Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2011-06-30 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2499 |
Ballada o człowieku z końca pochodu
Coś w życiu Szymona Giętego musiało się zawalić. Ludzie mówią, że był inżynierem, wybudował most, ten most runął i od tego czasu Szymon błąka się po świecie, zbiera butelki i grzebie w śmietnikach za kawałkiem chleba. To nieprawda.
Skradziono Szymonowi we śnie jego księgę, gdzie w wierszach zapisywał obserwacje z włóczęgi, nazywanej przez niego podróżą naukowo–turystyczną; życie ludności wiejskiej, natury – jak lasy, rzeki i góry, zwierzęta leśne, ptaki oraz owady.
Boska moc obdarowała go wszystkim, co jest potrzebne do życia i pobożności przez poznanie tego, który go powołał przez własną chwałę i cnotę.
Baraszkował sobie Szymon po apostolsku z życiem i słowem. Ludzie raz gościli, raz nie. Różnie bywało. Dzięki tułaczce poznał świat, charaktery, obłudę i fałsz – co dobre i co złe. Księga pełna była pieczątek. Wieloletnia jego podróż naukowa była przypieczętowana pieczęciami urzędów państwowych, różnych szkół, związków zawodowych itp., a nawet pieczęciami sołtysów wsi w danych województwach. To był skarb. Orły w koronach. Dzisiaj miałby Szymon okropne pieniądze. Ludzie w muzeum bym to oglądali. A tu złodziej nie uznał wartości. Może spalił, zniszczył? A może sprzedał jego poezje? Może się podszywa pod Szymona?
Może zniszczył...
Ziemia dawna, czyli przedwojenna Druga Rzeczypospolita, po czternastym roku jego życia była dla niego zdeptana własnymi stopami przez wiele lat trudnego życia, była badana i opisywana jego wierszami, opisywana z natchnienia oraz przez oglądanie jego oczami podczas marszu piechotą po pięknej ziemi ojczystej.
Brat go pobił i musiał Szymon uciekać z rodzinnego domu. Choć i tak był tam tylko posługaczem i parobkiem. Lepiej mu było chodzić piechotą po Polsce lub urządzać harce z kolejarzami; jeździł bez biletu osobówkami albo skakał z wagonu na wagon składów towarowych.
Ale do każdego tułacza los chociaż jeden raz się uśmiechnie. Spodobał się Szymon hrabiemu Grochulskiemu w Godziczu, powiat garowliński. Przygarnął wędrowca, ubrał, nakarmił, dał mieszkanie i zrobił swoim ogrodnikiem, a potem dalej zalecać się do niego, bo z hrabiego to był, można powiedzieć, hmmm...
Pewnie do tej pory przycinałby Szymon różane pędy i opędzał od umizgów arystokraty, gdyby wojna nie wybuchła. Jak wybuchła, hrabia zapakował swoje miliony na samolot i odleciał, podobno do Ameryki. Sam jeden, bo jego ogrodnik nie chciał nigdzie lecieć. Na wozie ze stajni hrabiego wyprawił się w kierunku rodzinnej Warszawy. Przy kolumnie Zygmunta obok wozu Szymona spadła bomba. Konie zerwały uprząż i uciekły przerażone, a wóz z Szymonem zapadł się do leja. Odkopali go po kilku godzinach. Ktoś przystawił lusterko do ust Szymona. Para się skropliła.
I ruszył Szymon dalej piechotą. Dotarł do Mińska Mazowieckiego i najął się do pracy u jakiegoś gospodarza, bo chociaż trwała wojna to wykopki szły.
Jednej nocy, o piątej nad ranem, Szymon z gospodarzem szykowali się na kartoflisko. Rozgrzewali się przy piecu, podjadali co nieco. A tu ktoś wali w drzwi. Otwierają – a tam trzy bagnety w pierś wycelowane. Co brakowało, żeby pchnąć? Ale Szymon znał hasło. „Heil Hitler!” – wrzasnął z całych sił. Opuścili bagnety. Szymon w szkole był pierwszy w sprawach języka niemieckiego. Zaczął gadać, bo gospodarz ni czorta po ichniemu. Obrabiał Szymon interes, żeby nikomu krzywdy nie było. Gospodarz dał coś do zjedzenia. Niemcy jakiś zegarek, błyskotki jakieś dali. Jak szli po Polsce, to trochę już nagrabili po Żydach, nie–Żydach.
