Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2015-07-22 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 2187 |
Anton Karczenka szedł pospiesznie ulicami Mińska. Pierwszy raz zdarzyło mu się zaniedbać godzinę milicyjną. Po prostu zasłabł wracając z wiecu. Mimo że to nie była jego wina, czuł się winny. Z plakatów przenikliwym i oskarżycielskim wzrokiem patrzył na niego Ojciec. „Co robisz o tej porze Anton? Dlaczego nie szanujesz mnie i moich praw? A może szpiegujesz dla Wszecheuropy? Dlaczego nie miłujesz swojego baciuszki?”.
- Miłuję, miłuję... - mówił Anton, a na oczy cisnęły mu się łzy.
Po pustej ulicy rozniósł się warkot samochodu. Anton nie uciekał. Był winny. Zasłużył na to.
Jakże wielkie było jego zdziwienie, gdy ujrzał furgonetkę, która nie była milicyjna. Ciekawość wryła mu nogi w ziemię, rozdziawiła usta i szeroko otworzyła oczy. Furgonetka zatrzymała się. Wyszło z niej dwóch mężczyzn w cywilnych ubraniach. Było za późno na ucieczkę. Silne ręce wciągnęły go do środka.
- Obywatele, co wy? - zdążył powiedzieć. Następnie poczuł ukłucie w szyję. Potem nie czuł już nic.
Gdy się ocknął. Zdziwił się, podwójnie. Po pierwsze, myślał, że umarł. Po drugie, jeśli umarł, to czemu był świadomy, skoro nie ma żadnego życia pośmiertnego. Czuł chłód i nie mógł się ruszyć. Ktoś inny, człowiek z poprzedniej epoki, mógłby pomyśleć, że znajduje się w trumnie, ale wszyscy obywatele Ojczyzny, po ustaniu funkcji biologicznych byli kremowani, więc Antonowi takie skojarzenie nie przyszło do głowy. Również nie pomyślał o Piekle, gdy usłyszał potworne krzyki. Były one jakieś przytłumione, jakby dolatywały przez grubą ścianę. Ktoś czuł tak nieludzki ból, że grube ściany nie były przeszkodą. Ból w postaci krzyku, uciekał z czyjegoś ciała. Przebijał się ściana po ścianie.
Dźwięk otwieranego zamka. Gdzieś otworzyły się drzwi. Następnie zapalono światło. Obywatel Karczenka zamknął oczy z całych sił. Czuł jakby światło mu je wypalało. Spod zaciśniętych powiek popłynęły łzy. Sufit, ściany i podłoga były białe, przez co światło oślepiało go z większą mocą.
Czyjeś dłonie siłą otworzyły mu powieki i zaczepiły o jakieś druty tak, że teraz nie mógł zamknąć oczu. Patrzył na swoich oprawców zaczerwienionymi i załzawionymi oczyma. Kim oni mogli być? Nic w tym kraju nie działo się bez wiedzy Ojca. Ojciec zaś nie pozwoliłby skrzywdzić nikogo ze swoich dzieci-obywateli. Może to byli zbrodniarze i dywersanci z Wszecheuropy? Z pewnością! Bo któż by inny?
Ale skoro Ojciec wie o wszystkim i żaden szpieg, czy dywersant nie skryje się przed jego wzrokiem to... Antonowi zakręciło się w głowie. To nie miało żadnego sensu.
Te myśli przyszły mu do głowy dopiero potem, bo w tym momencie myślał tylko o swoich podrażnionych spojówkach. Nie pamiętał, kiedy to się skończyło i jak, ale gdy się ocknął, zobaczył na swoim brzuchu dużą bliznę.
Pamięć Karczenki wysłała mu kilka obrazów. Zastrzyki. Jakaś operacja. Na to wspomnienie rozbolało go miejsce, gdzie była blizna. Kto wie, jak długo go torturowali, a on sam osiągając apogeum wytrzymałości na ból, popadał w zamroczenie i tracił pamięć. To nie było przesłuchanie. Nie padły żadne pytania. Nikt go nawet nie wyzywał, nie obrażał. Nie przedstawiono mu żadnych zarzutów.
Ludzie w sterylnych kombinezonach wrócili i w ciszy i skupieniu szykowali narzędzia. Tak jak wcześniej oczy, tak teraz w ten sam sposób unieruchomiono mu szczękę, by nie mógł jej zamknąć i głowę, by nie mógł nią ruszać. Wiertło wwierciło mu się w zęba aż do nerwu. Teraz to jego krzyk przeszył powietrze i beton.
Poczuł szarpnięcie. Jedno. Drugie. Z trudem otworzył oczy. A gdy już je otworzył, nie mógł się nadziwić. Znajdował się pod mostem na Świsłoczy. Kopniakiem odgonił brudnego kundla, który ciągał go za nogawkę. Był zaskoczony, ale nie wiedział czemu. Był wcześniej gdzieś indziej. Gdzie? Na wiecu? Nie, to chyba było na ulicy... Potem pojawiły się pierwsze przebłyski w pamięci. Zadrżał. Skulił się i siedział tak pod mostem przez chwilę. Był zdezorientowany. Choć pamiętał straszliwe eksperymenty, fizycznie czuł się dobrze. Sprawdził zęby, ślady po ukłuciach, bliznę. Nie było ich.
Szedł ulicami jak pijany. Wiedział, że gdzieś idzie, ale nie pamiętał gdzie. Momentami przytomniał i przypominał sobie, że idzie do swojego miejsca zamieszkania.
- Obywatelko. Który dzisiaj jest? - postanowił spytać idącą robotnicę. Spojrzała na niego jak na trędowatego wariata, ale odpowiedziała mu.
Okazało się, że był nieobecny przez cztery dni. Nie było go w pracy przez cztery dni. Cztery razy nie pojawił się na osiedlowym wiecu.
- Pewnie wszyscy myślą, że zdradziłem Ojca albo, że uciekłem z kraju.
- Ojciec jest wszechmogący, nie uciekłbyś bez jego zgody – mówił głos w jego głowie.
W osiedlowej bramie, zobaczył komendanta milicji, mieszkającego w tym samym budynku co on.
- No tak! Powinienem zgłosić na milicję, że zostałem porwany przez wrogów Ojca! - pomyślał i ruszył żwawym krokiem w stronę mężczyzny w zielonym mundurze.
- Obywatelu komendancie! - zawołał i zaraz zastygł w bezruchu. „Jeśli zostałeś porwany przez wrogów, to czemu więc cię wypuścili obywatelu Karczenka?”.
Komendant nie czekając na słowa Karczenki, który miał w głowie zbyt wielki mętlik, sam zaczął rozmowę, tworząc jeszcze większe pomieszanie z poplątaniem w jego biednej głowie.
- Bardzo dobrą mowę daliście wczoraj, obywatelu Karczenka! Nie omieszkam przedstawić innym obywatelom waszych pomysłów na temat zwiększenia wydajności produkcji fabryk do 325% normy.
