Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2016-01-22 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2370 |
Jeden
Część I
Udało się coś zjeść, psy mają jeszcze gorzej od kotów, nie są w stanie wśliznąć się między kratami.
Wybrańcy Ludzi zamykają śmietniki dla utrzymania porządku, dla jeszcze niższych od siebie i czują się więksi, gdy ktoś zgięty prosi o to, co im zbędne. Po godzinach kwitnie wtórna ekonomia i wolny rynek, Mali Ludzie rosną, nie śpią i patrzą. Klucz ma Prezydent Śmietnika, także kij demokratycznie nadany. Jak się zapomnieć, z podobno darmowej kolacji nie ma drogi ucieczki, bo kot to nie mucha. Prezydent nie zawaha się użyć kija i nie schyli się czytać. Coś by może zrozumiał, bo między cuchnącymi kontenerami depcze dziewicze książki. Te się wyrzuca po cichu.
Trzeba przeprawić się przez ulicę. Płynie wezbrana rzeka samochodów i mądrzej poczekać. Pusto już na chodniku, a pojazdy wciąż suną, zderzak jeden za drugim. Co i raz nerwowy klakson. Właściwie do czego się spieszyć, jakaś nowa witryna.
Podskoczył z gracją, przysiadł na parapecie w miejscu jeszcze nie zasranym przez gołębie, nie zaklejonym gumami po żuciu i patrzył. Debilne buty, debilne szmaty i dla debili ceny, to przecież samo centrum Warszawy. Pośrodku ekspozycji lustro, z próżności wygiął się pod różnymi kątami, ale nie chciało pokazać jego odbicia. Zapatrzył się w taflę z refleksami neonów i mignął w niej pies, który zaszedł po cichu. Uderzyła purpurą adrenalina i oszacował jedyne lewo i prawo. Pies jednak nie zwolnił i znów srebro odbiło migające światła i sylwetki samochodów, zamazane letnim deszczem, co paruje po drodze.
Pies musi mieć właściciela, to podrzędna rasa. Gdyby umiał, czyściłby obrożę jak niewolnik, żeby się przypodobać. Wyjść i się załatwić, to o tą obrożę skamle.
Kundel jest sam, nie potrzebuje się popisywać i wie, że gdy dla kota za plecami tylko ściana, gra pójdzie o życie i oczy.
Rozejrzał się, poślinił łapę, przymknął ślepia i przeczesał futro na głowie. Późno, nie ma jak pójść dalej a musi, bo ciemno. Młodszy, wystrzeliłby na oślep ryzykując koła, ale przeżył już większość z dziewięciu żywotów, z których każde czegoś uczy. Pora zacząć oszczędzać, z dziewięciu do zera, porobiło się jeden do ośmiu. Na ambicje, na próżność, na potrzebę bliskości. Nie żałował żadnego. Teraz życie jak ci głupi ludzie, ma się już tylko jedno. Pędzą, jakby mieli dokąd wracać, jakby ich mieli jak kot dziewięć i coś szansę po sobie naprawić przed zerem.
Betonowe ściany pamiętają fakturę desek, które robiły za szalunek. Poszarzały tylko od wieku i petów. Szmata w puszce co jakiś czas skwierczy i wybucha żółtym wrzaskiem, bo ta nafta jest zawodniona.
– Idę się wyszczać – odchodzi pięć metrów i go słychać, jakby drobne rozsypywał po podłodze.
Pies podnosi się z materaca, ziewa, robi z siebie rogalik i po kolei rozciąga łapy. Idzie w cień, wybiera właściwą nogę i obsikuje to samo miejsce.
Dobra psina, prawie nie szczeka, tylko tęskni. Tydzień temu Stasiek oberwał, dobrze będzie jak stanie na nogi za trzy następne. Weszli na nie rozpoznany teren i się dali zaskoczyć.
Wraca, wyciera dłonie o spodnie i bierze się za kościelną konserwę. Wszystkie sztućce tu dozwolone, to zabiera się do niej bagnetem. Reszta milczy zajęta sprawami. Jeden poleruje oporządzenie, stal i mosiądz i tak aż już świeci, drugi podniósł z podłogi zapałkę, obgryzł ostro i czyści paznokcie.
– Co znów drapiesz, Magister?
Przeczytał głośno.
