Go to commentsNocny dyżur (część 1 z 2)
Text 1 of 3 from volume: Teksty Jakuba Zielińskiego
Author
Genrehorror / thriller
Formprose
Date added2015-07-08
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views2405

Kilka chwil przed godziną dziesiątą, J. przemierzał niemal pusty parking przed wielkim, pogrążonym w wieczornej ciszy szpitalem. Ilekroć spoglądał na niego z tej strony, przychodziło mu do głowy porównanie budynku do wielkiego statku, wyciągniętego przez nieznane siły ze środka oceanu i osadzonego w środku miasta, gdzie śmiało dorównywałby najokazalszym z obiektów. Podobną ilustrację zapamiętał  z przeglądanej w dzieciństwie książki, objaśniającej mu początkowo świat zewnętrzny – zanim sam nie rozpoczął jego odkrywania.

Wszedł do środka i przeszedł przez pełen sztucznego, zimnego światła korytarz. Pociągnął nosem, wciągając pierwszą falę specyficznego zapachu tego miejsca. Przyzwyczajaj się, mruknął do samego siebie, gdyż przez najbliższe osiem godzin nie zaznasz już woni kwiatów


Pewnym krokiem wkroczył do małego pomieszczenia nieopodal parkingu dla karetek i wejścia na oddział pogotowia ratunkowego. Wnętrze pokoju było puste, a ciszę mącił tylko hałas programu telewizyjnego. Zdjął z ramion kurtkę i zawiesił ją na oparciu metalowego krzesła, których rządek tkwił ustawiony pod białą, odrapaną tu i ówdzie ścianą.

Usiadł przed ekranem komputerowego monitora – dostawcy systemu, jaki (tak brzmiała oficjalna wersja firmy, dla której pracował) miał usprawnić czas i sposób wykonywania przez nich zadań. Wprowadzona kilka tygodni wcześniej innowacja póki co nie była w stanie sprostać oczekiwaniom szefów, lecz żaden z szeregowych pracowników nie narzekał. Pojawiło się bowiem oto sprawne narzędzie do słuchania muzyki i oglądania (głównie nocną porą) filmów pornograficznych.

Przede wszystkim jednak, kolorowy pulpit wyświetlał informacje o szeregu poleceń i misji, jakich realizacja oczekiwana była od niego i pozostałych pełniących akurat służbę.

A dokładniej - wiecznie przysypiającego na zmianie Tajwańczyka, którego wielu rodaków także spełniało w tymże szpitalu swój obywatelski…

Bzdura, pomyślał. Nikt tak naprawdę niczego tu nie spełniał.

Wszyscy byli tylko opłacanymi najemnikami, od których w dodatku nie wymagano emocjonalnego zaangażowania w wypełniane zlecenia. Co więcej, nie interesowano się zbytnio ich własnymi przekonaniami tak długo, póki nie kolidowały z polityką firmy. Irytowało go to niezmiennie, lecz – poza nieznośnym uściskiem w gardle i przyspieszonym biciem pulsu, gdy tylko widział w pobliżu któregoś ze swych menedżerów – nie potrafił szczerze dać upustu swym emocjom. Cóż, pozostawała mu tylko zmiana pracy lub ostateczne pogodzenie z byciem częścią wielkiej, bezimiennej masy…


Odwrócił się od ekranu aby włączyć elektryczny czajnik, gdy za swymi plecami usłyszał skrzypienie firmowych butów, a następnie charakterystyczny, nosowy głos.

- Hola. Jak się masz?

- Cześć, Ricky. Od dawna tu siedzisz?

- Przyszedłem po drugiej, ale stwierdzili że pracuję za dużo godzin. Dlatego wróciłem do domu trochę się przespać – pucołowaty Azjata ziewnął i przełączył kanał odbiornika telewizyjnego. Zajął swoje ulubione miejsce w pomieszczeniu (usytuowane idealnie tyłem do ekranu monitora), po czym postawił stopę na skrzypiącej klapie kosza na śmieci.

- Tak, spanie to dla ciebie podstawa życia, co brachu? – zażartował J., ale w odpowiedzi padło tylko nieartykułowane parsknięcie i dźwięk wyłączającego się czajnika.

- Znasz może program na dziś? Coś interesującego?

- Raczej nie. Pornosów też dziś nie ma…

- Możesz mieć problemy przez ich oglądanie, wiesz? Niektóre z pielęgniarek są na to szczególnie cięte…

- Mam to w dupie – odburknął, śmiejąc się pod nosem. – W końcu nie oglądam ich samych gołych, ani nie podglądam dzieci sąsiadów przez dziurkę od klucza, co nie? Poza tym, czekam tylko na moment żeby nareszcie mnie zawiesili.

Choć pozornie stwierdzenie to brzmiało co najmniej dziwacznie, tkwiła w tym szaleństwie nuta rozsądku: każdy z zawieszonych, pod tym czy innym pretekstem, nadal otrzymywał pełną pensję – a do tego jeszcze ocean wolnego czasu. Rzecz jasna, dzięki pokrętnym regułom ich kontraktu.

- Gringo, ale pamiętaj, że te piguły to jednak coś innego niż my sami. Jakby odrębny gatunek. Zadrzesz z jedną, a będziesz miał całą organizację przeciwko sobie – spostrzegł, pociągając pierwszy łyk gorącego, ciemnego napoju.

Przez ponad godzinę wpatrywał się na przemian w oba ekrany, starając się wychwycić cokolwiek ważnego dla siebie w serii pojawiających się liter i cyfr. Kilka razy podniósł się z miejsca, przewożąc następnie lżej i ciężej poszkodowanych pacjentów na pobliski skan rentgenowski, lecz tego wieczoru Nieszczęście i Tragedia najwyraźniej odpoczywały, czekając nadejścia weekendu...


Gdy krótko przed północą przechodził obok wyludnionej o tej porze poczekalni, zdało mu się, że z drugiego końca sali ktoś macha w jego kierunku. Cofnął się o kilka kroków, aby ponownie spojrzeć na to miejsce - nie było tam już jednak choćby śladu żywej duszy. Złożywszy to na karb później pory i zmęczenia wzroku, wrócił do pokoju i ciężko zasiadł na krześle.

Konsumujący akurat późną kolację, złożoną z zapiekanego ryżu i kurczaka w sosie słodko-kwaśnym, Ricky przerwał mlaskanie i połowicznie odwrócił się do swego partnera, oznajmiając mu najnowsze wieści:

- Za jakieś piętnaście minut będzie do zabrania „różyczka”. Teraz właśnie zawijają ciało. Tęgi facet.

- Wiesz może, dlaczego umarł?

- Akurat jak przewoziłeś pacjenta na siódme piętro, trwała tu akcja ratunkowa. Kurwa, człowieku – głos Azjaty przybrał teraz ton podekscytowania – światło gasło na korytarzu chyba z trzy razy, gdy go reanimowali. Te bezpieczniki powinny być już dawno wymienione. A tak to, w półmroku, nikt nie miał na tyle odwagi, by dać mu zastrzyk czy wykonywać inne zabiegi.

Gdyby nie to, może by jeszcze żył.