I ruszył Szymon dalej w powiat Miński. I trafił. Z jednej strony pułk polskiej artylerii, z drugiej Niemcy. Strzelali do siebie. A Szymon tak pośrodku frontu, między kulami. Zatrzymali go Polacy. Wzięli za szpiega. A czy mógł wiedzieć, skąd kule lecą? Dopiero jak sprawdzili przez telefon, że miał brata jakiegoś w Mińsku czy kogoś tam, to uwierzyli i puścili.
I szedł Szymon dalej, aż trafił do Sandomierza, a tam wzięli go z łapanki i wywieźli bydlęcym wagonem na roboty do Niemiec.
Wiadomo tylko, że wszyscy Niemcy, u których pracował, mieli na imię Theodor. Spamiętał tych, co mu najwięcej krzywdy wyrządzili. A kto mu trochę serca okazał – pozapominał. Koleje losu nie widzą, co to taryfa ulgowa.
Niemcom powiedział, że ogrodnik. I trafił do ogrodnictwa w Schipkau, koło Safftenberga. Mieszkał na poddaszu z ukośnym sufitem i oknem przy podłodze. Kwiaty były ogrodzone drutem kolczastym. Jak tylko zobaczył po drugiej stronie kogoś z literą P przyszytą na ubraniu, P – jak Polak, to ustawiał skrzynkę na skrzynce, żeby rękę podać i porozmawiać.
W końcu pomyślał: „Co ja, kurwa mać, szczur jaki jestem, żeby w norze na strychu mieszkać?!”. Kłuł igłą skórę i krew z siebie spuszczał. Smarował krwią nos, twarz, poduszki. Kombinował chorego. Bauerka wezwała lekarza z trupią główką na czapce. Lekarza nie oszukasz, a co dopiero takiego z trupią główką. Serce miał Szymon zdrowe. Będziesz ty kombinował – zapierdalaj jeszcze więcej.
I trafił Szymon do wsi Bronkoow do Theodora Szuberta. Był jak niewolnik. Byk. Krowa. Brakowało tylko postronka. Zagonili do zbierania kartofli. A na brzuchu miał Szymon wielki wrzód. Kiedy się schylał, ciekła krew i ropa. To nie mógł się schylać. To Schubert bił go łańcuchem.
W Bronkoow mieszkała jedna taka. Miała trzech synów. Dwóch zginęło na wojnie. Trzeci, szczeniaczek z Hitlerjugend, był z nią. Miał gówniarz wiatrówkę, jaką strzela się do gawronów. Chował się w krzakach i do Szymona mierzył. Raz przebił mu wrzód. Dopadł go Szymon, złapał za lufę i mówi: „Ty mnie, ja ciebie!” i ciach go w łeb, aż wiatrówkę popsuł i wyrzucił. Szczeniaczek z płaczem poleciał do matki, a za chwilę przymaszerowało kilku esesmanów. Szymon stanął na baczność i zameldował: „Nie mogę pracować, jak mi się przeszkadza. Nie jestem tarczą ćwiczebną!” Dostał kilka razy w mordę. Aż zemdlał. Ocucili go wodą z wiadra i jeszcze trochę skopali. Ale nie zastrzelili. Bo synowie na froncie, a ktoś pracować musi. Tyle rozumu mieli.
I postanowił Szymon uciec do Generalnej Guberni, bo chciał być między swoimi, choć raz gościli, raz nie. Ale gestapowcy załapali go w Petershein i zamknęli na 14 dni w areszcie, gdzie ściany od ludzkiego potu i oddechu płakały. Nawet pajdki do ust podnieść nie miał siły. W oczach gwiazdy. To mówi do wartownika: „Jak mi się krzywda stanie, to cię Bóg przeklnie. Nagadaj swojej żonie, żeby dla mnie gotowała i masz mi przynosić codziennie obiad”.
Niemiec przestraszył się, posłuchał i dzień w dzień przynosił jedzenie. Nawet kiełbasa czy inne mięso się trafiało. Uratował Niemiec Szymona, ale ten nawet nie wiem, jak miał na imię.
Z aresztu wywieźli Szymona do Spreewald, do pracy u Theodora Rahnera.