- Wczoraj...? - Anton pobladł i rozdziawił usta.
- No co jest obywatelu? Nie pamiętacie?
Anton zbladł jeszcze bardziej, obawiając się gradu pytań od milicjanta.
- To pewnie z przepracowania! - Komendant poklepał go po plecach i roześmiał się rubasznie. - Tak trzymać! Oby więcej było takich obywateli. Chwała Ojcu!
- Chwała Ojcu... - wyszeptał Anton na pożegnanie, lecz mężczyzna z pewnością i tak go nie usłyszał.
Jego świat się zawalił. Świat, który od zawsze był uporządkowany. Szkoła. Działalność w Rebjatach1, potem praca w fabryce. Pracował wzorowo, chodził na mityngi, zarówno te osiedlowe jak i większe, gdzie słuchał z zapałem, a czasem nawet się odzywał. Wziął ślub, by stworzyć nową komórkę społeczną i przede wszystkim dać Ojcu nowe dziecko.
Cały jego świat był pedantycznie uporządkowany, racjonalny, wszystko było ustalone, a prawdy Ojcowskie niepodważalne. Aż do teraz. Najpierw mechanizm w jego mózgu się zaciął, a teraz zaczęły wyskakiwać śrubki, jedna po drugiej.
Wszedł do mieszkania. Kobieta ubrana jak zwykła robotnica, odwróciła w jego stronę śliczną buźkę. Nie szpecił jej skromny ubiór. Szpeciła ją apatia. Twarz lalki, która choć piękna, to jednak bez żadnego wyrazu.
- Witajcie obywatelu mężu - powiedziała głosem pozbawionym emocji.
Anton wszedł bez słowa, skinąwszy jej tylko głową. W kuchni nałożył sobie trochę jeszcze ciepłej kaszy, w jakimś sosie o niezbyt przyjemnej konsystencji i nalał sobie szklankę okropnej kartoflanej wódki. Usiadł przy stole. Wódkę wypił szybko, jedzenia zaś nie ruszył. Dlaczego Anna zachowywała się jak gdyby nigdy nic? Czemu komendant twierdził, że go wczoraj widział? To wszystko sprawiało, że czuł się jeszcze bardziej zagubiony.
Mętnym wzrokiem obserwował, jak Anna nakłada na twarz trochę pudru. Idzie do któregoś z komisarzy, a wróci z papierosami, herbatą, chlebem... może nawet białym!
Jak wiadomo, komisarze więcej wkładają energii i sił pracując dla Ojca i dla dobra wszystkich jego dzieci. Temu też należy się im bycie zaspokojonym seksualnie przez piękną kobietę. Anna była piękna, aczkolwiek dla obywatela Karczenki jej uroda nie miała żadnego znaczenia. Chodziło mu tylko o stworzenie podstawowej komórki społecznej, spłodzenie nowych obywateli, żyjących i pracujących ku chwale Ojca.
Anton zaczął chodzić po mieszkaniu w tą i z powrotem. Wyjątkowo nie miał co ze sobą zrobić. Co jakiś czas brał do ręki gazetę, którą zwykle o tej porze studiował z fanatyczną gorliwością. Teraz jedynie czytał jakiś nagłówek i wracał do swoich spacerów. Z kuchni do pokoju, z pokoju do kuchni. W końcu nogi poniosły go za próg za mieszkania. Na klatce trafił na obywatela Michaiłowa, pracującego w tej samej fabryce co Karczenka.
- Czołem obywatelu! - Jego tubalny głos rozniósł się po klatce schodowej. - Czytaliście dzisiejszą gazetę?
- Nie... Jeszcze nie zdążyłem - bąknął Anton.
- No co wy! Obywatelu! - Michaiłow uniósł brwi do góry, tak wysoko jak tylko dał radę. Rozpierający go entuzjazm nie pozwalał mu dłużej czekać z oznajmieniem wspaniałych wieści. - Fabryka w Charkowie wykonała 450 procent normy! Toż to rekord i wielki sukces ku chwale Ojca. Dlatego musimy się postarać i my. Inni też pewnie pójdą za przykładem. Chwała Ojcu!
Wcześniej te słowa obudziłyby w Karczence taki sam entuzjazm, jak w Michaiłowie. Teraz jednak nie poczuł nic. Oczywiście udawał, że również się cieszy, jednak było to sztuczne i źle zagrane. Nigdy wcześniej Anton nie musiał niczego udawać.
Idąc ulicą bez żadnego celu, widział twarz Ojca na wszystkich ścianach i murach. Wcześniej szedłby z wypiętą piersią, szczęśliwy, że kochany Ojciec jest wśród swoich dzieci i patrzy. Teraz czuł się jak oszukane dziecko. Dziecko, którego zaufanie zostało nadszarpnięte. Albo zostało ukarane, ale nie wie za co.
- Skoro widzisz wszystko, słyszysz wszystko, wiesz wszystko i możesz wszystko, czemu pozwoliłeś im mnie torturować, czemu Ojcze? - pytał w kółko, lecz Ojciec milczał.
Włóczyłby się tak jeszcze długo, gdyby przypadkiem nie przechodził obok kina. Film miał się zacząć za chwilę, a był to film dokumentalny, dotyczący sytuacji w sąsiadującej z Ojczyzną, Wszecheuropie. Pokazywano, że wszyscy mieszkający tam ludzie są niewolnikami burżujów należących do różnych korporacji. Korporacje te wyzyskują mieszkańców, trują ich szkodliwym jedzeniem, wywołującym różne choroby, przeprowadzają na nich... eksperymenty. Ale to, co się przydarzyło Antonowi nie stało się wcale tam, tylko tu. W kraju, którego obywateli Ojciec broni przed tymi zbrodniarzami. Jak więc było to możliwe?
Film dalej pokazywał, w jakiej nędzy żyją tam ludzie i że pragną zamieszkać z nami, pod opieką naszego Ojca, ale granice są szczelnie zamknięte, a ludzie próbujący uciec do nas są zabijani. Bo jest to zbrodniczy ustrój, w którym kara śmierci jest na porządku dziennym. Gdy film się skończył, tradycyjnie wszyscy wstali i razem odmówili modlitwę i hymn w jednym.
- Ojcze nasz, któryś jest na Ziemi...
Tylko Anton poruszał bezdźwięcznie ustami.
W mieszkaniu zastał Annę, przebierającą się do spania.
- Gdzie byłeś? - zapytała tonem, który brzmiał, jakby i tak wcale jej to nie interesowało. A może była lepszą aktorką niż Anton i zachowanie męża wydało jej się podejrzane. W Ojczyźnie każdy pilnował każdego.
- W kinie.
- Przecież do kina chodzisz w środy. Co cię skłoniło do zakłócenia tygodniowego planu?