Wypił kolejny łyk kawy i głośno beknął, nadal wpatrując się mętnym wzrokiem w odbiornik. Śmierć była tu dla czymś powszednim - mogła równie dobrze uciskać właśnie obolałą klatkę piersiową lub płynąć jadem w krwi kogoś siedzącego zaledwie kilka metrów dalej.

Ricky, podobnie jak wszyscy jego rodacy, nie wzdrygał się na myśl o przewiezieniu zwłok do kostnicy. Czynił tak już wiele razy przedtem, toteż wszelkie zabobony i przesądy niektórych kolegów traktował z obojętnym wzruszeniem ramion.

Zadanie, jak każde inne.

W przypadku drugiego z portierów, zdrowy rozsądek i niechęć przed czynieniem problemów z rzeczy powszednich sprawiały, że często podejmował się również tego zlecenia.

Tego wieczoru zatem jedyną nierozwiązaną kwestią było to, który z nich zabierze zmarłego pacjenta w jego ostatnią podróż po szpitalu.

Do rozstrzygnięcia pozostało nieco czasu, toteż postanowił skrócić oczekiwanie na moment tego wyboru zapadając w drzemkę. W półśnie, słyszał jeszcze szepty dwóch przechodzących obok pielęgniarek, rozmawiających na temat niemożności skontaktowania się z krewnymi zmarłego.

Pomyślał, że nasze przyjście na ten świat witane jest bardzo często przez tłum ludzi, radośnie celebrujących to wydarzenie. Jeśli jesteśmy wciąż przytomni, a do tego sprzyja nam szczęście, podobnie może też wyglądać nasza ostatnia droga.

W przeciwnym razie opuścimy świat zupełnie samotni i zapomniani przez wszystkich...


Obudził go głos Azjaty, dobywający się z ciemnej krótkofalówki, za pomocą których komunikowali się w obrębie szpitala.

- Stary, różyczka jest już gotowa. Pokój numer cztery. Ja nie mogę jej teraz zabrać, bo mam do przewiezienia pacjenta na Zachodnie Skrzydło. A chłopcy z góry są zbyt zajęci...

- OK, zrozumiałem. Już tam idę.

Ugryzł kawałek ciasta, owiniętego w pokryty tłustymi plamami papier i dopił resztkę zimnej już kawy. Spojrzał na zegarek: wskazywał czterdzieści minut po północy. Ledwie poruszył się na krześle, na którym zapadł w drzemkę, a natychmiast odczuł silny ból karku, a resztę jego ciała przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Organizm oznajmiał mu w ten sposób, że tak naprawdę chce dalszego snu, a nie zmagań z (nie)kochanym zmarłym.

Z gigantycznymi oporami zebrał się wreszcie z krzesła i stanął w drzwiach pokoju. Korytarz i poczekalnia dla oczekujących na pierwszą pomoc były nadal puste. Z prawej strony, do której teraz zdążał, usłyszał stłumiony nieco szept jednej z pielęgniarek, najwyraźniej flirtującej  z potężnym ochroniarzem. Oboje ucichli całkowicie i spojrzeli badawczo na portiera zbliżającego się do pomieszczenia w którym znajdowało się ciało zmarłego.

Odsłonił kotarę, starając się przystosować wzrok do kiepskiego światła, czując już zarazem specyficzny zapach środka do dezynfekcji.

Odbezpieczył hamulce lekkiego wózka na którym ułożone było ciało i zaczął powoli wysuwać je ze środka. Dwójka kochanków przyglądała się jego działaniom z respektem dla tej specyficznej czynności. Następnie jednak kobietę wezwał sygnał dzwonka jednego z pacjentów, najwyraźniej wymagającego pomocy natury medycznej.

Zupełnie niewzruszony, portier dalej popychał owinięte w prześcieradło ciało w kierunku wyjścia dla pracowników departamentu pogotowia. Normalnie – a raczej proceduralnie – powinien przyprowadzić z kostnicy inny, specjalny wózek przykrywany za pomocą charakterystycznej różowej narzuty. O tej porze zdecydował się jednak przetransportować ciało bez jego użycia. Szansa na to, że kogokolwiek zszokuje taką decyzją była znikoma, toteż w swym nieco leniwym czynie widział sens…

Skierował się w jaśniej oświetlony, pachnący nocą i chorobami korytarz, po czym skręcił w prawą stronę. Ominął kuchnię, za sobą zostawił także boczne wyjście z sal operacyjnych…

Jadąc do góry w przesyconej metalem i brudem windzie, przypominał sobie gdy po raz pierwszy przyszło mu transportować zwłoki…

Larry, pucułowaty Filipińczyk o szerokim uśmiechu, przyglądał się ciału z totalną obojętnością, opowiadając zarazem nowicjuszowi o takich atrakcjach kostnicy jak choćby konieczność upychania zbyt dużego ciała w jedynym wolnym miejscu. Przestrzegał również przed dotykaniem wypadających przy otwieraniu lodówki części ciał denatów…

- Teraz, w środku dnia, nie ma z tym żadnego problemu… Ale w nocy – tak o drugiej czy trzeciej – kiedy tu jest zupełnie pusto… Tylko ty i ciało – zaśmiał się głośno i nosowo, po czym z niegasnącym uśmiechem zerknął po raz kolejny na zwłoki, zmierzające już powoli do miejsca swego ostatecznego ulokowania w szpitalu.

- Wszyscy tutaj kiedyś skończymy. Ale póki co, możemy mieć od tego całą furę koszmarów…

Dzięki, ty ośle, pomyślał, przemierzając teraz po raz setny tę samą trasę. Nie był tam już od kilku tygodni, ale dobrze pamiętał najbardziej charakterystyczne momenty drogi: szkielet z przyczepioną żartobliwie na plecach kartką, nieco perwersyjne nalepki na szafkach pracowników, wypełniony pożółkłymi księgami korytarz…Wątpił, by cokolwiek z tego zniknęło.

Nie mylił się. Chłodny podmuch towarzyszył mu, gdy otwierał potężne, okute metalem drzwi kostnicy. Szczelnie owinięte płóciennym materiałem zwłoki, pchane w stronę sterylnie czystej sali,  rzucały teraz cień na białe ściany.

Zawsze w takich momentach zastanawiał się -  kim byli ludzie, których zabierał w ostatnią wyprawę ? Jakie były ich losy, co czynili zanim stali się pozbawionymi tchu i pulsu zlepkami mięsa, krwi i kości?

Znał niektóre z nazwisk obecnych na dużej tablicy, naznaczonej śladami kolorowych markerów. Szpital należał do najlepszych w okolicy, toteż wiele osób przyjeżdżało tu w celu uzyskania lepszej pomocy medycznej -  lub raczej z nadzieją na cud, łut szczęścia w drodze do uleczenia ich ciał.

Odnalazł wolne miejsce w jednej z przegród i przetransportował tam zwłoki. Gdy chwycił za prześcieradło, okrywające niczym starodawny całun cielesną powłokę zmarłego, wzdłuż kręgosłupa przeszedł mu zimny dreszcz. Złożył to na karb niewyspania i specyficznej atmosfery tego miejsca, mogącej na dłuższą metę przyprawić o mdłości.

