Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2015-12-13 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1872 |
Kolorował wspomnienia kredką pijanej pamięci, czyniąc z nich bóstwo dni minionych. Czując wyraźnie sentymentalny zapach tamtych dni, czując na skórze temperaturę i wilgotność powietrza tamtych dni, czując jej lepkie usta, jej ślinę w jego ustach, zapach zlizany z jej szyi, połknięty, a teraz te kleszcze rozpaczy zaciśnięte na jego sercu, ten surowy chłód ścian, żelazna bezwzględność krat, krwawy zapach prosto z zagotowanego bólem mózgu i głuche obcasy wyroku majaczącego na końcu korytarza. Wyroku zbliżającego się odmierzonym krokiem, w wykrochmalonym uniformie i w końcu beznamiętne: „Już czas” – z żabich ust tej niańki śmierci i nagle rozmycie obrazu, rześkość jesiennego miasta w jego nozdrzach, wiru czerwieni, brązu, złota zmieszanych z ostrym błękitem nieba tej pory, tym razem dziwnie pogodniejszej od lata, dosadniejszej, obrysowanej konturem jego szczęścia. Szczęścia, którego miał nie mieć. Szczęścia dziwnie nagłego, zachłannego i kompulsywnego. Szczęścia, po które zgłaszał się odkąd pamiętał, pukał do jego bram, a ono nie otwierało, więc nie była to miłość od pierwszego wyjrzenia; ale szczęście samo zaczęło się po niego zgłaszać, kiedy już nauczył się o nim nie myśleć, tak jak wódka po pijaka, narkotyki po ćpuna, dziwki po dziwkarza, i wtedy to nie miało już sensu, wtedy to się stało chore. A teraz idzie ulicą; nie idzie – leci; właśnie na miłosnym szczęściu poganianym batem rześkości jesiennego miasta, bo przyjął w końcu diabelski fant gnający go co wieczór do tej niebieskookiej. „Do tej blond, mówię ci stary, do tej blond!” – krzyczą jego myśli.
Niebo staje się waniliowe, potem fioletowe, zmierzch sypie delikatną rosą w twarze przechodniów, a neony zaczynają już mrugać, bzyczeć, kusić tych niezdecydowanych, którzy w dziewiczym amoku zataczają uliczne koła, robiąc niebezpieczne uniki przed rozpędzonymi widmami tramwajów, rozświetlonymi w środku jak mleczne klosze lamp; a on idzie ulicą i czuje bardziej, widzi wyraźniej, głęboko wciąga miasto, zanurzając się w tej słodkiej mgiełce rozpusty, lewym bokiem do Boga. Rozrzucając ulicami rytmiczne stuki swoich kasztanowych mokasynów, pędzi do tej swojej blond. Te wyślizgane historią bruki, artystycznie naznaczone czasem średniowieczne ściany, ten niepokojący szum po kilku głębszych, pół luźni ludzie, śmiechy soboty, cynamonowy zapach ostatniej godziny cukierni, zapach kawy, eleganccy ludzie za szybami przy białych obrusach, świeczkach, lampkach czerwonego wina, facet z gitarą i pustym futerałem, grubiański śmiech brodatego sukinsyna na środku ulicy, w chmielowej poświacie, lecącego jak szerszeń z jednej speluny, z której go wykopali, do drugiej naprzeciwko, i ten dystyngowany jegomość wycięty z pałacu książęcego, wywleczony siłą z wehikułu czasu, wpatrzony w okna jednej z kamienic; a on dalej idzie ulicą, w tej miłosnej chorobie, szczęśliwym uzależnieniu, w którym pozostał, którego nie miał zamiaru rzucać. „Ale to szczęście jest jak porno” – myśli nagle. „Ma sztuczny uśmiech, sztucznie się wygina, jak obolałe” – stwierdza, ale nie zwalnia kroku; coś go tam pcha do tej blond, chociaż już chce się jakby rzygać. To już karykatura szczęścia ciągnie go za szyję, to już coś innego. Cofa nogę przed tramwajem, który przelatuje z łoskotem. „Ale szybki” – myśli – Ona jest zła jak to szczęście”. Myśli: „Prawie mnie przejechał”; ale idzie. Ulice się zawężają, miasto robi się coraz starsze, nieliczni weterani nocy już przemykają jak cienie, pochyleni bezdomni, ale jeszcze te zapachy, piekarnia, jakiś gość z brązowym papierosem o czekoladowym dymie, niepełnosprawny koń na czterech kołach ciągnięty na smyczy przez właściciela. „Tak stary, miasto potrafi zaskoczyć” – myśli; koń wprowadza dziwny klimat. Jeszcze zakręt, ostatnie spojrzenie w niebo spod łuku bramy, księżyc jak arbuz, pierwszy, drugi, pięćdziesiąty piąty schód i z bijącym sercem, ostatnim oddechem wali w jej drzwi. Jakieś szamotanie, przytłumiony jęk rozkoszy i cisza. Wali mocniej, a cisza jeszcze większa. „Otwieraj Blondi!” – krzyczy w rozpaczy. Nic; ale wie co słyszał. Serce nagle podskakuje, krew rozrywa żyły. Małpi kopniak na prawo od klamki – lakier ledwo odpada, drugi – stare drzewo zgrzyta, trzeci – łamie, czwarty – dziura, i grzebie łapą po omacku, szuka zamka. Nagle w skórę wbijają się blond paznokcie, słyszy blond krzyk, ale otwiera; blond oczy patrzą, już nie niebieskie, już kurwa blond jak z kawału; blond ślina z kącika ust, blond rozmazany makijaż i blond cipka. Rzuca ją zapłakaną na szafę i idzie po niego. Wie co weźmie po drodze, zna to mieszkanie. Wie, że to coś w nim, że tego nie zatrzyma i że tysiąc takich jak on w dziejach świata, i teraz tak bardzo ich rozumie i wie, że da się to zrobić, że właśnie tak to działa, i wszystko teraz mu się wydaje bez znaczenia, i wczoraj, i dzisiaj, i jutro. Nie słyszy dźwięków, nie czuje zapachów, tylko ta czerwona wilgoć na nim całym, czerwona wilgoć z niej i z tamtego co się schował ze szczurzym zamiarem, ale bez szczurzego pomyślunku. Myśli: „To już jest koniec”. Już tylko czeka, w tej makabrycznej czerwieni, wulgarnie sapiąc, słuchając eterycznej muzyki syren. „Tak musiało być stary, nie ma co się mazać stary” – kwituje ten co siedzi w jego głowie. Niańka śmierci ciągnie wajchę, błyskawica koi ból.
ratings: perfect / excellent
Natomiast muszę przyznać szczerze, że nie rozumiem obniżenia ocen po dwa punkty w obydwóch kategoriach przez poprzedniczkę. W komentarzu nie ma o tym ani słowa. Kiedy mi obniżała oceny, prosiłem o krótkie uzasadnienie, a czyniłem to jedynie z potrzeby edukacyjnej, lecz nie doczekałem się odpowiedzi. Domniemywam, że tym razem będzie podobnie.
PS.
Nie jest to mój pierwszy zamieszczony tutaj tekst, ale dziękuję za tak zacne noty.
ratings: perfect / excellent
(vide ostatnia fraza)