Karczenka nie odpowiedział, bo nie wiedział co jej odpowiedzieć. Brak odpowiedzi jeszcze bardziej zaintrygował Annę, lecz on nic sobie z tego nie robił. Poszedł do kuchni. Głodu nie czuł, ale wracając do mieszkania zaczęły mu się pojawiać czarne plamy przed oczami i zaczął słabować. Na stole leżało kilka rzeczy przyniesionych przez Annę. Wziął końską kiełbasę i odgryzł kawałek. Była dobra. Jego żołądek zawołał o jeszcze. Wziął kilka następnych gryzów, a i wziąłby jeszcze więcej, gdyby rozwścieczona Anna nie wbiegła do kuchni.
- Czyś ty podurniał dzisiaj?! - wyrwała mu z ręki kiełbasę. - Zjadłeś swoją porcję mięsa na kilka dni!
Spojrzał na nią wzrokiem zranionego zwierzęcia i wycofał się do pokoju. Rozebrał się i położył do łóżka, a ona zaraz dołączyła do niego.
- Dziś odbędzie się bez procesu zapładniania. Jest to zbędne, gdyż chyba jestem w ciąży – powiedziała. - Jeżeli ojcem będzie któryś z komisarzy, to z dziecka wyrośnie wielki i wartościowy człowiek.
Dźwięk zardzewiałego budzika wypełnił mieszkanie nieznośnym hałasem. Anton otworzył leniwie oczy. Zwykle, nie dość, że wstawał wcześniej, to jeszcze był pełen energii, gotowy do pracy ku chwale Ojca. Kiedy się obudził, Anna już wychodziła.
- Co z tobą? Pospiesz się - powiedziała przed wyjściem.
Wstał i przemył się wodą z miski, której ona wcześniej używała. Tępą brzytwą, na której widać było plamki rdzy, z trudem ogolił twarz. Wdział swój roboczy kombinezon i ruszył w swoją codzienną pielgrzymkę do pracy.
Dzień w fabryce minąłby zwyczajnie, gdyby nie nowa pracownica. Była zdecydowanie brzydsza od Anny. Właściwie to, nie była ładna w ogóle. Co więc poruszyło tak Antona? To, że była żywa. Ciągle coś podśpiewywała, chodząc tanecznym krokiem. Od razu go zaintrygowała, gdyż innego takiego stworzenia nie widział w całym swoim dwudziestopięcioletnim życiu. Ku jego zdziwieniu, jako jedyny zwrócił na nią uwagę. Reszta, pochłonięta swoją pracą, była ślepa na tę anomalię w systemie.
Obywatel Karczenko znowu zaczął chodzić do pracy pełen energii i zapału. Tym razem jednak to nie praca dla Ojca budziła w nim entuzjazm. Obserwował dziewczynę dzień za dniem. Kiedy ona uświadomiła sobie, że Anton ją obserwuje, zaczęła zachowywać się coraz śmielej. Raz nawet wpadła na niego niby przypadkiem, idąc skocznym krokiem.
Pewnego dnia, po skończonej pracy, gdy odśpiewali hymn, który był jednocześnie jedyną modlitwą jaką znali, wcisnęła mu w rękę złożoną wielokrotnie kartkę papieru. Anton gładził palcami szorstki szary papier. Po wyjściu z fabryki, szedł do domu pospiesznie, jakby obawiał się, że ktoś odbierze mu jego skarb.
Na klatce schodowej wbiegł po schodach, prawie jak tamta dziewczyna, tyle że jemu brakowało wdzięku w jego ruchach. Zamknął drzwi na zamek. Miał dwadzieścia minut, zanim wróci Anna. Dwadzieścia minut ze słowami uwięzionymi na najgorszej jakości papierze. Ale to Jej ręka je tam umieściła. Rozwinął papier i powoli zaczął rozczytywać litery, łączył je w wyrazy, a potem w zdania. Charakter pisma był niespodziewanie piękny.
Ja was lubił: lubow jeszczo, być możet,
W duszy majej ugasla nie sowsjem;
No puść ana was bolsze nie trewożit;
Ja nie chaczu pieczalić was niczem.
Ja was lubił biezmolwno, bieznadzieżno,
To radostju, to riewnostju tomim;
Ja was lubił tak iskrienno, tak nieżno,
Kak daj wam Bog lubimoj być drugim.
Czytał on ten dziwny dla niego twór raz za razem, od początku do końca. Za każdym razem czytał coraz szybciej, aż nauczył się go na pamięć. Gdy usłyszał kroki przed drzwiami, zgniótł kartkę w kulkę i ją połknął. Niestety wystąpił problem z połknięciem, więc miał całkiem dziwny wyraz twarzy, gdy Anna weszła do mieszkania. Nie przybierała już maski obojętności. Od jakiegoś czasu obserwowała zachowania męża z coraz większym zaskoczeniem. Była pewna, że coś jest nie tak. Czekała tylko aż się z czymś odkryje, a wtedy pójdzie od razu na milicję.
Zjedli obiad w milczeniu, po czym Anton wziął się za czytanie gazety, a raczej za udawanie, że czyta. Tak naprawdę jego myśli nie błądziły wokół tego, jak to ludziom w Ojczyźnie żyje się o wiele lepiej, niż mieszkańcom Wszecheuropy, czy o ile zostanie zwiększona porcja chleba, dzięki szczodrości Ojca, ani o tym, że wszędzie brakuje mydła i jedzenia z powodu dywersantów. Trawił słowa tego tworu literackiego, w którym więcej było ducha i uczucia niż w przemówieniu jakiegokolwiek komisarza. Więc jak coś tak pięknego może być tak bluźniercze? Kochałem panią... - kimże ona jest dla autora? Jakże można kochać kogoś innego niż Ojciec? Samo czytanie tego było zbrodnią.
Anton w końcu zrozumiał. Zgrzeszył przeciw Ojcu i zostanie ukarany. Prędzej lub później. Wszyscy, którzy popełnili taką zbrodnię, zostają ukarani. Nie znają tylko dnia ani godziny.
Zaczął się cichy bunt. Choć wiedział, że każdego zbrodniarza, prędzej lub później dosięgnie ojcowska sprawiedliwość, stwarzał pozory. Dalej chodził na wiece, na osiedlowych spotkaniach przemawiał jeszcze bardziej żarliwie, a w fabryce pracował jeszcze ciężej. W domu również nie chciał dawać Annie więcej pretekstów do podejrzeń. Bunt był w jego głowie. W jego wolnej myśli. Właśnie samymi myślami, pluł w twarz Ojcu i systemowi. Za każdym razem, gdy powtarzał w głowie wiersz Puszkina, Ojciec krwawił. Każda wolna myśl była ością w gardle systemu.
Kolejną częścią jego cichego protestu było to, że przestał brać brom. Wszyscy obywatele Ojczyzny zażywali go codziennie, by obniżyć popęd seksualny. Popęd seksualny odciągał człowieka od pracy, a człowiek–obywatel nie powinien myśleć o niczym innym jak praca. Ku chwale Ojca i Ojczyzny. Zdaje się, że jedynie komisarze mogli nie brać bromu, ponieważ i tak ciężko pracują i należy im się jakaś za to przyjemność. Na początku Anton nie wiedział jak sobie radzić z popędem. Później nauczył się sztuki masturbacji.