Spojrzał raz jeszcze na zakryte oblicze denata, po czym wczytał się w pozostawione na jego klatce piersiowej dane medyczne.

Teraz zaniepokoił się nie na żarty. Pola z danymi osobowymi– na czele z imieniem i nazwiskiem – były kompletnie nieczytelne, jakby rozmyte przez wodę. Większość pozostałych rubryk wypełniało z kolei słowo „nieznany”, wraz z całą gamą jego odmian. Ogląd całości przyniósł jego zmęczonemu umysłowi jedną konkluzję: albo jakaś pielęgniarka zupełnie beztrosko podeszła do obowiązków, albo też…

Nieznany. Bez przyjaciół, rodziny. Bez znanej przeszłości.

Kim zatem był? I dlaczego właśnie to tak nagle go zaintrygowało?


Odstawił wózek na miejsce, zgasił za sobą światło w pustej kostnicy i wsiadł do windy, która niebawem ruszyła do góry. Wciąż pozostawiony ze swymi myślami postanowił sprawdzić, jak sobie daje radę drugi z portierów. Nastawił krótkofalówkę na właściwy kanał i wywołał go:

- Ricky, czy mnie słyszysz?

Po  chwili chrzęszczenia i dziwnych sygnałów, w aparacie usłyszał nareszcie głos kompana:

- Tak, słyszę. Wracaj prędko, stary, mamy dużo roboty. Chyba zdarzył się jakiś wypadek…

Dalszej części komunikatu już nie zrozumiał, wysiadając z brudnej, głośno terkoczącej windy.

Ledwie zamknęły się za nim drzwi, znowu poczuł się nieswojo. W gardle męczył go teraz silny, gorzki smak, powodujący też niezdrowe poruszenie w jelitach. Omal nie zwymiotował, obezwładniony przez burzę zapachów jakie towarzyszyły – szczególnie w ciepłe dni – oddziałom wypełnionym starymi pacjentami.

W chwilach największego znużenia i niechęci dla tego miejsca, zadawał samemu sobie oraz towarzyszącym mu osobom pytanie o sens przetrzymywania „ukochanych bliskich” w stanie tak daleko posuniętego zaniedbania i agonii. Czyż nie lepszym, bardziej humanitarnym, byłoby po prostu ukrócenie ich mąk?

Po dwukrotnym zawieszeniu w obowiązkach i surowych naganach ze strony szefa, nauczył się jednak zachowywać takie przemyślenia dla siebie.

Ale nikt nie był w stanie mu wmówić, że choć po części nie ma racji. Przecież zmarli nie narzekają i nie mamroczą czegoś niewyraźnie, kierując na wszystkich przechodzących obok błagalne spojrzenia z niemą prośbą o pomoc...

Przemierzył drogę powrotną wolnym, majestatycznym krokiem. Po miesiącach pracy w tym miejscu zbyt dobrze wiedział, że w taką noc po prostu nie ma się do czego spieszyć. Szczególnie teraz – ofiary wypadku zapewne będą wymagały intensywnej pomocy, transfuzji krwi, długiego czuwania… Kto wie, czy  przed świtem nie będzie nawet zmuszony do powtórzenia  tej trasy?

Jego empatia miała swoje granice…

- Nie zostawiaj mnie tu! – usłyszał za swoimi plecami dramatyczny krzyk, należący (jak przypuszczał) do jakiegoś przerażonego młodego mężczyzny, świeżo przybyłego do szpitala… lub znajdującego się w stanie permanentnego szoku.

Spojrzał za siebie, starając uciszyć i wyrównać oddech. Podmuch chłodnego powietrza z zewnątrz poruszył teraz przyczepione do ściany abstrakcyjne obrazy, których znaczenia nawet nie próbował rozszyfrować.

Wszystko wskazywało jednak na to, że się przesłyszał. Położył to na karb nadmiaru myśli, lub też głupi żart jednego z portierów, w sztubacki sposób bawiącego się teraz odbiornikiem radiowym.

Nie wiedząc z jakiego powodu poczuł jednak, że lepiej będzie, jeśli uda się do bazy portierów inną drogą, omijając stanowiska lekarzy pogotowia.

Ponownie znalazł się więc niedaleko wind. I nagle, kątem oka dostrzegł jakąś postać, błyskawicznie znikającą za drzwiami prowadzącymi na klatkę schodową.

- Halo, proszę pana! – krzyknął, lecz o sekundę za późno.


I w tym momencie rozległo się szuranie.

Początkowo o słabym natężeniu dźwięku, narosło jednak wówczas, gdy znalazł się centymetry od magazynu, w którym trzymano brudne odpadki i strzykawki.

Cofnął się o parę kroków, ale był już pewien, że nie doznaje żadnego złudzenia. Drzwi zamkniętego pomieszczenia dudniły, a piszczenie przemieniło się w ludzkie jęki, o wiele bardziej zatrważające od tych, które słyszał na oddziałach z ust konających pacjentów.

Ciekawość zwyciężyła jednak u niego strach i postanowił przyjrzeć się źródłu tych odgłosów. Ledwie jednak uchwycił palcami klamkę dygoczących drzwi, usłyszał kakofonię podobnych dźwięków, wzmocnioną jeszcze przez uderzanie o siebie dwóch metalowych klatek na brudną pościel.

Szybkim krokiem skierował się w stronę bazy portierów, ocierając rękawem pot z rozgorączkowanego czoła. Nie patrzył wstecz, nie zastanawiał, po prostu oddalał od koszmaru poprzedniej chwili.

Zanim jeszcze osiągnął próg swego potencjalnego azylu, za plecami usłyszał po raz wtóry:

- Pomóż mi! Nie zostawiaj mnie tutaj!

- Kurwa!!! – zaklął szpetnie, po czym zmęczony osunął na fotel. Ręce drżały mu ze strachu, a w głowie kotłujące się myśli zderzały z poczuciem niedowierzania. Próbował teraz wszystko wolno i dokładnie przeanalizować…

…ale nijak nie potrafił.

Co gorsza, poczuł w swym sercu ogromną pustkę i doskwierającą w takich chwilach samotność. Chciał teraz usłyszeć choćby jeden wspierający i kojący głos, poczuć dotyk przyjacielskiej ręki na ramieniu…


W akcie desperacji, sięgnął po radio i wywołał swego kompana.

- Halo, Ricky, gdzie jesteś? Kiedy wrócisz?

- Za niedługo. Jestem akurat na przerwie. O co chodzi? Dzwoniła może moja żona?

- Nie… w zasadzie nic takiego. Ale jeśli już tam jesteś, to powiadom sprzątaczy, że w workach na dole, przy windzie, są szczury…

- Możesz powtórzyć, stary, bo się chyba przesłyszałem…

Reszta komunikatu była już tylko kolejną mieszanką trzasków i krótkich sprzężeń.

Gdy tylko ucichło ostatnie z nich, podniósł wzrok  i zorientował się, że nie jest w pomieszczeniu sam.

Na progu stała bowiem długowłosa i wysoka pielęgniarka, trzymająca w rękach zapakowane w przezroczystą folię dokumenty. Uśmiechnęła się delikatnie, na co on – pomimo pewnych oporów – odpowiedział tym samym. Wyglądała na zmęczoną i nieco zakłopotaną.

