Go to commentsOíche Shamhna
Text 1 of 2 from volume: Próby
Author
Genrefantasy / SF
Formprose
Date added2015-11-25
Linguistic correctness
Text quality
Views5159

Nad Londynem powoli zmierzchało. Ostatnie promienie październikowego słońca rozpłynęły się w gęstej mgle wypełniającej wąskie uliczki Whitechapel dokładnie w momencie, w którym Aidan O’Sullivan (a właściwie Aodhán Ó Súilleabháin) zastukał rzeźbioną główką swej cisowej laski w furtkę prowadzącą na podwórze domu przy ulicy świętego Marka numer pięć. Furtkę, która składała się z samych łat, podobijanych gwoździkami kawałków zbutwiałego drewna. Nie doczekawszy natychmiastowej reakcji mieszkańców, mężczyzna rozejrzał się z wyraźnym niepokojem, jakby w obawie przed przyłapaniem na jakimś absurdalnym wykroczeniu i, przestępując z nogi na nogę, zaczął rozpalać fajkę. W modnym wełnianym surducie w kratkę i czarnym matowym cylindrze pasował tu jak pięść do nosa, dlatego jak najszybciej chciał przedostać się na drugą stronę muru. Nie zdążył wypuścić trzeciego kłębu dymu, a już dał się słyszeć charakterystyczny chrobot klucza w zużytym zamku i zaraz furtka uchyliła się na tyle, żeby pomieścić kudłatą głowę przygarbionej staruszki o twarzy pokrytej brodawkami. Powoli, z wysiłkiem podniosła na niego zapuchnięte oczy.


Dia dult, máthair – powitał ją śpiewnie w ojczystym języku.

– Wrócił pan już? Później się miał pan pojawić, sir – wychrypiała po angielsku czarownica.

– Później, później. Sir, sir, sir, ha ha. Dość tej konspiracji. Nie mogłem się doczekać. Nastąpił przełom, mateczko! – niemal wykrzyknął Aidan głosem przechodzącym w falset i strzepując popiół z poły surduta wepchnął się przez furtkę na podwórze.

– Ciiii, cicho – donośnym szeptem skarciła go starucha – nie zapominaj się! I uważaj z używaniem Gaedhilge, wiesz, co to może sprowadzić nam na głowy.

– Daj spokój, nikogo tu nie ma przecież, dla nich jest jeszcze dzień, nikt mnie nie śledził. Wszystko dobrze sprawdziłem. A co najważniejsze, one nadal nie mają o niczym pojęcia.

– Niczego nie będą się spodziewać?

– Niczego – przekonywał Aidan.

– Dobrze, zwołam radę.

Staruszka podreptała przodem przez zabłocone podwórze, zaś Aidan, dystyngowany i elegancki Aidan O’Sullivan, ruszył za nią energicznym, choć z konieczności skróconym, krokiem.


***


Anthony Deathridge nie przespał ani jednej nocy od dokładnie trzech lat.

“Trzy lata to wcale nie tak dużo w tym, hmmm… biznesie. Jeszcze tyle przede mną. Właśnie, ile właściwie?” myślał sobie wspominając dzień, w którym życie – “no, powiedzmy” myślał – zmusiło go do podniesienia łańcucha po raz pierwszy.

Czekał właśnie przy jednym z wejść, żeby z nastaniem nocy w końcu wziąć się do roboty, kiedy do jego uszu dotarł rozdzierający krzyk Lady Cethlenn:

– Przeklęci Irlandczycy! Znowu coś knują! Od tak dawna był spokój! I znowu! Musieli jednak coś znaleźć! Po tylu latach!

Czyli jednak czegoś się spodziewały.


***


W tym samym czasie przeklęci Irlandczycy obradowali przy wielkim dębowym stole ustawionym w salonie londyńskiego domu przy świętego Marka pięć. Grube zasłony nie przepuszczały do wnętrza zbyt wiele światła. Mrok rozświetlały wiszące pod sufitem i na ścianach lampy naftowe.