Wszystko byłoby dobrze gdyby nie pewna noc. Widząc Annę przebierającą się do snu, pierwszy raz poczuł do niej pociąg. Zwykle ich stosunek wyglądał mechanicznie, bez emocji. Celem nie była przyjemność, lecz spłodzenie dziecka. Wraz z podnieceniem, rosła w nim złość, a ze złością pojawił się też wstręt i nienawiść. Wstał z łóżka i przeszkodził jej w przebieraniu się. Chwycił mocno za włosy i rzucił na łóżko. Na początku się broniła, może z powodu zaskoczenia, a potem już leżała, pustym wzrokiem patrząc się w brudny sufit. On wszedł w nią tak ostro jak jeszcze nigdy. Jedną ręką się podpierał, a drugą trzymał ją za gardło. Choć Anna nawet nie próbowała krzyczeć, on zacisnął dłoń na jej szyi. Oczy wyszły jej z orbit, a twarz poczerwieniała.
- Czy kiedy dawała komisarzom, również robiła to bez emocji, spełniając swój obywatelski obowiązek, czy może robiła to z uczuciem, starając się jak najlepiej zaspokoić przedstawicieli narodu pracującego? – zastanawiał się Anton.
Plunął jej w twarz. Na jej pięknej buzi nie pojawił się żaden grymas. Może była do tego przyzwyczajona? A może te zdeprawowane bydlaki robiły jej jeszcze gorsze rzeczy? Ku chwale Ojca, oczywiście. Anton doszedł jeszcze prędzej niż przy masturbacji. Anna zaś wstała jak gdyby nigdy nic i wytarła twarz.
- Przestałeś brać brom? - spytała sucho.
- Oczywiście, że nie.
- Więc napisz podanie o większy przydział - odrzekła i już nigdy więcej o tym nie mówili.
Przez jakiś czas dziewczyna starała się nie rzucać mu w oczy. Czasem tylko z zaciekawieniem spoglądała na niego, jakby starała się dostrzec, czy dany mu wiersz zmienił go. A rzeczywiście zmienił. Anton był teraz bardziej nieobecny. Tęsknym wzrokiem spoglądał za okno, co chwilę popadał w głębokie zamyślenie. Gdy dziewczyna była pewna, że osiągnęła zamierzony efekt, wręczyła mu następną kartkę. Wysypisko śmieci. 21.30. Dzisiaj.
Nie obchodziło go, że to tuż przed godziną milicyjną. Był już skazany, potępiony. Nie miał nic do stracenia. Choćby to miała być ostatnia noc w jego życiu. Na pohybel Ojcu, jego prawom i całemu światu.
Był na miejscu kwadrans przed czasem. Czuł, że trafił w odpowiednie miejsce. Był teraz wśród sobie podobnych śmieci, wielokrotnie wyeksploatowanych przez system, oraz zepsutych, czy to przypadkiem, czy na skutek sabotażu. Niezdolnych do dalszej pracy. Antonowi właśnie pordzewiały śrubki. Wypaliły się diody. Dźwignie się zacięły.
W końcu pojawiła się i ona, Nastka. Z daleka jej twarz wyglądała trochę inaczej. Gdy podeszła bliżej, zobaczył, że ma misternie nałożony makijaż.
- Jesteś, ukochany... – szepnęła. Wzięła go za rękę i razem zaczęli się wspinać na wielką kupę śmieci i złomu.
Gdy była na szczycie, odgarnęła kilka rzeczy i im oczom ukazał się właz.
- Co tam jest? Nie chcę... - Anton zbladł, przypomniawszy sobie straszliwe eksperymenty.
- Nie bądź głupi, właź - powiedziała, a on uległ.
Gdy był już w środku, okazało się, że jest to wrak autobusu zakopany wśród śmieci. Dziewczyna zapaliła świeczki. Anton wziął szmatkę, naślinił i zaczął zmywać z jej twarzy makijaż.
- Co ty robisz? Przestań. To drogie... - zaprotestowała
- Cii... - uciszył ją. - Bez tego jesteś piękniejsza.
Choć oboje chcieli sobie tak wiele powiedzieć, ich pragnienia i potrzeba bliskości przeważyły. Żądza zerwała z nich ubrania, a miłość wypieściła ich ciała. Choć to określenie było im nieznajome – kochali się. Nie był to już zwykły stosunek płciowy mający na celu zapłodnienie, lub nawet samą rekreację. Mimo że energia wypełniała Antona bardziej, niż w czasie stosunku z Anną, to ich seks był delikatniejszy. Na swój sposób. W ich świecie obce były pieszczoty, miłość, czułość i romantyzm. Wszystko robili intuicyjnie. Było to po prostu ludzkie.
Ich połączenie było policzkiem w twarz systemu, który właśnie ludzi z ludzkości obdzierał. A jednak dwoje ludzi, wychowanych w tym systemie, potrafiło wyjść poza niego. Natura okazała się silniejsza. Tylko, że system nie lubi anomalii i błędów występujących w nim. Szybko dąży do naprawienia tych błędów, lecz oni nie myśleli teraz o tym.
Gdy wyzwolili to, co od dawna w sobie trzymali, leżeli cicho na brudnym materacu. Anton czuł, że powinien coś powiedzieć. Nic nie przychodziło mu do głowy, więc czekał aż ona się odezwie pierwsza. Gdy i to się nie stało, zaczął rozglądać się po pomieszczeniu. Widział wiele rzeczy, których przeznaczenia nie znał.
- Co to jest?
- To są lalki. Kiedyś małe dziewczynki się nimi bawiły - odpowiedziała.
- Po co? - Anton nie rozumiał.
- Po prostu, dla samej zabawy. Kiedyś ludzie wiele się bawili. Również tak jak my bawiliśmy się przed chwilą. Teraz liczy się tylko praca. Praca dla Ojca. Ludzie są zatraceni i nie różnią się niczym od maszyn, które mamy w fabryce.
- A to? Co to za wspaniałe miasta? - spytał pokazując na wytarte pocztówki i rozpadające się wycinki z gazet.
- Tak wyglądają miasta na zachodzie.
- Ale przecież... Tam bieda... nędza - mamrotał Anton, a z każdym słowem jego głos tracił na sile. Po raz kolejny został oszukany.
- Czekaj. Pokaże ci coś jeszcze.
Wstała i zaczęła grzebać wśród śmieci, które dla niej były skarbami. W końcu, z odrapanego metalowego pudełka wyciągnęła pożółkłą stronę z gazety.
- Patrz! Czytaj!
Na wycinku sprzed stu lat, wielkimi literami napisane było, że rząd Federacji Wschodniej obiecuje wieczną przyjaźń Wszecheuropie.