Dopiero po tym wstępnym, bezuczuciowym geście przeszła z pewną dozą smutku do sedna sprawy:

- Zapomniałam o danych medycznych tego biedaka. Gdybyś ty lub twój kolega… Gdybyście mogli je tam dostarczyć… Do tej pory jeszcze nie skontaktowaliśmy się z żadnymi jego krewnymi.

- Cóż, tak się niekiedy sprawy mają – odparł chłodno, w skrytości ducha złorzecząc na opieszałość i niedbalstwo kobiety.

W podobnych momentach, miał ochotę trzasnąć drzwiami i wyjść. Ale jak było to możliwym w przypadku pułapki na myszy, do jakiej porównywał tę pracę?

- Myszy, mówisz? Ciekawe jakim cudem – zarechotał przez radio Ricky, dorzucając po chwili jakieś azjatyckie określenie, którego nikt w pomieszczeniu nie był w stanie zrozumieć.

- Dziękuję – wyszeptała i pozostawiła mężczyznę z papierową teczką w dłoni.

Więc tak to wygląda, pomyślał. Całe nasze życie to cholerne zmaganie z mniej lub bardziej realnymi siłami losu. Z własnymi cieniami i słabościami. Ale w efekcie wszystko i tak ląduje na tym bezdusznym skrawku papieru.


Kilka chwil przed godziną dziesiątą, J. przemierzał niemal pusty parking przed wielkim, pogrążonym w wieczornej ciszy szpitalem. Ilekroć spoglądał na niego z tej strony, przychodziło mu do głowy porównanie budynku do wielkiego statku, wyciągniętego przez nieznane siły ze środka oceanu i osadzonego w środku miasta, gdzie śmiało dorównywałby najokazalszym z obiektów. Podobną ilustrację zapamiętał  z przeglądanej w dzieciństwie książki, objaśniającej mu początkowo świat zewnętrzny – zanim sam nie rozpoczął jego odkrywania.

Wszedł do środka i przeszedł przez pełen sztucznego, zimnego światła korytarz. Pociągnął nosem, wciągając pierwszą falę specyficznego zapachu tego miejsca. Przyzwyczajaj się, mruknął do samego siebie, gdyż przez najbliższe osiem godzin nie zaznasz już woni kwiatów


Pewnym krokiem wkroczył do małego pomieszczenia nieopodal parkingu dla karetek i wejścia na oddział pogotowia ratunkowego. Wnętrze pokoju było puste, a ciszę mącił tylko hałas programu telewizyjnego. Zdjął z ramion kurtkę i zawiesił ją na oparciu metalowego krzesła, których rządek tkwił ustawiony pod białą, odrapaną tu i ówdzie ścianą.

Usiadł przed ekranem komputerowego monitora – dostawcy systemu, jaki (tak brzmiała oficjalna wersja firmy, dla której pracował) miał usprawnić czas i sposób wykonywania przez nich zadań. Wprowadzona kilka tygodni wcześniej innowacja póki co nie była w stanie sprostać oczekiwaniom szefów, lecz żaden z szeregowych pracowników nie narzekał. Pojawiło się bowiem oto sprawne narzędzie do słuchania muzyki i oglądania (głównie nocną porą) filmów pornograficznych.

Przede wszystkim jednak, kolorowy pulpit wyświetlał informacje o szeregu poleceń i misji, jakich realizacja oczekiwana była od niego i pozostałych pełniących akurat służbę.

A dokładniej - wiecznie przysypiającego na zmianie Tajwańczyka, którego wielu rodaków także spełniało w tymże szpitalu swój obywatelski…

Bzdura, pomyślał. Nikt tak naprawdę niczego tu nie spełniał.

Wszyscy byli tylko opłacanymi najemnikami, od których w dodatku nie wymagano emocjonalnego zaangażowania w wypełniane zlecenia. Co więcej, nie interesowano się zbytnio ich własnymi przekonaniami tak długo, póki nie kolidowały z polityką firmy. Irytowało go to niezmiennie, lecz – poza nieznośnym uściskiem w gardle i przyspieszonym biciem pulsu, gdy tylko widział w pobliżu któregoś ze swych menedżerów – nie potrafił szczerze dać upustu swym emocjom. Cóż, pozostawała mu tylko zmiana pracy lub ostateczne pogodzenie z byciem częścią wielkiej, bezimiennej masy…


Odwrócił się od ekranu aby włączyć elektryczny czajnik, gdy za swymi plecami usłyszał skrzypienie firmowych butów, a następnie charakterystyczny, nosowy głos.

- Hola. Jak się masz?

- Cześć, Ricky. Od dawna tu siedzisz?

- Przyszedłem po drugiej, ale stwierdzili że pracuję za dużo godzin. Dlatego wróciłem do domu trochę się przespać – pucołowaty Azjata ziewnął i przełączył kanał odbiornika telewizyjnego. Zajął swoje ulubione miejsce w pomieszczeniu (usytuowane idealnie tyłem do ekranu monitora), po czym postawił stopę na skrzypiącej klapie kosza na śmieci.

- Tak, spanie to dla ciebie podstawa życia, co brachu? – zażartował J., ale w odpowiedzi padło tylko nieartykułowane parsknięcie i dźwięk wyłączającego się czajnika.

- Znasz może program na dziś? Coś interesującego?

- Raczej nie. Pornosów też dziś nie ma…

- Możesz mieć problemy przez ich oglądanie, wiesz? Niektóre z pielęgniarek są na to szczególnie cięte…

- Mam to w dupie – odburknął, śmiejąc się pod nosem. – W końcu nie oglądam ich samych gołych, ani nie podglądam dzieci sąsiadów przez dziurkę od klucza, co nie? Poza tym, czekam tylko na moment żeby nareszcie mnie zawiesili.

Choć pozornie stwierdzenie to brzmiało co najmniej dziwacznie, tkwiła w tym szaleństwie nuta rozsądku: każdy z zawieszonych, pod tym czy innym pretekstem, nadal otrzymywał pełną pensję – a do tego jeszcze ocean wolnego czasu. Rzecz jasna, dzięki pokrętnym regułom ich kontraktu.

- Gringo, ale pamiętaj, że te piguły to jednak coś innego niż my sami. Jakby odrębny gatunek. Zadrzesz z jedną, a będziesz miał całą organizację przeciwko sobie – spostrzegł, pociągając pierwszy łyk gorącego, ciemnego napoju.

Przez ponad godzinę wpatrywał się na przemian w oba ekrany, starając się wychwycić cokolwiek ważnego dla siebie w serii pojawiających się liter i cyfr. Kilka razy podniósł się z miejsca, przewożąc następnie lżej i ciężej poszkodowanych pacjentów na pobliski skan rentgenowski, lecz tego wieczoru Nieszczęście i Tragedia najwyraźniej odpoczywały, czekając nadejścia weekendu...


Gdy krótko przed północą przechodził obok wyludnionej o tej porze poczekalni, zdało mu się, że z drugiego końca sali ktoś macha w jego kierunku. Cofnął się o kilka kroków, aby ponownie spojrzeć na to miejsce - nie było tam już jednak choćby śladu żywej duszy. Złożywszy to na karb później pory i zmęczenia wzroku, wrócił do pokoju i ciężko zasiadł na krześle.