Kraj świeżo pieczonych głąbów nęci ich i kusi
Znaleźliśmy tam smalec inaczej - siebie
Niech więc zostanie jasno powiedziane
Pod czterdziesto-watową żarówką
Żony nasze, choć tępe nie są bez ich zgody
Gdyż według nowych danych
Większość się moczy we śnie
Błogosławione niech będą cycki i inne przydatki.
– Ty, poprawiaj może Bogurodzicę, jak zacząłeś Miłosza.
– Chodź z tą mapą do światła – westchnął. – Tu jesteśmy, tego nie utrzymamy – przycisnął ze złością ołówek, aż przedziurawił kartkę.
– Teren się kurczy, a ich przybywa.
– Stąd się lepiej wycofać, każdym razem się trzeba przebijać. To się znowu źle skończy, jak było ze Staśkiem. Obstawili Starogardzką i tylko czekają.
Nazwa alejki, ograniczonej z jednej strony wysokim parkanem, zmieniała się zgodnie z promocjami w pobliskim markecie. Stosunkowo długo była Aleją Żubra, Mózgojeba, później 1906 Roku, a czas jakiś Nalewki. Starogardzka znów sześć czterdzieści za euroćwiartkę. Dwa razy taniej na bazarze u ruskich, ale nie wiadomo co się pije z plastikowej butelki i na zimnie jakieś białe się w niej wytrąca.
– Jebon – Magister lubił się bawić słowami i co się dało nazywał po swojemu.
– Ilu ich jest?
– Za dużo i więcej. Czarne Stopy jebane! Szkoda, że nie ma Staśka, rozweseliłby nas na okoliczność – dodał po chwili.
– Pewnie by powiedział, że aby do lata. Wtedy zawsze się gdzieś rozpraszają. Tyle, że co rok jest gorzej. I dłużej do lata. To już chyba tutaj ostatnie.
– Zostaw tą rurkę, za cienka. Dobra na telewizor.
– Do kablówki nie trzeba anteny – zarechotał. – Może piachu nasypać?
– Lepiej wyjrzyj na zewnątrz. Nie wychylaj się tam za bardzo.
– Dlaczego ja? – Podniósł się z wyraźną niechęcią.
– Idź, masz najbliżej.
– Ciemno. Można nogi połamać – zamarudził, ale metal drabiny zabrzęczał.
– No fakt, nie ma windy. Otrzep się z tego cementu, zobacz jak ty wyglądasz – już wrócił.
– Dobija mnie to siedzenie.
– Nie tylko ciebie. Przestań śnić o głupotach, jest jutro. A to co przyszło?
– Kot. Dam mu trochę mielonki.
– Pies go nie dorwie?
– Coś ty, umie biegać po ścianach.
– Dobra, chyba już pora.
– Spokojnie. Jeszcze raz. Ty obstawiasz wyjście od bramy, masz poczekać jak już będą nieśli. My zajdziemy ich z drugiej strony, tak jak uzgodniliśmy. Nie może być, jak poprzednio. – Teraz się rozdzielamy – zdjął bejsbolówkę i poczochrał włosy z których posypał się łupież – zgaś światło, jak ostatni wychodzisz. Żeby nie było dymu. Czekajcie na miejscach. Nie zaczynać mi bez sygnału.
– Pies zostaje! – Kundel opuścił ogon i powlókł się smutny na swój materac. Udał, że kota nie widzi.
Najgorszy jest Wodne Płuco i trzeba go dopaść, bo to on tak załatwił Staśka. Znalazły go gliny gdzieś w parku, jak dogorywał w listopadzie na zapalenie płuc. Ogolili mordę w szpitalu i okazało się, że pod spodem nosi szlachetne, indiańskie rysy. Nurek, Akwalung, Wódz Wodne Płuco. Magister kiedyś na poziomie wyjaśnił, że gruźlicy są dlatego szczupli, bo jak ciągle kaszlą, to trenują mięśnie brzucha.
Postać szara jak tynk, próbuje się przemknąć bokiem, ale przebiec przez ścianę się nie da. Za rogiem w pełnym biegu ścina ją z nóg linka hamulcowa, celnie zacięta po udach. Nie warto poprawiać kłódką, choć się prosi tak wypolerowana.