Chodził Rahner, stary NSDAP–owiec, ze swastyką na ramieniu po ogrodnictwie i znęcał się nad Szymonem za byle co. Tyle posiadał władzy, że mógł Polaka w kawałki porwać i nic by za to nie miał.
Udało się Szymonowi jakoś przeżyć po zawiązaniu spółki z sześcioletnim synem Rahnera. Obiecał mu zrobienie fortuny na handlu kanarkami niezwykłej urody. Chodzili razem na targ w Spreewald i Szymon brał po marce od klienta za oglądanie cudownego ptaka umieszczonego w szczelnie zasłoniętej klatce.
Niemcy stali w długiej kolejce, płacili, podchodzili, unosili kurtynę i spozierali do środka, a później oddalali się z błyskiem dziwnym w oku. A do klatki Szymon wsadził jakiegoś nastroszonego wróbla, lecz nikt z amatorów kanarczej urody nie zdradził tego czekającym w ogonku, bojąc się ośmieszenia.
Z tym że Szymona przeniesiono wkrótce do Theodora Wendta – w tej samej miejscowości. Wendt miał ogrodnictwo, ale też fabrykę części samolotowych. Szymon spodobał się jego córce. Często z nim rozmawiała, a stary Wendt mówił: „Jak się wojna skończy, to zostaniesz moim zięciem.”
Dziewczyna była ładna, zgrabna. Mogła powieść na szubienicą. Jej ojciec nienawidził hitlerowców. Dbali o Szymona jak o syna. Inni byli zazdrośni. Coś zrobili, żeby go wywieść od Wendtów do Lübben, do Theodora Kreschera.
U Theodora Kreschera było duże ogrodnictwo. Roboty mnóstwo, a jeść dawali mało i bili na dodatek. Oni coś podejrzewali, że Szymon jest nadzwyczajny jakiś człowiek. Doświadczenia chcieli robić, czy coś jeszcze. Chcieli spraktykować, czy sabotaży nie będzie robił – suszył rośliny albo podlewał za dużo, żeby zgniły. A Szymon zawsze robił dobrze. Bo grozi człowiekowi kara śmierci.
Jakoś z tego Lübben trafił do Cottbus, do Theodora Ernsta. Miał on tulipany i jędzę żonę. Szymon spał u niego w głównym magazynie na półce z cebulkami kwiatowymi. Cebulkom chłód nie szkodził, a Szymonowi trochę tak. Pomyślał: „Dokąd, kurwa, z cebulkami będę spał?!” i napalił w piecu. A żona Ernsta przyuważyła ogień i wrzuciła do paleniska cebulki. Potem się zabrała i pobiegła po męża. Cebulki zaczęło skwierczeć, parować i zgasiły żar. „Patrz, co ten Polak zrobił! – krzyknęła żona do Ernsta. – Ogień zgasił!”
Ernst złapał Szymona za włosy i zaczął tłuc jego głową o piec, a potem złożył skargę do Arbeitsamtu i Szymona dali gdzie indziej.
I pracował Szymon u pani Selke. Była to dziwka niemiecka. SS–mani pieprzyli ją w szklarni, w domu i gdzie popadło. Miała tak około 35 lat. Mocno jej się Szymon podobał. Przychodzi do szklarni, siada i udaje, że pikuje flance. Prosi o pomoc. Zawija kieckę do brzucha. Próbowała, czy Szymon będzie się do niej dobierać. A on wiedział, że za kochanie Niemki – kula w łeb. Ona patrzy – on się do niej nie dobiera. Wzięła jego dłoń i położyła sobie na udo. Wyrwał się.
I przyszła noc. Selke podeszła do inspektów, podniosła folię, pod którą stały skrzynki z flancami i tak to zostawiła. Mróz chwycił, rośliny pomarzły. Selke mówi rano do esesmanów: „Widzicie, co ten Polak narobił?!” Szymon tłumaczy, że to nie on, że to ktoś z podłości. Ale Selke oskarżyła go o sabotaż i trafił do aresztu we Frankfurcie nad Odrą. Może gdyby Selke dobrze wygrzmocił, byłoby mu lepiej? Bądź tu mądry...
I przestał Szymon za karę być ogrodnikiem. Zamiast tego u Theodora Pohla piłował drewno na stemple do kopalni i na podkłady kolejowe. Świeże, mokre drewno było ciężkie jak cholera. Trzeba to było jeszcze ładować na wagony. Ciężko było.
