Author | |
Genre | history |
Form | prose |
Date added | 2011-07-05 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 3740 |
Wyjście ze studni
Wrocław, czwartek 25 marca 2009, rano
Pierwszym, co pojawiło się w nim i wypłynęło na wierzch, była obawa, że utonie w
głębinach jakiejś studni, zanim wypłynie na powierzchnię istnienia świadomego siebie.
Niejasne, pierwotne, jakby przyrodzone poczucie narastającego niepokoju w nim rosło.
Potem, gdy powoli zaczynał się budzić, zaczęły go nachodzić natrętne, niezbyt jasno
uświadamiane, bardziej odczucia, aniżeli myśli przynoszące niepokojące pytania mniej więcej
tego rodzaju:
Utonę, czy wypłynę na powierzchnię do światła?
Czy schron wytrzyma tę nawałnicę?
Czy wytrzyma?
A co się stanie, jak nie wytrzyma?
Zostanę wtedy na zawsze w tej potwornej studni i nigdy z niej nie wyjdę na daleki
świat.
Czy więc to, w czym tkwię w tej ciemności, jest to schronienie, czy może raczej
pułapka?
Skulił się i zwinął w kłębek jak bezbronne zwierzątko. Śmiertelnie wystraszony czekał
na groźne odgłosy przypominające wybuchy bomb artyleryjskich i lotniczych. Chciał
przeczekać najgorsze, a jednocześnie znaleźć czas na to, aby coś przemyśleć. Prawie czuł, jak
podłoga drży i kołysze się od wstrząsów. Potem zaczął wsłuchiwać się w znaczącą ciszę
tamtej nocy. Posłyszał szmery skradających się czyichś kroków i szepty w przerażającej
ciemności.
Te szmery i szepty zdawały się być straszniejsze od głośnych wybuchów bomb i
pocisków.
– Uciekajmy, to banderowcy! – ten szept ojca, który posłyszał gdzieś obok, był równie
straszny.
– Jak to, banderowcy, a nie Niemcy?
– Niemcy uciekli ze swoimi głośnymi armatami i czołgami, a teraz przyszli
banderowcy z cichymi, ale ostrymi nożami.
Czuł, jak plecami opiera się o ścianę schronu przypominającego studnię i drętwieje z
przerażenia. Ściana była twarda i ciemna jak najciemniejsza noc i nie było gdzie uciekać. Tak
samo bowiem ciemne i nieprzeniknione były ściany przyległe. Ale w pewnej chwili ze
zdziwieniem zauważył, że ściana po przeciwnej stronie, w którą zaczął się wpatrywać,
zaczęła ledwo dostrzegalnie prześwitywać. Jakby już nie była ścianą, tylko stawała się jakimś
dziwnym okiem starającym się przeniknąć ciemności tej nocy i dostrzec jego obecność w tym
schronieniu, w którym nie wiadomo, kiedy się znalazł.
– Czyje to oko wpatrzone jest we mnie w tej ciemności – pomyślał z niepokojem i
poczuł, że się wyrywa z głębin tej dziwnej i strasznej studni, może z głębin jakiejś pieczary na
chwilę przed trzęsieniem ziemi albo przed potopem.
– Chyba się budzę. – Obok smacznie pochrapywała Wiesia. Popatrzył na zegarek.
Wpół do siódmej.
– Przecież muszę dzisiaj rano odebrać z dworca gości z Ukrainy, Sergija i Larysę i
zaprowadzić ich na Plac Teatralny, gdzie Krzysztof będzie filmował uroczystą inaugurację
wrocławskich obchodów Roku Słowackiego.
Dworzec Główny
Olgierd jedzie tramwajem na dworzec kolejowy, by spotkać Sergija i Larysę. Na
chwilę milknie głuche dudnienie pudła, gdy tramwaj zatrzymuje się na przystanku. Wsiadają
dwie roześmiane, wystrojone dziewczyny. Na ich widok przypomina sobie strzępki rozmowy
sprzed kilku miesięcy dwóch identycznie wyglądających nastolatek, które wsiadały na tym
samym przystanku:
– Za kogo przebierzesz się w tym roku na bal karnawałowy?