- Federacja Wschodnia? Co to za państwo?
- Tak się wcześniej nazywała Ojczyzna.
Anton był tak zaskoczony, że nie wiedział co w ogóle odpowiedzieć. Wrócił więc do lektury.
Dalej gazeta pisała na temat wymiany handlowej, o sprzedawaniu gazu i ropy po niskich cenach... Im dłużej Anton czytał, tym bardziej ręce mu się trzęsły. Od dziecka był wychowywany w nienawiści do Wszecheuropy, która podobno była odwiecznym wrogiem Ojczyzny i niczego tak nie pragnęła, jak tego, by mieszkańcom owego państwa żyło się jak najgorzej. Wybuchł reaktor w Czelabińsku – mówili, że to sprawka sabotażystów z Wszecheuropy. Brak podstawowych towarów przez kilka tygodni – to samo.
Kolejna rzecz zmusiła go do zastanowienia. Rząd? Jaki rząd? Nie ma żadnego rządu. Jest tylko Ojciec. Zaraz jednak na fotografii rozpoznał Ojca, ściskającego dłoń jakiegoś ważniaka z Wszecheuropy. Ojciec na zdjęciu był podpisany jako Michaił Lebiedew, minister obrony. A to nie mogło być prawdą, ponieważ Ojciec nie ma imienia i nazwiska. I był Ojcem od zawsze, albo przynajmniej od tysiąca lat.
- To... to przecież... - Anton próbował zebrać myśli, ale niezbyt mu to wychodziło. Aż tu nagle twarz jego przybrała taki wyraz, jakby go gorączka trawiła, lub oświecenia doznał. - Pokaż to ludziom! Musisz to pokazać innym. Niech zobaczą jak są okłamywani! Niech...
- To nic by nie dało - przerwała mu poważnym tonem. - Większość z nich by nie uwierzyła. Kiedyś sam pewnie byś w to nie uwierzył. Jeśli bym pokazała to dziesięciu ludziom, to właśnie tyle ludzi by znikło. Jeśli zobaczyłaby to setka, setka by zniknęła. A najbardziej prawdopodobne byłoby to, że zniknęłoby całe miasto, ponieważ ktoś mógł zostać skażony tą informacją. Bez względu na to, czy uwierzyli w to czy nie. A tak to...
- Zniknie tylko dwoje... - dokończył.
Wpadła w jego ramiona, jakby szukała w nich schronienia. Wiedziała jednak, że żadne ramiona, nogi, dłonie czy jakiekolwiek inne części ciała, jej nie ochronią. Dlatego, gdy znowu przeszli do rzeczy, ich seks przedstawiał się jako dramatyczny akt desperacji, akt chwytania namiętności całymi garściami, nim nadejdzie koniec.
- Idą po nas – szepnęła, słysząc hałasy na górze.
- Wiem - odpowiedział, a ona spojrzała na niego zmartwionym wzrokiem. - Ale niczego nie żałuję. - Pocałował ją w czoło.
Nie byli zaskoczeni. Ojciec wie wszystko. Nie pytali za co. Wiedzieli za co. Nie krzyczeli, że nie zrobili nic złego. Nie powiedzieli nic do siebie, gdy ich rozdzielali i pakowali do samochodów. Milicjanci nie bili ich. Na wszystko będzie jeszcze czas. Nie wyzywali, nie krzyczeli na nich. Jeszcze zdążą sobie długo porozmawiać.
Anton był zdziwiony, gdy się okazało, że nie jadą na komendę milicji. Samochód zatrzymał się przed dużym, ponurym gmachem z czerwonej cegły. Anton od zawsze się zastanawiał, co może się mieścić w tym budynku. Nie było na nim żadnej tabliczki, a jednak istniał zakaz zbliżania się. Czasem mijał ten budynek. Identyczne budynki widział również w innych miastach Ojczyzny. Teraz miał nieszczęście się przekonać, co się tam znajduje. A konkretnie w jego piwnicach, które wydały mu się dziwnie znajome.
Rozebrali go i zamknęli w ciasnej izolatce, gdzie stał po kostki w lodowatej wodzie. I czekał. Jakże nieznośne było to czekanie. A taką miał nadzieję, że skończy się to szybko. Przyzna się do wszystkiego, zostanie skazany i będzie koniec. Co jakiś czas przychodzili i polewali go lodowatą wodą. Nigdy nie czuł on takiego zimna. Nawet zimą 2120 roku, która była bardzo okrutna, a na dodatek brakowało opału i zimowych ubrań. Jego ciało całe dygotało. Miał wrażenie, że mięśnie chcą oderwać się od kości. Czuł miliony wbijających się igieł. Na dodatek musiał cały czas stać. Karczenka miał wrażenie, że minął jakiś tydzień jak go zamknęli. Minęły tylko dwa dni. W lodowatej wodzie. W ciemności.
W końcu po niego przyszli. Nie mógł zrobić żadnego kroku, więc jeden z nich chwycił go za ramię. Zrobił krok i upadł. Twarda i zimna podłoga okazała się być wspaniałym łóżkiem. Chciał zostać na tej podłodze, chciał żeby pozwolili mu poleżeć, chociaż pół minuty.
Podnieśli go i zanieśli do innej celi. Ta wyglądała o niebo lepiej. Było tam małe okienko, które dawało trochę światła, oraz łóżko. Nie jakaś więzienna prycza pełna wszy, tylko normalne łóżko! Malutkimi kroczkami dreptał w stronę cudownego mebla. Upadł. Ale czołgał się, był coraz bliżej. Wyciągnął rękę. Już dotknął miękkiej pościeli. W tej chwili dotyk tej pościeli był cudowniejszy od dotyku ukochanej. Klucz znowu zazgrzytał w drzwiach.
- Karczenka do pokoju 202!
Nie dali mu żadnego ubrania, więc szedł nagi korytarzem. Żal mu było rozstawać się z łóżkiem. Jednak cieszył się, że już za niedługo wszystko się skończy. Już niedługo. Wprowadzili go w końcu do owego pokoju.
- Wyprowadzić - powiedział chłodno mężczyzna siedzący za biurkiem.
Więzień się zdziwił, jednak zaraz powrócił myślami do miękkiego łóżka znajdującego się w celi. Nie dane jednak było mu się nim nacieszyć, bo gdy tylko zamknęli go w celi, po paru sekundach znowu usłyszał:
- Karczenka, do pokoju 202!
Gdy tam wszedł, znowu kazano go wyprowadzić. I tak przez cały dzień powtarzał swoją pielgrzymkę z celi do pokoju 202 i z pokoju 202 do celi. Za pięćdziesiątym którymś razem, w końcu spełniło się jego marzenie. Mężczyzna siedzący za biurkiem wziął leniwie teczkę do rąk.
- Karczenka, Karczenka... Kategoria A. Grzech czynu i myśli. No dobrze, siadajcie.