I skąd Szymon miał siłę i zdrowie, że wytrzymał, to nikt chyba nigdy się nie dowie. A może i dowie... Była tam jedna stara Niemka. „Szymon – mówi ona – masz ty brudne koszule?” „Mam – odrzekł. – Ale nie ma kto ich prać”. Wzięła od niego brudactwa wszelkie i uprała. „Jak się wojna skończy to cię wezmę za matkę i zabiorę do Polski” – mówił jej Szymon. Szukał jej po wojnie, ale nie znalazł. Nie wie nawet, jak się nazywała.
U Pohla Szymon czuł, że śmierć nadejdzie od pracy przy tych podkładach i uciekł. Zza Szprewy strzelali już Rosjanie. Niemcy strzelali też. Szymon, nie żeby ze strachu, ale po ludzku, dla bezpieczeństwa, uciekł do pierwszej lepszej piwnicy. Podarł poszewkę jakąś znalezioną i czerwoną szmatą daje Ruskim znaki. Ruskie, chuj wie jakimi sposobami, przechodzą przez rzekę. Budynki się walą, piski, idą na bagnety. Szymon wskoczył do dołu po katiuszy. Ruskie podchodzą do dołu, a Szymon leży na dnie i macha tą szmatą. Oni karabiny na niego. Myśleli, że szpieg. On po rusku trochę mówił. Ale oni nie wierzą. Wyciągnął w końcu kartę odzieżową. Na tę niemiecką kartę uwierzyli, poklepali po plecach i „Uchodi w Polszu” powiedzieli.
I wrócił Szymon do rodzinnej Warszawy. Zamieszkał w piwnicy u starej kobieciny chorej na tyfus. Przypomniawszy sobie przestudiowany przed wojną podręcznik medycyny, wyleczył ją z tej dolegliwości, choć profesorowie ręce rozkładali. Potem wziął się za odgruzowywanie stolicy. Ale sprawiedliwość to jest u świni pod ogonem. Myślał sobie: „Co ja będę, kurwa, za darmochę łopatą machał? Niech te dziady, co zburzyły, odgruzują i odbudują”.
I wyjechał Szymon na Ziemie Odzyskane.
Pierwsza jego pracą był Państwowy Urząd Repatriacyjny. Mieszkał w Nowej Soli i stamtąd jeździł po okolicznych wioskach i miasteczkach. Trzeba było chałupy zasiedlać, ziemię uprawiać. Naużerał się z ludźmi, z szabrownikami, którzy każdy dom ogołocili, nawet z futryn i dachówki. „Od początku świata, od dziejów zarania, dupa człowiekowi służyła do srania” – podśpiewywał sobie ku pokrzepieniu serca.
W latach 50., kiedy był księgowym w PGR Libichowo, w Legnickiem, poznał na zabawie wiejskiej pewną Mongołkę. Piękna to była dziewczyna, jej skośne czarne oczy rozum mu odebrały. Wykosztował się na prezenty i ślub, a ta nawet gotować nie umiała. I jeszcze przyłapał szantrapę, jak się gziła z jednym strażakiem.
Szymon nigdy się już nie ożeni. Żadnych kobiet w ogóle. Są ważniejsze sprawy na tym świecie.
I dalej był Szymon zwykłym księgowym. Na urlopy nie chcieli go puszczać, nocami za innych błędy w grubych księgach poprawiał. Pomyślał w końcu: „Nie jestem, kurwa mać, niewolnikiem”. Zwolnił się i już.
I gdzieś w latach 60. przeszedł Szymon na rentą. Po tym PUR–ze to 48 zakładów do renty naliczył. Tylko w dwóch firmach nie pracował: w Czerwonym Krzyżu i czymś tam jeszcze.
Potułał się trochę dla rozrywki i odprężenia po ziemi lubuskiej, aż w końcu zamieszkał w Gorzowie
Najsamprzód wynajmował pokój u niemieckiej autochtonki przy cmentarzu na Żwirowej. W tym samym mieszkaniu mieszkał Rosjanin, który smalił cholewki do córki gospodyni. Pewnego razu okradł ją jak i Szymona i ślad wszelki po nim zaginął. Szymon, podejrzewany o konszachty ze złodziejem, wyprowadził się od Niemki i wykopał dziurę przy ulicy Cegielnianej. Nakrył ją deskami, przysypał ziemią i miał już dom. Ale cóż to za dom – ciemny, wilgotny, zimny, jak dla dzika, jaskiniowca. Gdy nastały pierwsze chłody, nie mógł już Szymon wytrzymać. Wyłamał zamek do jakiegoś garażu i tam zamieszkał. Przygarnął czterdzieści gołębi, jastrzębia, pięć wiewiórek, psa, lisa i małpę. Małpa była jakaś wredna. Wszystko psuła i gryzła. Sprzedał ją w końcu jakiemuś przejezdnemu cyrkowi.