– Za kurewkę.
– Za kurewkę?!
Po twarzy koleżanki przebiegają skurcze zdziwienia, zaskoczenia, wreszcie po chwili
pełna metamorfoza. Rozkwita na niej róża zachwytu.
– Ależ ty jesteś oryginalna, nie wpadłabym na taki zajebisty pomysł! Wszystkie
dziewczyny będą lać z zazdrości. A chłopaki zaczną przy tobie dzwonić jajami jakby ich od
razu już na twój widok pojebało.
Jakże ślicznie wyglądają te dziewczyny. Niczym królewny w bogatych czerwonych
kożuszkach i kolorowych kozaczkach. Ich bluzki i sukienki są kolorowe jak z bajki, włosy
tworzą złote sploty wabiące wzrok, aż chciałoby się w nich zaplątać. Powieki z długimi i
drapieżnymi rzęsami otwierają się powabnie i zamykają w błękicie, błyszczą tajemniczym
blaskiem zmrużone źrenice. Przypatrywał się ładniejszej z dziewczyn.
– Oto moja królewna z bajki dzieciństwa. Gdy się zestarzałem, okazało się, że się
zamieniła w jakąś młodą kurewkę z balu karnawałowego – pomyślał. I sam przestraszył się
tej myśli. – Co ja mam do tych dziewczyn? Czemu się ich czepiam w myślach?
Wysiadł z tramwaju linii zero około ósmej rano i wszedł do hali dworca PKP. Larysa i
Sergij Sobczuk wysiedli niemal w tym samym czasie z pociągu na peronie trzecim stacji
Wrocław Główny.
Mimo że już prawie dobę podróżują z Tarnopola przez Lwów i Kraków, nie czują
zmęczenia. Całą noc jakoś przespali w luźnym przedziale pociągu, rozłożywszy się na
ławkach. Rano zjedli przygotowane na drogę kanapki. Oglądali zmieniające się po drodze
krajobrazy. Ożywiało ich otwarcie na świeżość nowych wrażeń, które, jak czuli, czekają ich
w stolicy Dolnego Śląska.
Patrzą z zainteresowaniem na masywne i obszerne, kryte hale peronów dworca
pamiętające połowę XIX wieku, wtedy jednego z największych i najnowocześniejszych w
Europie, zwanego „Hauptbahnhof Breslau”.
– Ileż milionów, a może już miliardów ludzkich przywitań i pożegnań widziały te
perony, ile wyrazów uczuć, powitalnych uśmiechów i pożegnalnych łez kryje się pod tymi
obszernymi sklepieniami – pomyślała w pewnej chwili Larysa.
– To gdzieś na jednym z tych peronów we wrześniu roku 1929 w drodze z Bytomia
wysiadł nikomu nieznany dwudziestoletni młodzieniec Ułas Samczuk, który po wielu latach
został wybitnym ukraińskim pisarzem XX wieku – odezwał się Sergij.
– No nie mów, że był nikomu nieznany, znali go przeciez ci, którzy go od jakiegoś
czasu poszukiwali, jak i ci, z którymi odbywał służbę w polskim wojsku.
– Widocznie go nie znali, skoro udało mu się od nich uciec.
– Poszukajmy tablicy głównej z informacją o przyjazdach i odjazdach, tam ma na nas
czekać Olgierd.
– Oto i on! – woła Sergij i wyjmuje z podręcznej aktówki maszynopis.
Przywitali się jak starzy przyjaciele. Zawsze mieli sobie dużo do opowiadania.