On tą mosiężną kłódkę ma od zawsze i ją hołubi. Nosi na szyi na ciężkim, wybielonym rękawem łańcuchu. Od nigdy się nie da otworzyć i korci, żeby tak pięknie błyszczącą wreszcie na kimś wypróbować. Zakręcił w powietrzu kilka świszczących kółek i ósemek, zrezygnował i chyba z litości. Aż do kolan tej leżącej postaci już i tak spodnie z bólu czernieją.
Drugiemu przez płot się udało, ledwie wiatrem zahaczyła go rurka po nerkach. Stoi, dyszy przez parkan i ma białe oczy. Patrzy bezsilnie, jak porzucona kraciasta torba jest kopana i pruta. Obrywa kłódką i aż dźwięczy puszkami o ziemię. Niestety przy okazji, bije się kilka zwrotnych butelek.
– Macie wiedzieć, że to jest nasz fajans.
– “Do takiego śmietnika szczur zakłada garnitur” – odczytał głośno Magister, co dwa dni temu osobiście i po nocy namazał smołą.
Kot siedzący na murku stracił zainteresowanie i powrócił do rozczesywania futra.
Ci ludzie... Jak kulki tańczące na stole, gdzie kresem jest krawędź, skąd nie ma powrotu. Na środek wciąż sypią się nowe, pełne początkowej energii. Choć wydają się takie same, niektóre spadają ledwie po kilku zderzeniach, są i te co zdają się toczyć bez końca, wykorzystując nierówności i żywiąc się pędem innych. Większość spotyka się coraz rzadziej, zwalnia i samotnie niknie, jakby to odbieranie pędu innym stanowiło ich sens istnienia.
.
Człowiek bez dachu nad głową, wyróżnia się w tłumie. Niekoniecznie znoszonym ubraniem, czy brakiem higieny. Idzie powoli obok czasu i stale patrzy pod nogi. Gdy niekiedy podniesie wzrok, ma przegrane oczy bez blasku. Przedmioty podniesione z chodnika mają dla niego inną wartość, niż dla tego kto je upuścił i nie chciało się schylać. Bazarowy kolczyk, guzik, grzebień, zepsuta zapalniczka, czy dłuższy niedopałek. Czasem jest grosz albo dwa, zdarza się nawet więcej i nic nie umknie uwadze. Byłby doskonałym grzybiarzem.
Równoległych światów nie trzeba się domyślać w innych wymiarach. Istnieją obok i uosabiają lęki tego Świata. Najgorszy z lęków to, że nie będzie się do czego spieszyć.
Żeby mózg zaczął pracować, musiał dziś przejść parę kilometrów. Jest środek tygodnia i mniej ludzi pije. Mało puszek na przystankach i butelek po setkach na trawie. W tygodniu chuje do dna wypijają.
Odkręcił kapsel i chwyciły go torsje. Później coś udało się wyżąć z kilkudziesięciu i można wrócić na posterunek z nazbieraną piersiówką. W międzyczasie dzień się rozkręcił. Po chodniku ludzie płyną jak potok. Przy barierce strumień się rozgałęzia, jego część spływa na dół po schodach. Za wylotem nic nie ubywa, tyle samo wchodzi na górę, zasila.
Warto postać przyklejonym do ściany. Na pewno ktoś w końcu coś zgubi i nim zdąży się schylić, prąd ludzi poniesie go dalej. Bywa, że dwadzieścia groszy, albo cały papieros, raz trafiła się portmonetka. W środku miała osiemnaście złotych drobnymi, tamten dzień to się udał.
Brudne i zakurzone schody nie pasują do rewii, która tu się odbywa. Garnitury, kreacje, co jakiś czas nogi na szpilkach i lepsze niż w balecie, za chwilę tylko rozdeptane i dziurawe buty z supermarketu. Gdy ktoś rozmawia przez telefon, to zajmuje łokciami więcej świata i ma nieobecny wzrok. Często zwalnia lub pcha się pod prąd, nieodmiennie inny go zawadza barkiem, aż się obraca i gubi rytm, ale i tak gada dalej. Niektórzy z telefonami przy uchu, nawet idą w poprzek, choć do banku pięć minut.