Konsumujący akurat późną kolację, złożoną z zapiekanego ryżu i kurczaka w sosie słodko-kwaśnym, Ricky przerwał mlaskanie i połowicznie odwrócił się do swego partnera, oznajmiając mu najnowsze wieści:

- Za jakieś piętnaście minut będzie do zabrania „różyczka”. Teraz właśnie zawijają ciało. Tęgi facet.

- Wiesz może, dlaczego umarł?

- Akurat jak przewoziłeś pacjenta na siódme piętro, trwała tu akcja ratunkowa. Kurwa, człowieku – głos Azjaty przybrał teraz ton podekscytowania – światło gasło na korytarzu chyba z trzy razy, gdy go reanimowali. Te bezpieczniki powinny być już dawno wymienione. A tak to, w półmroku, nikt nie miał na tyle odwagi, by dać mu zastrzyk czy wykonywać inne zabiegi.

Gdyby nie to, może by jeszcze żył.

Wypił kolejny łyk kawy i głośno beknął, nadal wpatrując się mętnym wzrokiem w odbiornik. Śmierć była tu dla czymś powszednim - mogła równie dobrze uciskać właśnie obolałą klatkę piersiową lub płynąć jadem w krwi kogoś siedzącego zaledwie kilka metrów dalej.

Ricky, podobnie jak wszyscy jego rodacy, nie wzdrygał się na myśl o przewiezieniu zwłok do kostnicy. Czynił tak już wiele razy przedtem, toteż wszelkie zabobony i przesądy niektórych kolegów traktował z obojętnym wzruszeniem ramion.

Zadanie, jak każde inne.

W przypadku drugiego z portierów, zdrowy rozsądek i niechęć przed czynieniem problemów z rzeczy powszednich sprawiały, że często podejmował się również tego zlecenia.

Tego wieczoru zatem jedyną nierozwiązaną kwestią było to, który z nich zabierze zmarłego pacjenta w jego ostatnią podróż po szpitalu.

Do rozstrzygnięcia pozostało nieco czasu, toteż postanowił skrócić oczekiwanie na moment tego wyboru zapadając w drzemkę. W półśnie, słyszał jeszcze szepty dwóch przechodzących obok pielęgniarek, rozmawiających na temat niemożności skontaktowania się z krewnymi zmarłego.

Pomyślał, że nasze przyjście na ten świat witane jest bardzo często przez tłum ludzi, radośnie celebrujących to wydarzenie. Jeśli jesteśmy wciąż przytomni, a do tego sprzyja nam szczęście, podobnie może też wyglądać nasza ostatnia droga.

W przeciwnym razie opuścimy świat zupełnie samotni i zapomniani przez wszystkich...


Obudził go głos Azjaty, dobywający się z ciemnej krótkofalówki, za pomocą których komunikowali się w obrębie szpitala.

- Stary, różyczka jest już gotowa. Pokój numer cztery. Ja nie mogę jej teraz zabrać, bo mam do przewiezienia pacjenta na Zachodnie Skrzydło. A chłopcy z góry są zbyt zajęci...

- OK, zrozumiałem. Już tam idę.

Ugryzł kawałek ciasta, owiniętego w pokryty tłustymi plamami papier i dopił resztkę zimnej już kawy. Spojrzał na zegarek: wskazywał czterdzieści minut po północy. Ledwie poruszył się na krześle, na którym zapadł w drzemkę, a natychmiast odczuł silny ból karku, a resztę jego ciała przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Organizm oznajmiał mu w ten sposób, że tak naprawdę chce dalszego snu, a nie zmagań z (nie)kochanym zmarłym.

Z gigantycznymi oporami zebrał się wreszcie z krzesła i stanął w drzwiach pokoju. Korytarz i poczekalnia dla oczekujących na pierwszą pomoc były nadal puste. Z prawej strony, do której teraz zdążał, usłyszał stłumiony nieco szept jednej z pielęgniarek, najwyraźniej flirtującej  z potężnym ochroniarzem. Oboje ucichli całkowicie i spojrzeli badawczo na portiera zbliżającego się do pomieszczenia w którym znajdowało się ciało zmarłego.

Odsłonił kotarę, starając się przystosować wzrok do kiepskiego światła, czując już zarazem specyficzny zapach środka do dezynfekcji.

Odbezpieczył hamulce lekkiego wózka na którym ułożone było ciało i zaczął powoli wysuwać je ze środka. Dwójka kochanków przyglądała się jego działaniom z respektem dla tej specyficznej czynności. Następnie jednak kobietę wezwał sygnał dzwonka jednego z pacjentów, najwyraźniej wymagającego pomocy natury medycznej.

Zupełnie niewzruszony, portier dalej popychał owinięte w prześcieradło ciało w kierunku wyjścia dla pracowników departamentu pogotowia. Normalnie – a raczej proceduralnie – powinien przyprowadzić z kostnicy inny, specjalny wózek przykrywany za pomocą charakterystycznej różowej narzuty. O tej porze zdecydował się jednak przetransportować ciało bez jego użycia. Szansa na to, że kogokolwiek zszokuje taką decyzją była znikoma, toteż w swym nieco leniwym czynie widział sens…

Skierował się w jaśniej oświetlony, pachnący nocą i chorobami korytarz, po czym skręcił w prawą stronę. Ominął kuchnię, za sobą zostawił także boczne wyjście z sal operacyjnych…

Jadąc do góry w przesyconej metalem i brudem windzie, przypominał sobie gdy po raz pierwszy przyszło mu transportować zwłoki…

Larry, pucułowaty Filipińczyk o szerokim uśmiechu, przyglądał się ciału z totalną obojętnością, opowiadając zarazem nowicjuszowi o takich atrakcjach kostnicy jak choćby konieczność upychania zbyt dużego ciała w jedynym wolnym miejscu. Przestrzegał również przed dotykaniem wypadających przy otwieraniu lodówki części ciał denatów…

- Teraz, w środku dnia, nie ma z tym żadnego problemu… Ale w nocy – tak o drugiej czy trzeciej – kiedy tu jest zupełnie pusto… Tylko ty i ciało – zaśmiał się głośno i nosowo, po czym z niegasnącym uśmiechem zerknął po raz kolejny na zwłoki, zmierzające już powoli do miejsca swego ostatecznego ulokowania w szpitalu.

- Wszyscy tutaj kiedyś skończymy. Ale póki co, możemy mieć od tego całą furę koszmarów…

Dzięki, ty ośle, pomyślał, przemierzając teraz po raz setny tę samą trasę. Nie był tam już od kilku tygodni, ale dobrze pamiętał najbardziej charakterystyczne momenty drogi: szkielet z przyczepioną żartobliwie na plecach kartką, nieco perwersyjne nalepki na szafkach pracowników, wypełniony pożółkłymi księgami korytarz…Wątpił, by cokolwiek z tego zniknęło.

Nie mylił się. Chłodny podmuch towarzyszył mu, gdy otwierał potężne, okute metalem drzwi kostnicy. Szczelnie owinięte płóciennym materiałem zwłoki, pchane w stronę sterylnie czystej sali,  rzucały teraz cień na białe ściany.

