Author | |
Genre | horror / thriller |
Form | prose |
Date added | 2015-07-22 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 2511 |
Słońce wdzierało się agresywnie do niedużego pokoju. Dawid spał na kanapie, wciąż częściowo ubrany, przykryty tylko kocem. Po nocnym powrocie do domu nie miał siły, by wydobywać pościel z bezdennej otchłani łóżka. Spotkał się z dawno niewidzianym kolegą i zrobili mały rajd po miejscowych pubach. Teraz poranne promienie złośliwie igrały na jego twarzy. W końcu przebudził się. Wstał.
Lustro w łazience nie było łaskawe. Zarośnięta twarz korespondowała z wiszącym brzuchem, któremu daleko było do młodzieńczej szczupłości. Przypomniało mu się, jak to w młodości chciał zostać gwiazdą rocka. W czasach studenckich był basistą w zespole, który powołał wraz z kolegami niedługo po śmierci Cobaina. Byli przekonani, że ktoś musi wypełnić pustkę, która nagle pojawiła się na scenie muzycznej, jednak na ich koncerty nie przychodził nikt poza znajomymi, może nie licząc także ich znajomych. Wielkie plany zawojowania świata przy pomocy gitar skończyły się na libacjach, których jedynym twórczym elementem były rzygowiny pozostawiane w toaletach odwiedzanych klubów. Młodzieńcze marzenia odeszły razem ze szczupłą sylwetką.
Dawid utrzymywał się z tłumaczeń. Przekładał literaturę, ale często także bardziej przyziemne rzeczy – pisma biznesowe, ulotki, teksty na strony internetowe. Literatura piękna była jednak jego ulubionym polem działania, mimo że była kapryśna jeśli chodzi o liczbę zleceń i zazwyczaj nie pozwalała na nic poza zapłaceniem rachunków. Dawid rozsmakowywał się w melodii słowa pisanego, płynął przez kolejne wersy dwujęzycznego tekstu, odnajdując pomiędzy polską i francuską wersją metafizyczną przestrzeń.
Zawsze jednak chciał napisać coś swojego, wyrazić siebie w słowach, które potokami przepływały przez całe dorosłe życie przez jego umysł i palce, nigdy jednak nie mógł odnaleźć właściwej ku temu drogi. Za każdym razem, gdy zasiadał do pisania, jego głowa okazywała się wypełniona dziwną pustką, jakby jego umysł został zalany betonem, pełen był nieprzeniknionej nicości, która rozpychała mu czaszkę, jednocześnie pozbawiając go jakiejkolwiek sensownej myśli, zapadając się sama w sobie i pochłaniając wszystko wokół. Kiedy starał się przemóc ten stan i słowa spod jego palców formowały się w końcu w pierwsze zdania, orientował się prędko, że płynie po powierzchni nieznośnego banału lub stacza się w otchłań schizofrenicznego nonsensu, nie mogąc nigdy znaleźć złotego środka, który oddałby we właściwy sposób to, co dusza szeptała mu późnymi wieczorami. Tym samym skazany był na los tłumacza, mogącego jedynie przekładać cudze myśli z jednego języka na drugi, nigdy nie będąc w stanie operować nim w sposób pozwalający na samodzielne działanie na polu literatury pięknej. Po kilku latach cierpień doszedł jednak do wniosku, że nie ma w tym nic złego.
Samotne dnie, które spędzał przed ekranem komputera, obfitowały bowiem w doświadczenia estetyczne i metafizyczne. Potrafił każde zdanie obracać w myślach miliony razy, nadając mu różne brzmienia, doszukując się tego najwłaściwszego znaczenia, wydobywając spod powierzchni słów prawdę, którą autor starał się nimi przekazać, po czym starał się odnaleźć to, co w polszczyźnie najlepiej oddawało zdekodowany sens oryginału. Mimo że proces ten angażował go intelektualnie i emocjonalnie w niezwykłym stopniu, a do wszystkiego podchodził jednocześnie z dziką pasją i skrupulatnością księgowego, był w swojej pracy bardzo sprawny. Efektywność szła w parze z jakością – jego przekłady były dobre i cieszyły się wzięciem wśród wydawców, jednak rynek nie pozwalał mu na poczucie stabilności. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że każdego dnia jego kariera tłumacza literatury pięknej może zostać spakowana do starego kartonu i wyrzucona na śmietnik, a on do końca życia będzie zajmował się tłumaczeniem ulotek specyfików na rozwolnienie.