Szczęśliwy Karczenka już robił krok do przodu, gdy zegarek przesłuchującego zrobił pik pik.
- Oj. Już 22. No to dzisiaj nie zdążymy. Wyprowadzić.
Anton pękł. Padł na kolana i rozryczał się tak, jak nie ryczał nawet będąc dzieckiem.
- Nie! Błagam! Niech mnie pan przesłucha! Chcę być przesłuchany! Jestem winny!
Jego błagania nie zostały wysłuchane. W celi zaś założono mu coś, co wydawało mu się znajome. Ręce z tyłu miał skute kajdankami, a druty na głowie nie pozwalały mu zamknąć oczu. Miał stać prosto przy ścianie. Oczywiście, gdy tylko strażnik wyszedł, od razu skierował się w stronę łóżka. Drzwi się otworzyły, strażnik ustawił go pod ścianą, silną dłonią chwycił go za jądra i ścisnął. Nic nie mówił. Anton się domyślił, że ma tak stać aż do odwołania.
Dla większości ludzi pozbawienie snu wydaje się być niczym w porównaniu do bicia. Tak naprawdę bicie w porównaniu do tego jest igraszką. Anton czuł, że traci panowanie nad umysłem. Chciał spać, tak bardzo chciał spać. Był zmęczony, tak bardzo zmęczony. Na początku zaczął słyszeć dźwięki, jakieś rozmowy. Słyszał też głosy zwracające się do niego. Głosy Anastazji, żony, przesłuchującego. Potem obraz zaczął mu falować. Pokój wyglądał jakby oddychał, ruszały się ściany podłoga i sufit. Dopiero teraz zobaczył wyryty czymś na ścianie napis.
„Wybacz mi Ojcze, bo zgrzeszyłem.”
Wymęczony umysł uczepił się tego zdania, jak rzep do psiego ogona. Anton prawdopodobnie nawet nie był świadomy, że powtarza to zdanie w myślach jak mantrę. Potem powtarzał to już na głos.
Rankiem znowu go wezwali nigdzie indziej, jak do pokoju 202. Nie kazano go wyprowadzić. Kazano mu usiąść i tym razem wyglądało na to, że wszystko przebiegnie prawidłowo. Przesłuchujący nie zadawał jednak żadnych pytań. Zamiast tego wyjął dyktafon. Gdy go włączył, w pokoju rozległ się głos Anny.
- Ja, Anna Karczenka, żona Antona Karczenki, składam donos, że dnia...
Choć z żoną nie był w zażyłych stosunkach, to nagranie go zdołowało. Następnie został wyprowadzony i tak jak poprzedniego dnia od razu wezwano go znowu. Puszczono kolejne nagranie. Wyprowadzić. Karczenka do pokoju 202. Kolejne nagranie. Wyprowadzić. Wiele donosów pochodziło sprzed lat, na temat rzeczy, których wcale nie pamiętał lub nie były wcale podejrzane. Pochodziły z czasów, gdy obywatel Karczenka był jak najbardziej porządnym obywatelem. I to takie głupoty były w tych donosach, jak na przykład to, że przyniósł do domu ołówek z fabryki. Ależ to żadne głupoty! To sabotaż i kradzież mienia państwowego!
Trwało to tak cały dzień. Pod koniec nie wrócił wcale do tej samej celi. Znowu z narzędziem nie pozwalającym mu na zamknięcie oczu, został zamknięty w celi pomalowanej na biało. A do tego była tam lampa dająca bardzo mocne światło, które ściany dodatkowo odbijały. Noc zakończyła się uszkodzeniem spojówek i „wybacz mi Ojcze, bo zgrzeszyłem”.
Anton był tak wypalony, że widząc Anastazję w pokoju 202, nie poczuł nic. Żadne uczucie nie odbiło się na jego twarzy, gdy Anastazja wskazała go palcem.
- Ten tutaj obecny, były obywatel Anton Karczenka, jest osobą odpowiedzialną za mój grzech przeciw Ojcu. Przez długi czas starał się uzyskać moje względy. Wykorzystywał mnie wielokrotnie w celach seksualnych i w celach wywiadowczych. Kazał mi szpiegować. Wielokrotnie...
Trochę to trwało. Gdy skończyła, wyprowadzono ją i zaczęto zadawać pytania Antonowi. Na przykład, jak długo pracuje dla wywiadu Federacji Zachodniej i kto należał do organizacji terrorystycznej założonej przez niego. Anton nie tylko podał nazwiska sąsiadów i kolegów z fabryki, ale też zaczął praktycznie wierzyć, że to wszystko jest prawdą. Z przekonaniem mówił, jak to planował zamachy na ważne osobistości, jak zatruwał wodę i sam konstruował bomby. Potem wszystko podpisał i został wyprowadzony.
Nie do celi, a do windy go zaprowadzili. Przez cały pobyt tutaj, nie widział ani nie słyszał innych więźniów. To było wcześniej dla Antona zaskoczeniem, kiedy był jeszcze w stanie myśleć. Gmach był duży, a więźniów jakoś brakowało. Często miał wrażenie, że jest on tu sam jeden. Jedyny, który odważył się samodzielnie myśleć.
Tutaj, w piwnicach, było ich wielu. I już teraz nie myślał o sobie i o nich jak o dzielnych ludziach, którzy odważyli się sprzeciwić Ojcu, ale o grzesznikach, którzy przeciw Ojcu zgrzeszyli.
Słychać było strzały. Ustawieni byli rzędami po sześć osób i chwilę po każdym strzale wchodziła następna szóstka. Choć słychać było strzały, nikt nie uciekał. Stali spokojnie. Byli tak samo złamani jak Anton. Byli winni. Zasłużyli na to. To jest... sprawiedliwość. Po jego lewej stronie stała Anna. W rzędzie przed nim Anastazja.
- Ty też tutaj? - spytał Annę słabym głosem.
- Tak.
- Za co?
- Przez ciebie.
I to było ostatnie słowa jakie wymienili między sobą. Do Anastazji zaś się nie odezwał wcale. Nie miał jej nic do powiedzenia. Kolumna się zmniejszała.
- Następni!
Anton wszedł do następnego pomieszczenia. Dwóch milicjantów ładowało ciała na coś w rodzaju taczki. Było tam ciało Anastazji z dziurą w głowie. Inny milicjant polewał szlauchem ścianę, by zmyć z niej krew. Następny zaś zmieniał magazynek w pistolecie. Skazańcy ustawili się pod ścianą. Wcześniej, dużo wcześniej, Anton miał marzenie umrzeć razem z Anastazją. Teraz umrze przy swojej chłodnej żonie, ale tak naprawdę było mu bardzo wszystko jedno, czy zakończy żywota przy tej czy przy tamtej. Kazali stanąć im w rzędzie twarzą do ściany. Milicjant z pistoletem podchodził i każdemu po kolei oddawał strzał w tył głowy. Strzał. I padł człowiek. Strzał i padł następny. Znowu jeden nabój, jeden człowiek. Cóż za ekonomia!