Jeśli znaleźć takie miejsce na rzece, że po obu stronach woda płynie w przeciwnych kierunkach, jest tam dół, albo wyspa. Zależy od wymytego pod spodem, czego nie widać na powierzchni. Wyspę na schodach tworzy jagodzianka. Zawinięta w folię, prosto ze sklepu. Kwadrans temu jej jeszcze nie było, to z pewnością jest świeża. Sierpień, najlepsza pora na jagodzianki. Żaden dżem z zeszłego roku, całe owoce w syropie i prosto z lasu. Wokół przesiąknięta fioletem i lukrem bułka. Leży bezpiecznie, jak opływana z obu stron wyspa w załamaniu schodów, dlatego nikt nie rozdeptał.
Do dwojga pożądliwych oczu, które świecą od ściany, dołącza sześć następnych. Błąd, że po prostu nie przeciął rzeki ludzi i jej nie podniósł, jak nakazywał impuls. Poobijaliby go w tym swoim pędzie po czas i pieniądze i wszystko. Zwykle usuwają się z drogi. Żeby się przypadkiem nie otrzeć.
Teraz trzeba działać w zespole i obmyślić strategię. Cztery osoby nie najedzą się jedną bułką, ale to już zbiorowa ambicja. Jagodzianka nie może tak leżeć.
Wejść klinem brutalnie, wysłać komandosa? To odpada, nikomu nie można ufać. Przebije się i zeżre pod drugą ścianą. Ten na szpicy może też z ręki już nie wypuścić. Co robić? Przez pół godziny nikt niczego nie gubi, poza wypalonymi do połowy papierosami. Wodospad ludzi nie rzednie, teraz płyną ci na dziewiątą. Im bliżej okrągłej godziny, strumień bardziej przyspiesza.
Trzeba to jakoś rozwiązać i znów pójdą minuty. Sytuacja patowa, któryś mówi że losowanie. Dobra, cztery zapałki, ale kto ma je trzymać? To następne losowanie. Nic z tego, za to że ścisnął w palcach najkrótszą, dostał po łbie i problem pozostał.
Leży coś za parkanem, dla obserwatora nie ma znaczenia, czy to coś ucieka w bok czy to on idzie, bo ten sam efekt. Tak samo miga i się oddala pomiędzy sztachetami. Trzecia sytuacja, to biegnący jak czas parkan, kiedy się stoi w miejscu, naprzeciwko tego czegoś co leży. Tak jest na tych schodach. Parkan z nóg rzednie, bo już po dziewiątej. Parę stopni poniżej, leży cały papieros. Chcesz to bierz sobie, jagodzianki się nie waż.
Te stopy są obute w błyszczące lakierki, łydki opinają czarne podkolanówki. Do połowy zasłania je szary len. Jak spojrzeć wyżej, to zakonnica. Ona nie spieszy się na dziewiątą, których wiele minęło. Jest zatopiona w myślach o wieczności i musi się wrócić parę stopni pod prąd, żeby podnieść ze schodów bułkę. Otrzepuje sklepową folię z kurzu i chowa do kieszeni. Problem się rozwiązał, mnóstwo ludzi jest wokół, którzy bardziej potrzebują jagodzianki. Kto ma wiedzieć to lepiej od niej.
Śledzą kawałek, aż siada na ławce i czeka na autobus. Rozwinęła folię, podelektowała się fioletowym smakiem, wyrzuciła opakowanie do kosza i zaczęła różaniec.
Podszedł kot, tupnęła nogą, odskoczył na bezpieczną odległość i patrzył.
Co z tego świata jest obiektywną rzeczywistością i czy w ogóle jest coś takiego, które jest gdy się tego nie obserwuje, choćby równania co świat próbują opisać? Każdy z tych ludzi to produkt własnego Małego Wielkiego Wybuchu, otoczonego oddalającą się mgiełką. Stanowi granicę poznania i to co poza nią, jak poza tym blatem nie istnieje, choć ślad nigdy nie zniknie. Ta zakonnica wierzy w odkupienie, a odkupienia nie ma. Każde zło musiałoby mieć cenę jakiegoś dobra. Uniwersalne dobro, czy zło... Nie ma ich. Zyskują uniwersalność tylko w czyimś już zamglonym świecie. Zabić dla zabawy kota....
ratings: very good / excellent
"poziom literacki" - rewelacyjny :)))
Bardzo życzliwie :)))
ratings: very good / excellent