Przed świętem pierwszego maja przygotowywał zawsze transparent z napisem: „Ręce precz od Szymona” i ze swoją menażerią i wózkiem na makulaturę próbował wcisnąć się na czoło pochodu. Zawsze go jakoś stamtąd wysupłali i wywieźli za miasto. Ale po czterech latach garażowania dopiął swego i dali mu mieszkanie. Tylko że z sufitu zwisały tam sople lodu, a grzyba ze ścian można było zdzierać motyką. Spakował się znowu i wyniósł na dworzec autobusowy. Po drodze jeszcze milicjant go się czepił, gdy Szymon chciał wypróbować najnowszy wynalazek – świeżo wymalowane na jezdni przejście dla pieszych. „Teraz tylko po tych białych trzeba chodzić – instruował milicjant – bo inaczej dziesięć złotych mandatu się należy”. Szymon starał się stąpać po białych pasach i nawet swoim wiewiórkom, które obok kicały, też to chciał wpoić, ale kiedy doszedł do środka jezdni, rozmyślił się, wyjął z kieszeni dychę i podał ją milicjantowi: „Masz pan, bo mnie niewygodnie tak na drugą stronę tylko po białych chodzić”.
Obok autobusów przemieszkał Szymon rok. Zwierzęta mu pouciekały, poczuł się samotny i wyprowadził do jakiejś opuszczonej komunalnej rudery przy Mieszka I. Pisywał stamtąd podania do wszelkich możliwych władz i po szesnastu latach doczekał się remontu. Cóż z tego. W mieszkaniu wybuchł pożar. Strażacy wynieśli Szymona półżywego z płonącego domu. Dostał miejsce w slumsach przy Lipowej. Tam spędził trzy zimy, aż zamienił się z jakimś krawcem ze Spokojnej i zamieszkał w jego kawalerce.
W mieszkaniu Szymona na Spokojnej, nie da się ukryć, panuje bałagan. Na podłodze stoją butelki przyszykowane na sprzedaż, pod ścianami kawałki jakichś zepsutych mebli. Podparta dwoma kołkami deska zastawiona jest bukietami suszonych kwiatów. Ściany zdobią kolorowe zdjęcia ptaków, roślin i wodospadów wycięte z ilustrowanych magazynów, które Szymon wygrzebuje po śmietnikach. Kto biednemu zabroni bogato żyć? Rentę wydaje na słodycze. Na stole postawił, przewiązane gumką od majtek, stare radio. Słucha co się dzieje. Koloruje czarno–białe dowcipy rysunkowe w gazetach.
Kiedyś Szymon był bogaty. Trzydzieści lat oszczędzał każdy grosz. W stanie wojennym wsiadł bez przepustki do pociągu i ruszył w Polskę, aby na jakiejś wsi kupić sobie chałupkę. Na starość marzą się ludziom takie rzeczy. Okradli Szymona w drodze, pobili. Prokurator wyrzucił go z gabinetu, gdy domagał się ujęcia złodziei. Może dlatego parę lat później syn prokuratora wyskoczył z jedenastego piętra? Kto to może wiedzieć.
Szymona spodnie przez mole pogryzione. I na dupie dziura. Ale spod jesionki nie widać. Znajdzie na śmietniku chleb – zabierze. Zmyje pod kranem pleśń, podsuszy i zje.
Do kościoła jak chce, to czasem pójdzie. W Boga wierzy. W jakiego, oni dwaj tylko wiedzą.
Dlatego zamierza zawsze przypominać Wam te sprawy, chociaż o nich wiecie i utwierdzeni jesteście w prawdzie, którą macie. Uważa zaś za rzecz słuszną – wiedząc o tym, że rychło trzeba będzie rozstać się z życiem – dopóki jest w tym ciele, pobudzać Was przez przypomnienie.