Padł kolejny strzał i krew Anny trysnęła na twarz Antona, a jej piękne ciało upadło na mokrą od krwi i wody podłogę. Strzał... i padła kobieta po lewej stronie Antona. On sam zaś stał dalej.
Stał tak, jak nowo narodzone dziecię, nagi, we krwi i drżący. Oddychał krótkimi urywanymi wdechami. Co działo się teraz w jego głowie to chyba tylko Ojciec jeden wiedział. Podjechała „taczka”. Załadowano tam wszystkie ciała. Drżące ciało Antona również. Leżał on wśród tych surowców nienadających się do recyklingu, między czyjąś brudną stopą, a głową Anny, z której kapała na niego krew. Przejechali kawałek, do miejsca, gdzie klapa w suficie się otwierała. Spadła lina.
- Ładować! - krzyknął ktoś na górze.
Milicjanci brali ciało, przywiązywali linę do nóg, a następnie wciągali je do góry. Jak mięso. Zwykły dzień w fabryce śmierci. Ludzkie odpadki były wyciągane na zewnątrz, a następnie pakowane do ciężarówek. Pracujący milicjanci popijali zdrowo wódkę, żartowali, rozmawiali o tym, co który będzie miał dzisiaj na obiad.
- No, no. Patrzcie jaka lala. Taka to na pewno musiała dawać komisarzom - rzekł jeden, gdy wyciągnęli ciało Anny. - Ci to żadnej nie przepuszczą. Najadła się Ojcowskiego chleba i mięsa, a potem zdradziła. Suka.
- Zaraz będzie fajrant. Można się z nią zabawić - rzekł inny.
A jednak niektórzy potrafią zrobić jakiś użytek, ze znalezionego na wysypisku złomu i śmieci. Anton już leżał nieruchomy, z szeroko otwartymi oczami, w ciężarówce, gdy wrzucili jej sprofanowane zwłoki. Potem przykryli ciała brezentem. Gdy zapadł zmrok, ciężarówki wyładowane biologicznymi odpadkami ruszyły. Ich punktem docelowym był las, gdzie czekały wykopane już doły. Anton stał i patrzył otępiałym wzrokiem jak wrzucają ciała. Ostatni raz spojrzał na ciało Anastazji.
- Wysypisko wielokrotnie wyeksploatowanych śmieci - szepnął do siebie. Potem koparki zakopały doły. A Karczenkę ponownie wrzucono do ciężarówki.
Myśl jego wyrażona nad masowym grobem, była ostatnią jego świadomą myślą. Obywatel Karczenka popadł w stan silnej apatii. Nawet nie przyszło mu do głowy, żeby teraz się podnieść, wyskoczyć z ciężarówki i uciec. A nawet gdyby przyszło... Nie było miejsca do którego mógłby uciec. Leżał więc dalej jak zwłoki pod brezentem, na deskach pokrytych czarną zaschniętą krwią, a ciężarówka wiozła go na dworzec. Tam wyciągnęli bezwładnego Antona i wrzucili go do bydlęcego wagonu, gdzie ludzie upchani byli nawet gorzej niż bydło.
W wagonie Karczenka musiał stać, gdyż z powodu ciasnoty nie było innej opcji. Stał więc tak, mętnymi oczami wpatrzony przed siebie, nie zwracając uwagi, a może nawet nie będąc świadomym obecności innych ludzi. Może nawet nie wiedział, że znajduje się w jakimś wagonie, tak więc nie przeszkadzały mu mokre spodnie, oraz smród moczu i gówna. Dopiero kiedy znalazł się w obozie, padł na ziemię i zaczął rwać włosy z głowy.
- Ja chcę do dołu, do dołu! Zastrzelcie mnie, zakopcie mnie!
- Jeszcze nie czas na to, ścierwo. – Karczenka ujrzał przed sobą dobre, czarne, wypastowane buty z cholewami, a potem podniósł załzawione oczy ku ich właścicielowi. – Możesz jeszcze zasłużyć na kulkę, albo może nawet na... – Strażnik uniósł wysoko palec - powrót do społeczeństwa.
- Co... – łkał były obywatel – Co muszę...
- Pracować. Ciężko. Ojciec jest surowym ojcem, ale sprawiedliwym, a ty masz szansę powrócić jako syn marnotrawny. Póki co, nie jesteś jego synem. Jesteś nędznym robakiem i... BIERZ SIĘ DO ROBOTY GNIDO!
Po tych słowach wziął się były obywatel, teraz gnida-Karczenka, do roboty. Pracował kiedy mu kazano i tak samo jadł i spał, chociaż i tak te dwie ostatnie czynności odbywały się bardzo rzadko. Pracował jak maszyna. Wyłączył mózg i wszystko wykonywał mechanicznie.
Większość więźniów obozu była jak maszyny. Ci którzy byli jak zwierzęta, tak jak one przestawały jeść i zdychali. O ludziach w tym miejscu w ogóle nie było mowy. Wszyscy swoje człowieczeństwo zostawili za sobą. Niektórzy zaś nigdy go nie posiadali.
Pierwsze dni były trudne, ale gdy Anton już się przystosował, to tygodnie, miesiące i lata zlały się w jedno. Szybko również przystosował się do zasad panujących w obozie. Zabierał jedzenie tym, którzy najsłabiej pracowali, by samemu mieć siły i wyeliminować słabsze jednostki. Gdy przyszła zima, udusił jednego z więźniów podczas snu, by zabrać mu buty. Jako że zaliczał się do tych, którzy wyrabiali większą normę, dostawał dwa posiłki dziennie. Dwie kromki ciemnego, czerstwego chleba z trocinami na śniadanie i na obiad zupę składającą się w 99% z wody.
Mimo że pracował ciężko, wciąż czuł, że to za mało, żeby odpokutować za swoje grzechy przeciw Ojcu, dlatego był zdziwiony, gdy po trzech latach odczytano jego nazwisko na porannym apelu, a potem wyprowadzono go poza obozowe druty. Tam czekał na niego ekskluzywny samochód. No, może ekskluzywny dla Antona, gdyż dla mieszkańca jakiegokolwiek innego kraju, był to zwykły automobil, którym ludzie jeździli do zwykłej pracy. Dla Karczenki był tu cud techniki, niemal jakaś pozaziemska technologia. Patrzył więc na niego z szeroko otwartymi oczami i buzią, aż z samochodu wyszło dwóch dużych mężczyzn w garniturach i ciemnych okularach i zapakowali go do środka. Były więzień oczywiście zaczął stawiać opór, ale co mógł zrobić taki wychudzony człowieczek przeciwko takim buhajom.
- Kim jesteście? Dokąd mnie zabieracie? Czego ode mnie chcecie? – pytał ciągle i gdy nikt nie odpowiedział na jego pytania, krzyczał, że musi wrócić do pracy.