Zawsze w takich momentach zastanawiał się -  kim byli ludzie, których zabierał w ostatnią wyprawę ? Jakie były ich losy, co czynili zanim stali się pozbawionymi tchu i pulsu zlepkami mięsa, krwi i kości?

Znał niektóre z nazwisk obecnych na dużej tablicy, naznaczonej śladami kolorowych markerów. Szpital należał do najlepszych w okolicy, toteż wiele osób przyjeżdżało tu w celu uzyskania lepszej pomocy medycznej -  lub raczej z nadzieją na cud, łut szczęścia w drodze do uleczenia ich ciał.

Odnalazł wolne miejsce w jednej z przegród i przetransportował tam zwłoki. Gdy chwycił za prześcieradło, okrywające niczym starodawny całun cielesną powłokę zmarłego, wzdłuż kręgosłupa przeszedł mu zimny dreszcz. Złożył to na karb niewyspania i specyficznej atmosfery tego miejsca, mogącej na dłuższą metę przyprawić o mdłości.

Spojrzał raz jeszcze na zakryte oblicze denata, po czym wczytał się w pozostawione na jego klatce piersiowej dane medyczne.

Teraz zaniepokoił się nie na żarty. Pola z danymi osobowymi– na czele z imieniem i nazwiskiem – były kompletnie nieczytelne, jakby rozmyte przez wodę. Większość pozostałych rubryk wypełniało z kolei słowo „nieznany”, wraz z całą gamą jego odmian. Ogląd całości przyniósł jego zmęczonemu umysłowi jedną konkluzję: albo jakaś pielęgniarka zupełnie beztrosko podeszła do obowiązków, albo też…

Nieznany. Bez przyjaciół, rodziny. Bez znanej przeszłości.

Kim zatem był? I dlaczego właśnie to tak nagle go zaintrygowało?


Odstawił wózek na miejsce, zgasił za sobą światło w pustej kostnicy i wsiadł do windy, która niebawem ruszyła do góry. Wciąż pozostawiony ze swymi myślami postanowił sprawdzić, jak sobie daje radę drugi z portierów. Nastawił krótkofalówkę na właściwy kanał i wywołał go:

- Ricky, czy mnie słyszysz?

Po  chwili chrzęszczenia i dziwnych sygnałów, w aparacie usłyszał nareszcie głos kompana:

- Tak, słyszę. Wracaj prędko, stary, mamy dużo roboty. Chyba zdarzył się jakiś wypadek…

Dalszej części komunikatu już nie zrozumiał, wysiadając z brudnej, głośno terkoczącej windy.

Ledwie zamknęły się za nim drzwi, znowu poczuł się nieswojo. W gardle męczył go teraz silny, gorzki smak, powodujący też niezdrowe poruszenie w jelitach. Omal nie zwymiotował, obezwładniony przez burzę zapachów jakie towarzyszyły – szczególnie w ciepłe dni – oddziałom wypełnionym starymi pacjentami.

W chwilach największego znużenia i niechęci dla tego miejsca, zadawał samemu sobie oraz towarzyszącym mu osobom pytanie o sens przetrzymywania „ukochanych bliskich” w stanie tak daleko posuniętego zaniedbania i agonii. Czyż nie lepszym, bardziej humanitarnym, byłoby po prostu ukrócenie ich mąk?

Po dwukrotnym zawieszeniu w obowiązkach i surowych naganach ze strony szefa, nauczył się jednak zachowywać takie przemyślenia dla siebie.

Ale nikt nie był w stanie mu wmówić, że choć po części nie ma racji. Przecież zmarli nie narzekają i nie mamroczą czegoś niewyraźnie, kierując na wszystkich przechodzących obok błagalne spojrzenia z niemą prośbą o pomoc...

Przemierzył drogę powrotną wolnym, majestatycznym krokiem. Po miesiącach pracy w tym miejscu zbyt dobrze wiedział, że w taką noc po prostu nie ma się do czego spieszyć. Szczególnie teraz – ofiary wypadku zapewne będą wymagały intensywnej pomocy, transfuzji krwi, długiego czuwania… Kto wie, czy  przed świtem nie będzie nawet zmuszony do powtórzenia  tej trasy?

Jego empatia miała swoje granice…

- Nie zostawiaj mnie tu! – usłyszał za swoimi plecami dramatyczny krzyk, należący (jak przypuszczał) do jakiegoś przerażonego młodego mężczyzny, świeżo przybyłego do szpitala… lub znajdującego się w stanie permanentnego szoku.

Spojrzał za siebie, starając uciszyć i wyrównać oddech. Podmuch chłodnego powietrza z zewnątrz poruszył teraz przyczepione do ściany abstrakcyjne obrazy, których znaczenia nawet nie próbował rozszyfrować.

Wszystko wskazywało jednak na to, że się przesłyszał. Położył to na karb nadmiaru myśli, lub też głupi żart jednego z portierów, w sztubacki sposób bawiącego się teraz odbiornikiem radiowym.

Nie wiedząc z jakiego powodu poczuł jednak, że lepiej będzie, jeśli uda się do bazy portierów inną drogą, omijając stanowiska lekarzy pogotowia.

Ponownie znalazł się więc niedaleko wind. I nagle, kątem oka dostrzegł jakąś postać, błyskawicznie znikającą za drzwiami prowadzącymi na klatkę schodową.

- Halo, proszę pana! – krzyknął, lecz o sekundę za późno.


I w tym momencie rozległo się szuranie.

Początkowo o słabym natężeniu dźwięku, narosło jednak wówczas, gdy znalazł się centymetry od magazynu, w którym trzymano brudne odpadki i strzykawki.

Cofnął się o parę kroków, ale był już pewien, że nie doznaje żadnego złudzenia. Drzwi zamkniętego pomieszczenia dudniły, a piszczenie przemieniło się w ludzkie jęki, o wiele bardziej zatrważające od tych, które słyszał na oddziałach z ust konających pacjentów.

Ciekawość zwyciężyła jednak u niego strach i postanowił przyjrzeć się źródłu tych odgłosów. Ledwie jednak uchwycił palcami klamkę dygoczących drzwi, usłyszał kakofonię podobnych dźwięków, wzmocnioną jeszcze przez uderzanie o siebie dwóch metalowych klatek na brudną pościel.

Szybkim krokiem skierował się w stronę bazy portierów, ocierając rękawem pot z rozgorączkowanego czoła. Nie patrzył wstecz, nie zastanawiał, po prostu oddalał od koszmaru poprzedniej chwili.

Zanim jeszcze osiągnął próg swego potencjalnego azylu, za plecami usłyszał po raz wtóry:

- Pomóż mi! Nie zostawiaj mnie tutaj!

- Kurwa!!! – zaklął szpetnie, po czym zmęczony osunął na fotel. Ręce drżały mu ze strachu, a w głowie kotłujące się myśli zderzały z poczuciem niedowierzania. Próbował teraz wszystko wolno i dokładnie przeanalizować…

…ale nijak nie potrafił.