– To dla ciebie, Olgierd, obiecany maszynopis. Ponad dwadzieścia stron wspomnień
Samczuka z tomu „Moja granica” pod tytułem „Mój Wrocław”. – Potem dodał:
– Samczuk poczuł się wtedy przez chwilę zagubiony w tym ruchu i gwarze
wrocławskiego dworca, dopóki w bezbarwnym tłumie ludzi czekających na pasażerów nie
wypatrzył swego kolegi z Bytomia Hermana Blume. Tak jak teraz my z Larysą
wypatrywaliśmy ciebie.
– Jak pisze w swoich wspomnieniach „Na białym koniu” – on wtedy uciekł z Polski,
gdyż, „potrzebował świata, przestrzeni, a głównie wolności…”.
Tak wspomina swoje wrażenia po wyjściu z wagonu:
Na peronie poczułem oddech wielkiego miasta. Olbrzymie sklepienia dworca, ludzie
wydaja się karzełkami, dźwięki szumem z gromami, przygłuszone głosy, rozproszone światła.
Rodzina Hermana Blume przygarnęła go, gdy jako uciekinier ze wschodu, ciekaw
wszystkiego, co działo się w Europie Zachodniej, 23 sierpnia roku 1927 podczas ćwiczeń
terenowych zdezerterował z Wojska Polskiego, w którym pełnił służbę zasadniczą,
nielegalnie przekroczył granicę niemiecko-polską w okolicach Tarnowskich Gór i znalazł się
w Bytomiu.
– Z tych wspomnień Ułasa Samczuka, jak i z zatytułowanych „Na białym koniu” oraz
„ Na koniu karym” wiem, że Wrocław był dla niego ważnym miejscem inspiracji twórczych i
bardzo ważnym laboratorium osobistych doświadczeń, jakby swoistym kluczem do Europy.
– Nie tylko dla niego – uzupełnia Olgierd. – Także dla wielu sławnych Polaków,
szczególnie w wieku XIX. Na przykład dla Słowackiego, Chopina, Kołłątaja, Wincentego
Pola i innych.
A tak opisał moment spotkania z Hermanem na wrocławskim „Hauptbahnhof” Ułas
Samczuk w swoich wspomnieniach. Sergij przebiega oczyma pierwszą stronę maszynopisu i
czyta:
Oto on, wysoki, w szarym płaszczu i ciemnym kapeluszu, podchodzi z naprzeciwka.
Ściskamy sobie ręce, wymieniamy się słowami, przywołujemy taxi. Jedziemy na Gartenstrasse
15, niedaleko od dworca.
Dobrych kilkanaście minut chodzą po dworcu, zatrzymują się co chwila i rozglądają z
ciekawością. Główna hala dworca zamieniła się w ostatnich kilkunastu latach jakby w
nowoczesny supermarket z kasami biletowymi krajowymi i zagranicznymi, sklepami
spożywczymi i przemysłowymi, barami, restauracjami, kinem, posterunkiem policji, a nawet
kaplicą.
– Popatrz, nawet na ludnym i hałaśliwym dworcu można się na chwilę skupić na
innych sprawach, niż chwila bieżąca, niż troszczenie się o kruchy i wraz z tak zwanym
postępem coraz mniej pewny pokój doczesny. To coś niespodziewanego i nowego.
Sergij naciska ciężką klamkę, popycha ją lekko i drzwi uchylają się. Wchodzą do
niewielkiego, z prostotą urządzonego w drewnie wnętrza, które emanuje spokojem. Dominuje
w nim drewniany krzyż. Na kilkanaście minut, każde na swój duchowy wymiar, pogrążają się
w modlitwie. Przenoszą się daleko od gwaru otaczającego to miejsce.
– Będę na was czekał przy głównym wyjściu z dworca!
Gdy oni nadal modlili się w kaplicy, Olgierd wyszedł na zewnątrz, aby ich nie
krępować. Ponadto, w tej chwili wolał zostać sam, aby uporać się ze swoimi wspomnieniami.
ratings: perfect / excellent
ratings: very good / very good