Anton przestał w końcu się wydzierać i zaczął patrzeć przez okno. Nie wypatrzył nic szczególnego. Przynajmniej dopóki nie zaczęli się zatrzymywać przy szlabanach, budkach strażniczych i coraz częstszych ogrodzeniach z drutu kolczastego pod napięciem. Później jechali przez piękne lasy. Widząc dwie sarenki umykające przed samochodem, oniemiały Anton przywarł do okna.
- Patrzcie, sarny! – krzyknął, lecz mężczyźni w ogóle nie zwrócili uwagi ani na Antona, ani na sarny, które oficjalnie nie żyją dziko, a i w mało którym zoo można było je zobaczyć.
Karczenka nie mógł przestać myśleć o pięknym i dzikim zwierzęciu. Być może piękno sarny polegało właśnie na dzikości. I wolności. Przez chwilę nawet porównał ją w myślach do Anastazji, ale bardzo szybko otrząsnął się z tej myśli i schował ją głęboko, głęboko tak, by nawet wszechmocny Ojciec nie mógł jej wychwycić. Było to oczywiście niemożliwe i myśl o tym doprowadzała Antona do szaleństwa. Bo przecież był już tak blisko, bo przecież gdyby mu nie wybaczono to by nie zabrano go z obozu...
Nawet się nie spostrzegł, gdy samochód dojechał do okazałego muru. Gdy żelazna brama się otworzyła, wjechali na teren posesji. I to nie byle jakiej, bo większej niż kamienica w której mieszkał wkrótce-znów-obywatel Karczenka.
O dziwo, mężczyźni eskortujący Antona nie zaprowadzili go do środka, a zostali przy samochodzie i kazali mu iść samemu. Karczenka szedł powoli, jakby niepewnie, i rozglądał się na boki. Dotarł pod olbrzymie drzwi i nieśmiało zapukał. Później mocniej, lecz wciąż nikt nie otwierał. Posłał w stronę facetów pytające spojrzenie, a oni dali mu znak, żeby wchodził do środka.
Bogactwo które ujrzał, poraziło go. Stałby tak jeszcze długo z rozdziawioną gębą, gdyby nie zniecierpliwiony głos.
- Dobrze, że jednak po ciebie wyszedłem, bo chyba z tydzień byś mnie tu szukał. Chodź, psie.
Anton nawet nie śmiałby nie posłuchać i jego nogi zareagowały automatycznie. I tak został nazwany całkiem sympatycznie w porównaniu do tego, jak zwracali się do niego w obozie.
- Czego się napijesz? Whisky, czy wino? Tak, to alkohol – dodał tajemniczy dżentelmen, widząc trochę głupawy wyraz twarzy Antona. - A zresztą. I tak przecież nie zauważysz różnicy, bo ten cuchnący bimber, który pijecie wypalił wam już wszystkie kubki smakowe.
- Ja, gnida numer 87438902, proszę o pozwolenie na zadanie pytania! - krzyknął Karczenka według obozowego zwyczaju.
- Ach, Anton. Byłeś o wiele zabawniejszy, zanim złapaliśmy ciebie na tym wysypisku śmieci. No ale słucham?
- Kim pan jest?
- Jestem Ojcem.
Gnida numer 87438902 zemdlała.
- Obudź się. Nie psuj mi przedstawienia – potrząsał nim mężczyzna. Anton nie był przytomny, ale jego ciało musiało zareagować na rozkaz Ojca i przywróciło mu świadomość.
- No, wreszcie. Ale teraz żadnych pytań, wszyscy zawsze pytacie o to samo i jesteście tacy schematyczni, więc teraz mnie wysłuchasz, a później podejmiesz decyzję. Tak, jestem Ojcem. Tak samo jak kilkudziesięciu innych ludzi. Wszyscy jesteśmy Ojcem, a tysiące komisarzy są naszymi rękoma. Ojciec, którego ty znasz, nie istnieje i nigdy nie istniał. Ktoś, dawno, dawno temu stworzył ten chory, bezosobowy system, który teraz rządzi się sam, choć nie ma świadomości. Czy chciałbym go zniszczyć? Owszem. Ale nie mogę. Nawet jakbym się zbuntował, tryby machiny wciąż będą pracować i zmiażdżą mnie. Ba! Nawet gdybym razem z tymi wszystkimi, którzy są u władzy, co do jednego, się zbuntowali, to komisarze roznieśli by nas na strzępy. Gdyby zaś komisarze dowiedzieli się co jest grane i chcieliby przejąć władzę, wy, nędzne robaki i wam podobni, zamordowalibyście komisarzy i zajęlibyście ich miejsce. Mówię tylko teoretycznie, bowiem w praktyce żaden komisarz nie zdążyłby się zbuntować, ponieważ są oni non-stop monitorowani przez chip, który znajduje się w ich zębach. Taki sam chip, jaki znajduje się w twoim zębie. Jakże zabawnie było cię obserwować... Teraz chcesz mnie spytać, czemu to wszystko tobie uczyniłem, prawda? Prawda. Chciałem po raz kolejny udowodnić sobie, że człowiek jest niczym. Że można go zeszmacić i obedrzeć ze wszystkiego. Nawet gorzej niż zezwierzęcić, bowiem nawet sarna, którą widziałeś niedawno, jest lepsza od każdego z nas. Jeszcze bardziej utrzymało mnie to w przekonaniu, że ludzkość jest zbyt słaba, by zasługiwać na lepszy los. No i gdyby nie była taka głupia, nie stworzyłaby takiego systemu. Teraz chcesz spytać, jak to możliwe, że kiedy ty byłeś męczony w laboratorium, ludzie twierdzili, że cię widzieli? Mieli do czynienia z klonem. Z klonem, który nawet nie wiedział, że jest klonem, bo miał twoje wspomnienia. Skąd możesz wiedzieć, że ty też nie jesteś klonem? Nie możesz. Ja mogę, ale chcę cię pozostawić w nieświadomości. Po co w ogóle klonujemy ludzi? Bo miliony ludzi zabijamy strzałem w tył głowy, a inne miliony zdychają w obozach. A, przepraszam. To nie my zabijamy. To system. A system jest bezosobowy i nie posiada świadomości, a więc nie posiada i sumienia. Nie mamy na to żadnego wpływu, a potrzebujemy ludzi do pracy. Jako że podróżowanie po Ojczyźnie jest ograniczone, robimy wszystko, by nie było takiej możliwości, żeby jedna osoba wpadła na swojego klona. O czymś zapomniałem? Chyba nie. Ciężko by było bo już tyle razy prowadziłem podobny monolog. Tylko nie łkaj, nawet bezgłośnie, nienawidzę tego. Trzymaj lepiej ten pistolet. Masz w nim jedną kulę. I po raz pierwszy w życiu masz wolny wybór. Możesz zabić siebie, albo mnie. Co wybierasz?
I zbyt długi, i co najważniejsze: wtórny.
Przykro mi bardzo :(