Buty na zimę znalazł. Z ciasne. Porozcinał. Żeby dały się nosić.
Artur Boratczuk
Opowiadanie z e-booka `Trzy opowiadania i list` dostępnego w Internecie.
A autorze:
Artur Boratczuk - urodzony 6 kwietnia 1972. Porzuciwszy pracę dziennikarz prasy regionalnej w zachodniej Polsce zajmował się poszukiwaniem skarbów. Jego poradnik `Vademecum poszukiwacza skarbów` cieszył się dużą popularnością w Polsce i w Rosji. Mieszka w dawnej komandorii templariuszy w Chwarszczanach, gdzie prowadzi ustatkowane życie rolnika, obserwuje otaczającą go rzeczywistość i stara się oddać jej ducha w słowach. Jest laureatem kilku konkursów literackich.
W lipcu 2011 roku na rynku ukaże się powieść Artura Boratczuka zatutułowana `Wedle reguły kreacji`, rozgrywająca się w latach 1945-1989, osnuta na motywie poszukiwania świętego Graala, którym dla bohatera staje się teoria naukowa wyjaśniająca, jak `działa` Wszechświat.
Stanisław Szmit, rodowodem z `mierzwy ludzkiej`, jak Neo z Matrixa, czuje, że coś w otaczającej go rzeczywistości jest nieprawdziwe. Zanim dana mu będzie szansa zerknięcie na drugą stronę lustra i zrozumienia fragmentu inskrypcji templariuszy, którą znajduje jako dziecko, otaczająca go rzeczywistość wystawi go na szereg prób. Zwykła nieznajomość życia, błędne kroki, romanse i miłości, polityczne i religijne uwarunkowania, przypadkowe posunięcia wikłają go w codzienność, z której ciężko się wyrwać
Jego matka umiera przy porodzie, ojciec rozpływa się jeszcze przed faktem w przygasającej zawierusze II wojny światowej. Dzieciak otrzymuje wybrane na chybił trafił nazwisko i imię i wychowuje się w przybranej rodzinie na Ziemiach Odzyskanych. Tam, pod wpływem przyrody, doznań, doświadczeń, obserwacji kształtuje się jego charakter. Nie jest przeciętnym osobnikiem, ma dociekliwy, analityczny umysł, zdolności techniczne i matematyczne.
Zaczyna robić małą karierę w wojsku. Ale o studiach już nie ma mowy, dowódcy mu nie pozwalają. A właśnie dochodzi do filozoficznych uogólnień i tworzy własną teorię, którą chciałby podeprzeć wiedzą, jaką zdobywa się na wyższym szczeblu edukacji.
Zwolniony z wojska na `wariackich papierach` wciąga się w życie cywilne,ociera o nielegalne struktury opozycji, zostaje skazany za szpiegostwa i zdradę tajemnicy wojskowej, trafia do więzienia. Tam, jako samouk, korzystając z więziennej biblioteki, pogłębia stworzoną przez siebie teorię, formułując tytułowe prawo - regułę kreacji. Zła wola więziennego psychologa sprawia, że trafia do szpitala psychiatrycznego. Stanisławowi udaje się uciec i skontaktować z profesorem uniwersytetu.
Atmosfera wokół niego powoli się zagęszcza, choć w kraju zaczyna się odwilż - Magdalenka, nastroje przedwyborcze przed pamiętnym czerwcem 1989 r. Chcąc za wszelką cenę uniknąć ponownego zamknięcia w więzieniu lub szpitalu, wydostaje się dzięki szczęśliwemu zbiegowi okoliczności za granicę. Przybywa do Włoch i tam, w ostatniej scenie, podczas erupcji wulkanu Etna, szuka empirycznego potwierdzenia swoich dociekań.
Powieść zainspirowana została autentycznymi losami człowieka, którego dane było autorowi poznać.
Artur Boratczuk
`Wedle reguły kreacji`
szukaj e-booka od lipca 2011 r. w Internecie
Autor zaprasza też na swój blog:
http://www.arturborat.salon24.pl/
ratings: perfect / excellent
Ps. Ballada ma BARDZO DOBRE zakończenie.
ratings: perfect / excellent
Po Rzeszy, po polskim powiecie,
Bieda z nieszczęściem go gniecie,
A reszta... sami już wszystko wiecie.