Go to commentsPod bratnimi skrzydłami
Text 4 of 75 from volume: Opowieści o ludziach i miejscach
Author
Genrebiography & memoirs
Formprose
Date added2015-08-19
Linguistic correctness
Text quality
Views2769

To trzeba mieć pecha, żeby uciekając przed Ruskimi wylądować o kilometr od nich. To przydarzyło się mojej repatriowanej zza Bugu rodzinie, której przyszło zamieszkać na Ziemiach Odzyskanych „pod bratnimi skrzydłami” jednego z radzieckich pułków lotniczych. Pułk ten został utworzony do walk na dalekim wschodzie, a po upadku Japonii przeniesiono go do Polski. Tu miał bronić naszego nieba przed zakusami zachodnich imperialistów. Nie wiem, jak z tą obroną było, ale moja mama twierdziła, że przelatujące nad naszym domem samoloty straszą kury, które się gorzej niosą. Pas startowy lotniska był dobrze widoczny z okienka w dachu naszego domu, a linia słupów ze światłami podejścia przebiegała tuż za naszą stodołą. Światła te były sprawdzane przez żołnierzy z lotniska, którzy przy okazji przychodzili do nas pohandlować, czyli zrobić „machniom”. Nie byłem wtajemniczony w szczegóły tych transakcji, ale wiem, że mój pierwszokomunijny zegarek pochodził z machniom. Był piękny. Na tarczy miał namalowaną kulę ziemską, którą obiegał, umieszczony na sekundniku satelita. Do tego jeszcze cyfry, wskazówki i rzeczony satelita święciły w ciemności. Mój pierwszy pasek do spodni też pochodził z machniom. Zarówno zegarek jak i pasek służyły mi przez wiele lat. Machniom było powszechnym procederem w okolicy i wielu domach były zegary, narzędzia lub kanistry ruskiego pochodzenia.

Ruscy byli wszędzie, bo liczebność załogi lotniska była porównywalna z ilością mieszkańców naszego miasteczka. Ulicami jeździły zielone samochody z czerwoną gwiazdą na drzwiach, sołdaci pili wódkę w parkowych zaułkach, a sklepach spotykało się żony oficerów. Kobiety te były ubrane według aktualnej radzieckiej mody i dziwnie jednakowo - a zwłaszcza zimą. Wtedy nosiły ciemne, sukienne płaszcze, mocno uwydatniające kobiece krągłości. Stroju dopełniały futrzane kołnierze i czapki, a wszystko to było obficie oblane odikołonem, czyli perfumami w radzieckim wydaniu. Zapach tych perfum długo jeszcze zostawał w pomieszczeniach, które odwiedzały. Prości żołnierze też byli strojni... w różne bojowe, sportowe lub komsomolskie odznaki. Odznaki te, oraz gwiazdki z czapek i pagonów były dla nas małolatów przedmiotami pożądania. Wypraszaliśmy je od nich, a potem wymienialiśmy się nimi miedzy sobą. Najcenniejsze były gwiazdy z oficerskich czapek galowych: czerwone, na złotym tle, otoczone czymś na kształt skrzydeł czy kłosów. Za jedną taką trzeba było dać z dziesięć sołdackich lub tyleż różnych odznak komsomolskich, czyli kolorowych główek Lenina. Nigdy takiej gwiazdy nie zdobyłem, chociaż towaru na wymianę miałem w bród.

Okoliczni mieszkańcy nie bali się Ruskich, choć jedna stara panna z sąsiedztwa nie wychodziła z domu po zmroku w obawie przed zgwałceniem. Byłem wtedy chłopcem i bardziej interesowały mnie samoloty niż seks, ale nigdy nie słyszałem o gwałtach. Często natomiast słyszałem negatywne komentarze na temat dziewczyn, które „zadawały się z Ruskimi”. Tutejsze dziewczyny miały szeroki wybór kandydatów do zadawania się, bo poza sołdatami z lotniska, byli też nasi żołnierze z miejscowej jednostki.  Czy to o dziewczyny, czy też ze zwykłej polsko-radzieckiej „przyjaźni” pobiło się kiedyś na dworcu kolejowym kilkunastu żołnierzy obu bratnich armii. Okładali się pasami o metalowych klamrach, demolując przy tym bufet i poczekalnię. Nie trwało to długo, bo zaraz przyjechali polscy żandarmi i wyłapali... swoich. Ruscy przyjechali później i nie złapali już nikogo, bo ich „bojcy” zdążyli uciec.