Przedziwna to była czereda. Wiedźmowata starucha, londyński konstabl w pełnym umundurowaniu, ubabrany krwią rzeźnik, katolicki biskup w purpurze. I elegancki do bólu, uzbrojony w surdut i laskę Aidan O’Sullivan. Przemawiał ten ostatni:

– Bracia w wierze, bracia w narodzie! Wysłuchajcie mnie dzisiaj, bo oto nadchodzi kres naszych trudów. Od siedmiu wieków z okładem cierpimy niewolę pod angielskim butem. Od siedmiu wieków nie my decydujemy o losach Éire. Czterdzieści lat temu zawiązaliście to Bractwo, żeby pewnego dnia zerwać pętające nas łańcuchy i obroże Imperium. Mniejszymi lub większymi krokami nieustannie zbliżamy się do tego celu. Rozwiązujemy problemy, likwidujemy przeszkody. Czasem napotykamy nowe. Ostatnio nasz protestancki przeciwnik, dzięki heretyckiej nekromancji, zaprzągł do swej służby odwiecznych wrogów naszych, dawno, wydawałoby się, pokonanych. Podsłuchują i doprowadzają do szaleństwa agentów Bractwa. Ich działalność o mało nie skończyła się dekonspiracją całej organizacji. Dzisiaj jednak robimy kolejny milowy krok na drodze ku wolności – pozbywamy się ostatniego zagrożenia!

– Panie, hm, kolego, ekhm – wychrypiał duchowny – co pan gadasz? Ekhm. Przecież wszyscy, hm, wiemy, hm, że bez ostrza z Ballybeg, ekhm, nie da się odprawić, hm, tego, no, rytuału. Przecież, yyy, ci nadgorliwi Anglicy skonfiskowali, hm, wszystkie, hm, protoceltyckie topory, ekhm, z brązu znajdujące się na terenie, ekhm, Zjedno… TFU! Pierdoloczonego Królestwa! Czyżby, hm, ktoś wykopał coś nowego?

– Nie do końca. – Aidan pochylił się, wyciągnął prawą rękę i zaraz głuchy odgłos kamienia uderzającego o drewno rozległ się w pokoju. Na samym środku stołu leżał owalny kawałek czarnej skały.

– Co to jest? Przecież to nie jest brąz! Brąz by zaśniedział! – pieklił się rzeźnik.

– Kpina! Wysyłamy pana do Belfastu, na misję najtajniejszą z tajnych, a pan nam coś takiego?! – krzyczał policjant, zrywając się na równe nogi.

Tylko zgarbiona wiedźma zdawała się wiedzieć z czym mają do czynienia.

Taobh Builleach! Synku! Udało ci się!

– Czy ktoś mi, ekhm, wyjaśni…

– Wybaczcie przyjaciele. – Aidan rozpostarł ręce w uspokajającym geście. – Winien wam jestem wytłumaczenie. Misja moja musiała być tak tajna, ze względu na niemal ciągły podsłuch z drugiej strony. Poza tym, chronionym runicznym pieczęciami domem, nie mogłem wypowiedzieć nawet jednego prawdziwego słowa na jej temat. – Usiadłszy, wyciągnął fajkę, jakby przygotowywał się na dłuższą opowieść.

Konstabl opadł na krzesło. Pozostali, rozluźnieni, zamienili się w słuch.

– Oczywiście wszyscy wiemy, że pokonanie Fomhóraigh jest możliwe tylko poprzez rytuał spętania krzykiem. Krew niewinnego, ostrze z epoki brązu, synchroniczne inkantacje. Zadziałało raz w siódmym wieku przed Chrystusem, zadziałało i drugi, kiedy wrócili za Świętego Patryka. Nietrudno było dotrzeć do informacji, przechowały ją wiedźmy z Dhún na nGall, strażniczki naszej kultury. Niestety, nietrudno było do niej dotrzeć również Anglikom. Stąd ogólnoświatowa – bo zniknęły również topory z muzeów amerykańskich i rosyjskich – konfiskata jedynych, wydawałoby się, artefaktów umożliwiających rytuał.

– Ekhm, no dobrze, ale co to to tutaj… – niecierpliwił się ksiądz.