Co gorsza, poczuł w swym sercu ogromną pustkę i doskwierającą w takich chwilach samotność. Chciał teraz usłyszeć choćby jeden wspierający i kojący głos, poczuć dotyk przyjacielskiej ręki na ramieniu…


W akcie desperacji, sięgnął po radio i wywołał swego kompana.

- Halo, Ricky, gdzie jesteś? Kiedy wrócisz?

- Za niedługo. Jestem akurat na przerwie. O co chodzi? Dzwoniła może moja żona?

- Nie… w zasadzie nic takiego. Ale jeśli już tam jesteś, to powiadom sprzątaczy, że w workach na dole, przy windzie, są szczury…

- Możesz powtórzyć, stary, bo się chyba przesłyszałem…

Reszta komunikatu była już tylko kolejną mieszanką trzasków i krótkich sprzężeń.

Gdy tylko ucichło ostatnie z nich, podniósł wzrok  i zorientował się, że nie jest w pomieszczeniu sam.

Na progu stała bowiem długowłosa i wysoka pielęgniarka, trzymająca w rękach zapakowane w przezroczystą folię dokumenty. Uśmiechnęła się delikatnie, na co on – pomimo pewnych oporów – odpowiedział tym samym. Wyglądała na zmęczoną i nieco zakłopotaną.

Dopiero po tym wstępnym, bezuczuciowym geście przeszła z pewną dozą smutku do sedna sprawy:

- Zapomniałam o danych medycznych tego biedaka. Gdybyś ty lub twój kolega… Gdybyście mogli je tam dostarczyć… Do tej pory jeszcze nie skontaktowaliśmy się z żadnymi jego krewnymi.

- Cóż, tak się niekiedy sprawy mają – odparł chłodno, w skrytości ducha złorzecząc na opieszałość i niedbalstwo kobiety.

W podobnych momentach, miał ochotę trzasnąć drzwiami i wyjść. Ale jak było to możliwym w przypadku pułapki na myszy, do jakiej porównywał tę pracę?

- Myszy, mówisz? Ciekawe jakim cudem – zarechotał przez radio Ricky, dorzucając po chwili jakieś azjatyckie określenie, którego nikt w pomieszczeniu nie był w stanie zrozumieć.

- Dziękuję – wyszeptała i pozostawiła mężczyznę z papierową teczką w dłoni.

Więc tak to wygląda, pomyślał. Całe nasze życie to cholerne zmaganie z mniej lub bardziej realnymi siłami losu. Z własnymi cieniami i słabościami. Ale w efekcie wszystko i tak ląduje na tym bezdusznym skrawku papieru.

- Pomóż mi, proszę! Dlaczego mnie tu zostawiłeś?!!

W jednej chwili zimny pot i dreszcze powróciły, jak nieproszony intruz. Głos w radiu nie należał bowiem do żadnego z jego kolegów, jednakże był mu doskonale znajomym, od dawien dawna... Tyle że nie był w stanie sobie przypomnieć, do kogo dokładnie należał.

- Kto… kurwa, kto sobie robi jaja? Odpowiadać! – jego wrzask zwrócił uwagę paru przechodzących obok pacjentów, którzy jednak niechętni byli do udzielania zdenerwowanemu portierowi odpowiedzi. Szamotał się teraz w okowach umysłu, starając przestać nadpobudliwie reagować. Zawroty głowy niemal natychmiast wbiły go z powrotem w środek fotela, gdyż do pierwszego z głosów dołączyły następne:

- Tu jest zimno… Zabierz mnie stąd!

- Czemu tu jestem?

- Chryste, nic nie widzę… Podaj mi dłoń, abym uwierzył…

- Me imię Lazarus. Jam jest zmartwychwstaniem. Przeze mnie prowadzi droga do światła Pana…

Lazarus. Łazarz. Do cholery, ktoś musi mieć wyjątkowo zwyrodniałe poczucie humoru…

Ale te głosy – przeszywające na wylot – zdawały się teraz wypływać z każdego kąta. Nie ograniczała ich już tylko czarna, plastikowa materia służbowego radia.

W pokoju pojawił się teraz Ricky, z ciekawością przypatrujący się malignie swego partnera.

- Stary, wszystko w porządku?

- Moje ręce są tak zimne… jak sam grób!

- Me imię Lazarus… przeze mnie droga do światła Pana…

- Nie wyglądasz najlepiej – dodał, na co odpowiedzią był rozgorączkowany niby-krzyk:

- Na Boga, nie mów mi, że nie słyszysz tych głosów!

- Jakich głosów? Czego ty się znowu naćpałeś, bracie? – zaśmiał się nieszczerze, uznając zapewne, że pada ofiarą jakiegoś grubo ciętego żartu.

Zwątpił dopiero wtedy, gdy zobaczył pierwsze łzy w oczach rozdygotanego portiera.

Nie wiedział już, co było prawdą, a co pozostawało ułudą. Nie dowierzał swemu szaleństwu, choć z drugiej strony… musiał uwzględniać nawet taką ewentualność.

Skąd pochodziły te głosy? Zimno, samotność, Lazarus… wszystko to wskazywało na jedyną ewentualność związaną z tym szpitalem.

- TE GŁOSY, durniu! – wrzasnął, zaciskając dłoń na trzymanej tuż przed jego twarzą krótkofalówce. Drugi portier, zaniepokojony, odruchowo cofnął się o krok w stronę drzwi.

Napiętą sytuację przerwał dopiero apel jednej z pielęgniarek, zmęczonym tonem  wzywającej któregoś z nich do zabrania pacjenta z powrotem na oddział.

Ruchem dłoni powstrzymał protestującego Ricky’ego, pragnącego za wszelką cenę pozostawić go w pokoju. Postanowił zmierzyć się ze swym lękiem i rozwiązać tę irracjonalną zagadkę.

Gdy wyszedł na korytarz, kakofonia głosów osiągnęła swe apogeum. Po sekundzie jednak raptownie ucichła, niczym ucięta skalpelem.


W chwilę po zawiezieniu pacjenta poczuł, że musi teraz zebrać wszelkie siły i dotrzeć do źródła klarownych myśli. Wzrok miał wbity w posadzkę, zaś palce zaciskał na trzymanych danych zmarłego mężczyzny.

- Spójrz na nie… pomóż mi!

Dane osobowe. No jasne! To w nich musiał się kryć klucz do tej całej koszmarnej Enigmy…

Ominął zdumionego Azjatę, bezsilnie próbującego nawiązać z nim kontakt i niemal intuicyjnie skierował swe kroki w stronę wind. Skronie na przemian dudniły mu i pulsowały z nadmiaru krwi. Nie był teraz w stanie zobaczyć ani też usłyszeć żadnego z ludzi siedzących w poczekalni, nie wspominając już o zdumionych jego zachowaniem pielęgniarkach.

Szybko, aby tylko zdążyć… ktoś mnie potrzebuje!

Tak wołało teraz jego wewnętrzne poczucie, zderzające się ze ścianą obawy…

Do tej pory nie dowierzał w swe ponadnaturalne zdolności, ale w jaki inny sposób miałby wytłumaczyć odbierane teraz sygnały?

I skąd indziej mogły pochodzić, niż z miejsca ostatniego spoczynku?