Lotnisko było pilnie strzeżone, ale nie niedostępne. Sporo Polaków na nim pracowało, a nawet ja byłem tam dwa razy. Pierwszy raz byłem niejako służbowo, by jako członek szkolnego chóru, uświetnić pierwszomajową akademię w tamtejszym domu kultury. Zawieziono nas na lotnisko wojskową ciężarówką z budą i po chwili oczekiwania, bocznymi schodami wprowadzono na scenę odgrodzoną od widowni prawdziwą kurtyną. Niewidoczna dla nas kobieta zapowiedziała nasz występ i kurtyna poszła w górę. Wtedy zobaczyliśmy dużą, ozdobioną złoceniami salę. Wypełniali ją wojskowi w mundurach obwieszonych orderami oraz kobiety w sukniach ozdobionych futrzanymi boa. Tak wyzłoconą salę zobaczyłem po raz drugi dopiero po wielu latach w jednym z krakowskich teatrów, ale takiej strojnej widowni nie widziałem już nigdy. Zaśpiewaliśmy dwie piosenki, dostaliśmy rzęsiste oklaski i ta sama ciężarówka zaraz odwiozła nas z powrotem. Drugi raz byłem na lotnisku prywatnie i to w niemiłych okolicznościach. Któregoś popołudnia nagle rozbolał mnie brzuch i zacząłem wymiotować. Domowa medycyna nie pomagała, a państwowa pracowała tylko do piętnastej. Do najbliższego telefonu było ze dwa kilometry, zbliżał się wieczór, a ja słabłem. Mój ojciec, niewiele myśląc, zaprzągł konie do wozu i zawiózł mnie pod bramę lotniska. Porozmawiał z wartownikiem i już za chwilę nasz napędzany obrokiem pojazd zaparkował przed tamtejszym szpitalem. Wojskowy lekarz zbadał mnie, dał mi coś do wypicia i położył na leżankę. To „coś” zadziałało i ból zelżał. Potem lekarz dał ojcu butelkę z lekarstwem i wytłumaczył, jak mam je zażywać. Ojciec chciał zapłacić, ale lekarz nie przyjął pieniędzy. Poleżałem jeszcze trochę i ruszyliśmy do domu, zostawiając na przyszpitalnym bruku jeszcze ciepłą pamiątkę postoju naszych koni. Ruskie lekarstwo pomogło i prędko wydobrzałem.

Nad naszym domem przelatywały dwupłatowe kukuruźniki, odrzutowe migi i SU, a czasem nawet pojawiał się pasażerski TU-104. Ten ostatni przylatywał kilka razy w roku i stał na lotnisku przez kilka dni. Wtedy otwierałem okienko w dachu i oglądałem tego olbrzyma, zajmującego chyba z pół pasa startowego. Po starcie przelatywał tuż nad naszym domem, a nasze biedne kury aż przysiadały ze strachu przed hukiem wypełniającym podwórko.  Hałas wywoływany przez tutejsze samoloty też był duży, ale już przywykliśmy do niego. Nie latały one codziennie, a gdy latały, wtedy lubiłem z dachu patrzeć na lotnisko, bo wiele się tam działo. Raz nawet widziałem odrzutowiec, który wybuchł tuż po wylądowaniu i jak ognista kula toczył się po betonowym pasie. Nie widziałem natomiast innego samolotu, który spadł na las za naszym domem. Pognały zaraz w tamtą stronę ruskie łaziki w poszukiwaniu pilota i szczątków maszyny. Znaleziono podobno wszystko, z wyjątkiem... kół samolotu. Kto je ukradł? Nie wiadomo. Jedni mówili, że to leśniczy, inni, że kowal z pobliskiego pegeeru.

