nerwowym głosem wzywał wsparcie. Kozicki nie dawał znaku życia, próba reanimacji oznaczała włożenie rąk w świeżą ranę i kto wie, być może masaż na otwartym sercu. Malicki dał znak kierowcy, aby zajął się rannym zgodnie ze sztuką udzielania pierwszej pomocy.  

Porucznik rozejrzał się i zobaczył coś, co umknęło dotąd jego uwadze. Samochód osobowy na Lazurowej wypadł z drogi i zderzył się z drzewem. Co dziwne, huk, jaki całe zdarzenie musiało wywołać, zupełnie nie doszedł uszu Malickiego. Jego umysł, zbyt zaaferowany strzałem, ucieczką Karasia i śmiercią Kozickiego, najwyraźniej odfiltrował resztę bodźców.  

Wypadek mógł tylko spowodować przebiegający na oślep przez ulicę Maciej Karaś. Po drugiej stronie drogi, w głąb pola kukurydzy prowadziła świeżo wydeptana ścieżka.  

– Czekajcie tu na wsparcie – zakomenderował Malicki. Sam wsiadł za kierownicę Opla i wyprowadził wóz na Lazurową. Skręcił w lewo i powoli włączył się do ruchu.  

Dokąd uciekał Karaś? Jaki miał cel? Malicki przeklinał swoją kiepską znajomość topografii tej okolicy miasta. Jadąc trzydzieści kilometrów na godzinę lustrował prawe pobocze. Ignorował klaksony mijających go samochodów. W oknie pasażera nie było widać nic prócz kołyszących się zielonożółtych łanów.  

Skręcił w pierwszą napotkaną polną drogę. Podskakując na wybojach samochód powoli ruszył na zachód. Malicki w lewej dłoni trzymał gotowy do strzału pistolet. Wjechał między jednorodzinne domki, ujrzał ładne, czerwone dachy. Dwieście metrów przed nim nagle drogę przecięła skulona postać biegnącego mężczyzny. Wypadłszy z pola kukurydzy po prawej stronie, nie oglądając się za siebie, wpadł w kapustę po lewej. Karaś!  

Malicki przyspieszył. Samochód wjechał w kałużę a następnie osiadł w głębokiej na dobre pół metra koleinie, zupełnie jak statek na mieliźnie. Koła zaczęły buksować, zewsząd słychać było tylko chlupot wody. Kiedy porucznik otworzył drzwi kierowcy zorientował się, że przednie i tylnie koła stały w głębokiej, błotnej kałuży. Włożył weń nogę i zamoczył ją po kolana. Woda zaczęła nalewać się do kabiny. Zirytowany wyjął kluczyki, trzasnął drzwiami i pilotem zamknął cały samochód. Dalej ruszył na pieszo.  

Podbiegł tam, gdzie Karaś przekroczył szrutówkę znikając w kapuście. Z miejsca, w którym stał widać było za polem drugą drogę, za nią kolejne pole, a na nim idącego chłopaka. Najwyraźniej Karasia opuściły siły. Pokonał jakieś pięćset metrów w błocie, utrzymując dobre tempo, jednak teraz był już zbyt zmęczony, żeby biec. Malicki stwierdził, że zdenerwowany, ale wypoczęty, na pewno dogoni chłopaka.  

Wszechobecna wilgoć w butach nie pomagała w pościgu. Mokra ziemia na polu ślizgała się i z cmokaniem wciągała nogi. Nie było sposobu, aby bez skrzydeł szybko pokonać dzielący ich dystans. Malicki widział Karasia przed sobą, jednak jeden z pantofli spadł mu ze stopy. Błoto i woda natychmiast pochłonęły but z bulgotem. Porucznik stał wpatrzony w bąble na powierzchni kałuży. Stracił pewność, że łatwo dogoni zdobycz. Wściekły na złośliwości losu zrezygnował z prób wydobycia buta z błotnej mazi i bosy w połowie, kicając jak zając, kontynuował tę żałosną pogoń. Tymczasem Karaś, widoczny prawie jak na dłoni, właśnie wbiegł między drzewa. Za nimi rozpościerała się tajemnicza, ziemno betonowa konstrukcja.  

 

 

  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media