– To to tutaj to kamienny topór z Reachlainn – Rathlin Island, z kamieniołomu Taobh Builleach. Rzecz o kilka tysięcy lat starsza.

– Większość wiedźmich rodów dawno przestała wierzyć w tę legendę, ale O’Sullivanowie przekazują ją sobie od wieków bez utraty ciągłości – dołączyła do wyjaśnień starucha.

– I dzięki temu – kontynuował Aidan – udało się uniknąć dekonspiracji. Po prostu nikt po tamtej stronie nie spodziewał się, że ktoś u nas może o tym pamiętać. Pewnie bali się tego, ale nie mogli mieć pewności. Węszą, coś przeczuwają, ale nie mają pojęcia, z której strony przyjdzie cios.

– No dobra, i co? – zaciekawił się rzeźnik. – Poza innym ostrzem, wszystko idzie tak samo?

– Nie wszystko. Trochę inne warunki, inne inkantacje. Bardziej pierwotny, neolityczny protojęzyk. I niestety nieco większa ofiara. – Aidan skrzywił się niemal niezauważenie.

– Ekhm, to znaczy?

– Biorę to na siebie, athair.


***


Lady Cethlenn cała się trzęsła. Anthony nie wiedział, co o tym myśleć. Widział okropieństwa odprawiane przez przygotowujących się do straszenia przed Wejściem. Widział eteryczne ciała innych, jak przepoczwarzały się w esencje koszmaru. Ale nigdy nie widział najstarszej ze wszystkich matron Fomhóraigh, Lady Cethlenn, w takim stanie. Ruszył w jej kierunku, ale bał się zanadto zbliżyć do zmieniającej kolory i kształty postaci.

– Coś się dzieje – mówiła – coś się dzieje, a ja nie mam pojęcia, co i nie wiem, jak temu zapobiec. Ale jestem pewna, że uderzą przed Zachodem.


***


Drugi poziom piwnicy na pierwszy rzut oka nie różnił się od reszty domu. Brakowało okien, to oczywiste, ale wystrój, boazerie, kandelabry, wyglądały dokładnie tak, jak na pozostałych kondygnacjach. Jednak za wielkimi, przeszklonymi drzwiami, które na parterze prowadziłyby do salonu, otwierała się rozległa przestrzeń – ni to grota, ni to świątynia, zbudowana z bazaltowych, wielokątnych kolumn, jakby przeniesionych z Groty Fingala lub Grobli Olbrzyma.


– Chodź Ronnie, weź mnie za rękę. Wchodzimy.

– Gdzie idziemy?

– O tu, do Odwróconej Kaplicy. Nie bój się, chodź.

– Do Odwróconej Kaplicy? A po co? Co będziemy tam… Przecież…

– Dzisiaj możesz tam wejść. Chodź. Będziemy straszyć. Jak w Samhain. Zobaczysz, będzie fajnie.

– Kogo straszyć, wujku? Kogo? Mamę? Ciocię? A może małą Julię? O tak! Postraszmy małą Julię, niech płacze! Przebierzmy się za upiory! Hu huuu! Hu huuuu! – rozochocił się chłopak.


Na twarzy Aidana O’Sullivana na chwilę zagościł serdeczny, pobłażliwy uśmiech, zaraz jednak zastąpił go wyraz głębokiej troski wymieszanej z poczuciem winy. W spoconej, drżącej dłoni, chował za plecami owalny kawałek czarnego porcelanitu. Przykucnął przy siostrzeńcu i szepnął mu do ucha:

– Nic nie rozumiesz, mały. Będziemy straszyć  d u c h y.

 

  Contents of volume
Comments (2)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Nowe Stowarzyszenie z Międzyśródziemia? Ależ to fascynujące pisanie!;-)))

Najserdeczniej :-)))
avatar
Takie próby (patrz nagłówek zbioru) to maestria. Piękna, bardzo sprawna warsztatowo proza.

Katoliccy Irlandczycy - to poniekąd (jakby na to nie patrzeć) jakoś my-Polacy
© 2010-2016 by Creative Media