Aż nadszedł dzień, w którym wyprowadziliśmy się spod tych bratnich skrzydeł i nasze kury nie musiały już przysiadać od huku samolotów. Na lotnisku oczywiście nikt naszej nieobecności nie zauważył i funkcjonowało ono nadal. Dopiero latem 1992 roku dla ruskich lotników skończył się dobry czas. Tu żyli wygodnie w cywilizowanym kraju, a teraz musieli wracać do macierzy, czyli gdzieś do ussuryjskiej tajgi. Byli wiec gotowi sprzedać wszystko za kilka dolarów, bo tylko one mogły mieć jakąś wartość w tej dalekiej ojczyźnie. Nikt nie wie, ile broni i sprzętu wtedy przepadło, bo też chyba nikt tego nie liczył. Wojsko wyjechało a budynki i obiekty lotniska przypadły w spadku gminie. Ten niechciany spadek popsuł humory miejscowych urzędników i zmusił ich do ruszenia głowami. Ruszyli nimi i coś niecoś wymyślili. Zaoferowali na sprzedaż mieszkalne budynki lotniska za rozsądne ceny. Ludzie je kupili, wyremontowali i problem braku mieszkań w okolicy został rozwiązany. Gorzej było z hangarami i innymi obiektami technicznymi. Podziemne zbiorniki na benzynę chciał wykorzystać jeden z koncernów branży paliwowej. Przebadał je, stwierdził, że są nieszczelne i z nich zrezygnował. Inne obiekty w większości też nie znalazły gospodarzy.

W naszym byłym domu mieszka teraz ktoś inny, a jego kury wiodą spokojne życie i nie wiedzą, co to znaczy przysiadać ze strachu pod bratnimi skrzydłami TU-104.


  Contents of volume
Comments (8)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Bardzo fajne wspomnienie ;) ;) ;)
avatar
ale to wszystko podziało się chyba nie dla dobra kur i jaj :)
avatar
... i oby już nie przysiadały ze strachu. Te kury. Chyba tam im nie grozi :) Jeżeli nowi sojusznicy będą szukali lotniska, to bardziej na wschód ;)

Jak ja lubię takie wspomnienia, Marianie. Jako podrostek raz miałem okazję na takie samo "machniom" (nawet zamieściłem tutaj to opowiadanie "Ruskie przyszli!").

Literówki: świ(ę)ciły, w okolicy i(w) wielu domach, a(w) sklepach, mi(e)dzy sobą,
Sugeruję: "jednakowo - a zwłaszcza zimą" na "jednakowo, zwłaszcza zimą". To są jednak tylko drobnostki, bez wpływu na ocenę.
avatar
Bardzo ciekawe i barwne wspomnienie. W ramach "machniom" też w 1969 roku kupiłem maszynkę do golenia marki "Charkiw" oraz radio tranzystorowe "Selga". Służyły mi przez wiele lat.
Hardy już wymienił kilka drobnych potknięć językowych. Dodam jeszcze kilka. Nie mówimy, ani nie piszemy "ilość mieszkańców", lecz "liczba mieszkańców". W zwrocie "a sklepach spotykało się" brakuje "w". Brakuje przecinków przed: uciekając, wylądował, jak i, a budynki; zbędne są przecinki przed: umieszczony, oraz (nie ma tu wtrącenia, gdyż nie ma przecinka zamykającego), uświetnić, zajmującego.
avatar
... a niech to - Janko, mam i używam do dzisiaj (w spadku po ojcu) właśnie golarkę elektryczną "Charkiw" :))) Kupił ją i przywiózł z ówczesnego ZSRR w końcu lat 60. Nie musiałem wymieniać ani razu ostrzy... Na wewnętrznej stronie futerału jest napis (po rosyjsku): "niezawodna, długowieczna". Potwierdzam - nie do zdarcia :)
avatar
Bardzo dziękuję Wam wszystkim za przeczytanie mojego opowiadanka i za komentarze.
Dziękuję za uwagi na temat interpunkcji i literówek, a szczególnie na temat "liczby mieszkańców".
Czytałem ten tekst wiele razy, czytała też żona i jestem zaskoczony ilością literówek.
Czy ktoś zna jakąś technikę, wyszukiwania takich błędów? Będę wdzięczny za jakąś radę.
avatar
Przy całej nienagannej szlachetnej wierności faktom i ludziom z tamtych archaicznych, wykopaliskowych dni - co za egzotyka! Jaki wspomnień niebywały czar! Jaka magia... Dzisiaj te same z Krainy Oz cuda i dziwy towarzyszą w takim Drawsku Niedrawsku nowym naszym Sojuznikom z Minnesoty/Oregonu/Colorado... Jakie wolty wyprawia z tym naszym wiecznie w szpagacie Narodem jak nie jeden, to koniecznie drugi Wielki Brat! Nie śniło się filozofom, zaiste, powiadam Wam...
avatar
Dziękuje Emilia za przeczytanie tego tekstu. To nie egzotyka. Tak było. Dziękuję też za głębsze przemyślenia. Warto dla nich pisać.
© 2010-2016 by Creative Media