Spojrzał ostatni raz w odbicie lustra i postanowił przygotować sobie śniadanie. Poszedł do kuchni. Po otwarciu lodówki zorientował się, że nie ma w niej poza brudem, puszką mielonki turystycznej oraz butelką keczupu, który zapewne był już przeterminowany. Wybrał się więc do sklepu, znajdującego się w tej samej kamienicy, co jego mieszkanie. Kupił w nim jajka, pomidory, bułki i butelkę soku pomarańczowego. Wrócił do domu i przygotował sobie jajecznicę. Do jedzenia włączył mały telewizor, który stał w rogu kuchni. Nie przepadał za tym medium, więc korzystał z niego tylko podczas posiłków, kiedy i tak nie był w stanie robić niczego innego; w innych sytuacjach szkoda było mu czasu na oglądanie telewizji. Po śniadaniu pozmywał naczynia i usiadł do komputera, by sprawdzić pocztę. W skrzynce znalazł dwie wiadomości od znajomych, którzy przesyłali mu pozdrowienia z wakacji (nie korzystał z portali społecznościowych, poczta elektroniczna była dla niego obok telefonu podstawowym narzędziem do utrzymywania kontaktów) oraz jedną od nieznanego mu człowieka – Karola Czerwińskiego. Dawid kliknął w jej temat – „Pilne zlecenie”. Jego oczom ukazała się treść wiadomości:
Szanowny Panie
Otrzymałem informację, że Szanowny Pan jest biegły w językach i odpłatnie dokonuje translacji dokumentów prywatnych i urzędowych. Niezbędne jest mi prędkie tłumaczenie tekstu, który przysyłam w załączeniu, na niemiecki, francuski i rosyjski. Za wykonanie tej usługi proponuję 500 zł. Liczę, że Szanowny Pan uzna to za uczciwą ofertę.
Łączę wyrazy szacunku
Karol Czerwiński
Dawid zajrzał do załącznika. Znajdowało się w nim ogłoszenie o wystawieniu na sprzedaż dworu szlacheckiego w Kędzierzycach pod Poznaniem. Było napisane nieco archaicznym językiem, ale była to niecała strona tekstu, dlatego Dawid uznał to zlecenie za bardzo korzystne. Odpisał szybko Czerwińskiemu, że je przyjmuje, i niemal natychmiast dostał odpowiedź. Zleceniodawca życzył sobie otrzymać gotowe teksty przed godziną piętnastą, co nie stanowiło dla Dawida problemu. Jako że często zajmował się przekładem literatury pięknej, podczas tłumaczenia tekstu pisanego dość staromodną manierą musiał posiłkować się słownikiem tylko w przypadku rosyjskiego, którego znajomość była u niego dość pobieżna i rzadko podejmował się profesjonalnych tłumaczeń w tym języku. Całość pracy zajęła mu lekko ponad pół godziny, przesłał gotowe teksty w południe, na trzy godziny przed wymaganym terminem.
Czerwiński nie odezwał się.
Stan ten utrzymywał się przez kolejne dni i tygodnie. Dawid napisał przypomnienie w sprawie zapłaty, jednak znów nie otrzymał odpowiedzi. Nie miał numeru telefonu do swojego zleceniodawcy, więc postanowił poszukać go w Internecie. Google jednak nie słyszał o żadnym Karolu Czerwińskim. Dawid powoli zaczął dochodzić do wniosku, że najwyraźniej dał się oszukać. Zapewne nazwisko też było zmyślone – wprawdzie pojawiało się ono w tłumaczonym tekście, jednak jaki to problem, by je podmienić? Był tam też adres, znowuż – prawdziwy czy zmyślony? Dawid nie miał pojęcia.
Miał jednak wolny dzień. Minęło już pięć tygodni od wykonania zlecenia. Szybko policzył, czy wycieczka może mu się opłacić. Kobierzyce leżały jedynie dwadzieścia kilometrów od granic administracyjnych Poznania, a jego mały, dwudziestoletni peugot z gazową instalacją był dość ekonomicznym środkiem transportu. Czy warto? W końcu pięćset złotych piechotą nie chodzi, pomyślał. Nie miał i tak nic ciekawego do roboty – jeśli alternatywą było siedzenie w domu, to mógł tam pojechać. Najwyżej po prostu zrobi sobie małą wycieczkę.
Założył świeżo wyprasowaną koszulę, by wyglądać na poważnego człowieka. Pierwotnie pomyślał także o marynarce, jednak doszedł do wniosku, że jest na nią zbyt gorąco. Było w końcu lato, nie chciał niepotrzebnie się spocić. Wyszedł z kamienicy i wsiadł do samochodu. Nastawił kupiony na wyprzedaży GPS na adres podany w ogłoszeniu.