Zatrzymaj się, nakazał w połowie korytarza swej rozgorączkowanej głowie. O dziwo, przez chwilę posłuchała jego prośby.

- Jestem tutaj! Dlaczego mnie nie widzisz? Potrzebuję twojej pomocy!

- Tak, już idę! – odpowiedział nieznanemu głosowi, wsiadając po raz wtóry tego wieczoru do windy.

Gdy tylko ruszyła z miejsca, w radiu usłyszał głosy dwóch starszych portierów, wzajemnie starających zlokalizować swe położenie w tym potężnym budynku.

Po chwili dotarło do niego, że nadal tkwi w środku koszmaru. Obaj rozmówcy, mimo luźnego tonu i łatwości wypowiedzi, zapewne wzbudziliby teraz lęk u napotkanego człowieka.

Tak się bowiem składało, że od dawna już znajdowali się na tamtym świecie, po tym jak ich zmęczone serca odmówiły posłuszeństwa.

- Mój Boże… - wyszeptał, a kurczowo trzymane do tej pory dokumenty wypadły z jego dłoni prosto na poplamioną i lepką wykładzinę windy.

Dopiero teraz jego źrenice skierowały się na pole z nazwiskiem denata, którego wcześniej przewiózł do kostnicy.

Stało się zupełnie czytelne.


I w tej chwili poczuł błogość. W jarzeniowym świetle ujrzał bowiem scenę z dzieciństwa.

Wspólnie z trzymanym za rękę ojcem przechadza się po zroszonej trawie. Idą przez park, a w oddali słychać dźwięki niedzielnego festynu. Malec uśmiecha się na samą myśl o czekających go atrakcjach i z nadzieją spogląda na śniadego mężczyznę.

- Tato, a kupisz mi watę cukrową? Taką dużą, na patyku?

- Oczywiście, brzdącu.

- A będę mógł sobie pojeździć na koniu, na karuzeli?

- Cokolwiek tylko zechcesz.

Spokój. Bezpieczeństwo. Wiedział, że nikt i nic nie odbierze mu tych wspomnień. Nie wydrze ich z otchłani pamięci, gdzie pozostaną zachowane na zawsze; aż do chwili, w której on sam…

Łzy. Nieproszone i gorzkie, zaczęły napływać do jego oczu, jedna po drugiej. Otarł je bokiem dłoni, ale zaczerwienione gałki prosiły o więcej…

… jak mógł tego nie poczuć…

Otworzył kolejne drzwi i stanął na progu pomieszczenia. Powitał go duet świetnie mu znanych bliźniąt: kiepskie światło i dziwny zapach.

Do tego jednak dołączyły teraz wyrzuty sumienia…

Nie widział  rodziców od ponad trzech lat.

Błąd.

Ten unik nie był przecież celowym. Nie tak postrzegał ich wzajemne relacje.

To oni w zasadzie nigdy go nie zauważali.

Ale teraz zapewne, wszyscy ich znajomi i sąsiedzi obruszyliby się na taką niegodziwość. Jedyny syn, oczko w głowie obojga, pozostawia ich na pastwę losu; samotnych i zgorzkniałych, u kresu swej drogi.

I jednocześnie wciąż czekających na wieści od niego, niczym na krople drogocennej wody na pustyni.


Zbliżył się wolnym krokiem do metalowych klap, za którymi kryły się zwłoki. Kołatanie w głowie i dudnienie w skroniach powoli ustawały, choć wypierało je odczucie o stokroć gorsze od wcześniejszego.

Nadal płakał… a umarli miotali się i krzyczeli z wnętrz tych zimnych więzień. Do tego jeszcze, ich głosy były zwielokrotnione przez akustykę pomieszczenia. A zarazem zniekształcone do formy niezrozumiałego bełkotu, w którym nie mógł rozróżnić jakichkolwiek słów.

Z wyjątkiem jednego głosu, dużo cichszego od pozostałych.

Błagającego wprost do jego wyczulonych uszu:

- Proszę… pomóż mi. Nie zostawiaj mnie tutaj…Synu!!!

Klęknął przed właściwą półką i zacisnął ręce na zimnej dźwigni. W ustach czuł gorzki smak łez, spływających ciurkiem po policzkach. Oddychał ciężko, czując na plecach ciężar odpowiedzialności i winy.

… odpowiedzialności za koszmar, który stworzył dla siebie.

Po chwili zganił się za te myśli, otwierając wolno drzwiczki.

Chwycił mocno w palce okrywające ciało prześcieradła i zerwał łączące je taśmy.

Głosy krzyczały, dudniły i przeklinały, a jazgot zdawał się teraz kruszyć spoiwo cegieł i wyrywać płyty z posadzki.

Ujrzał zimne, upiorne oblicze. Zsiniałe usta i żółte ślady na styku zamkniętych powiek.

- Dlaczego chcesz odejść? Nie wiesz, jak bardzo cię kochamy?

Czuł ból w zgiętych kolanach, dotykających teraz twardej podłogi.

- Matka będzie mieć przez ciebie złamane serce…

Serca nie da się złamać, tato. Ono samo wysycha, z braku miłości. Jak niepielęgnowany kwiat.

- Sprawiasz nam ból… synu!

- Ojcze… przestań. Nie zadręczajcie się.

Był w tym od początku utwierdzony, jednak… Ich uczucia były równie silne. I tak skrajnie różne.

Ostatni raz gdy go widział, zdawali się być całkowicie pogodzonymi z losem. Spokojni, w swym płynącym rzeką alkoholu świecie, jaki dla siebie wybrali.

Serce biło mu niemiłosiernie, gdy składał ostatni pocałunek na czole zmarłego ojca.

Głosy wrzeszczały i przeklinały go z pełną mocą, nie pozostawiając suchej nitki na jego uczuciach. Nienawidziły i pragnęły jego rychłego odejścia… a on czuł się tak bardzo winnym!

Byli przecież tak samotni. Samotni i opuszczeni, skazani na zimno i ciemność tego pomieszczenia. Pomimo, że przecież kiedyś dali mu tyle ciepła i miłości.

- Dlaczego nas zostawiłeś?

- Przepraszam, tato – głos drżał mu teraz jeszcze bardziej niż ręce, a serce chciało wyrwać się z klatki piersiowej i wylądować na podłodze, tuż obok jego stóp.

- Przepraszam. Wiem, że was zawiodłem.

- Tu jest tak ciemno i zimno. Boję się. Dlaczego mnie tu zostawiasz?

- Ojcze…

- Zimno… nie odchodź… nie zostawiaj mnie…

- Muszę już iść, tato. Dobranoc.


Uśmiechnięta i jasna twarz dziecka zaczęła blaknąć. Tak, jak i wszystkie wspomnienia, które wypełniały w tej chwili jego głowę.

Teraz już pragnął pomagać tylko żywym, dawać im resztkę nadziei i otuchę. Ale umarli – oni mieli swoje drogi, odmienne od tras mieszkańców Ziemi. I nie chciał ich penetrować, za żadną cenę.

Zamknął klapę i wstał, po czym odwrócił się na pięcie i skierował do wejścia. Zgasił światło, a kolejne komunikaty radiowe przywołały go z powrotem, do krainy tej niekończącej się nocnej zmiany…

  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media