- Zobaczymy, co tam jest – powiedział do siebie i ruszył.
Jechał powoli, w dodatku w mieście były korki, cała podróż, mimo niedużej odległości, zajęła mu prawie godzinę. Kiedy dojeżdżał na miejsce czuł, że coś jest nie tak. Wokół widział tylko pola, trochę drzew. Nic ciekawego w tej okolicy nie zauważył. Kiedy dojechał na miejsce, zobaczył, że w punkcie wskazanym przez GPS nie było niczego. Po prostu pole. Wysiadł z samochodu. Rozejrzał się, ale wokół tylko łany zboża. Ani śladu dworu.
- No ładnie... – powiedział i poczuł przypływ wściekłości.
Nie dość, że nie dostanie pieniędzy za wykonaną pracę, to jeszcze fatygował się, żeby popatrzeć sobie na puste pole. Przecież czuł, że się tak skończy, mógł to do cholery przewidzieć! Wsiadł z powrotem do samochodu i ruszył. Jadąc drogą zauważył, że w odległości dwustu metrów stoi traktor. Podjechał do niego powoli i zatrzymał się. Kręcił się przy nim mężczyzna, najwyraźniej rolnik, jakby nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Dawid zatrzymał się i spuścił szybę w drzwiach samochodu.
- Co się stało? – zapytał
- Maszyna mi nie pali, ruszyć nie mogę z pracą. Podwieziesz mnie pan do sąsiada, zagadam, żeby mnie odholował swoim?
- Nie ma problemu, proszę wsiadać.
Rolnik uśmiechnął się w podziękowaniu i wsiadł do samochodu.
- Pojedzie pan tam prosto i w lewo za pięćset metrów i będziemy.
Dawid ruszył zgodnie ze wskazówką.
- Pieruńskie maszyny, krwi człowiekowi potrafią napsuć. Szczęśliwy kupiłem za pieniądze z dopłat, a teraz co, panie, staje to człowiekowi w polu i ruszyć nie chce, skaranie boskie.
- Może mi pan powiedzieć, czy tu w okolicy jest jakiś dworek szlachecki?
- Tutaj? Nie. Tutaj nic nie ma panie. Jeno pola. Ale był kiedyś, dawno temu, jeszcze przed pierwszą wojną. Historia jest z tym związana, przykra.
- Tak?
- Był tu szlachcic kiedyś, z pochodzenia taki. Niby jakiś pan, ale podobno ludzie go lubili. Miał swój dwór i gospodarstwo, parobków zatrudniał, ale ludzi nie ciemiężył. Poczciwy był, ale żonka mu młodo zmarła i biedaczysko ze zgryzoty oszalał. Podobno chciał swój dwór sprzedać i w daleką podróż się udać, może w zakonie zamknąć, nie wiadomo. W każdym razie nikt tego dworku nie chciał kupić… O to tutaj – przerwał i pokazał placem Dawidowi, kiedy zbliżyli się do gospodarstwa sąsiada. – Tam mnie pan wysadź.
- Dobrze.
Dawid podjechał do bramy i zatrzymał się. Rolnik wysiadł, podszedł do Dawida od strony drzwi kierowcy i przez otwarte okno kontynuował historię.
- Ten szlachcic chciał sprzedać dwór i się wynieść. Ale się nie dało. Pono słał nawet listy za granicę, że za ćwierć ceny odda, ale brać nikt nie chciał. Mieszkał tam sam biedaczysko, aż zwariował do szczętu. Podobno pewnej nocy podpalił dwór i zniknął. Ludzie mówią, że nigdy z tego domu nie wyszedł, że został tam w środku i spłonął z całą chałupą. Ale jak było naprawdę, tego nie wiem. Nikt z żyjących nie może tego przecież pamiętać.
- A wie pan może, jak ten szlachcić się nazywał?
- Hm… Henryk chyba. Ale nie, nie Henryk. Karol zdaje się. Karol Czerwiński.
Dawida oblał zimny pot.
- Dobrze. Dziękuję. Muszę jechać. Niech pan na siebie uważa.
Ruszył gwałtownie, czym prędzej chcąc wrócić do domu. Rolnik patrzył za nim zdziwiony, obserwując tumany kurzu wzniesione przez koła jego samochodu.
- Miastowi… - powiedział do siebie, kręcąc głową.