Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2016-03-02 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2318 |
Aleja Drzew
Obudził się i nie wiedział, gdzie jest. Czas jakby stał w miejscu, rzeczy wokół zdawały się go nie dotyczyć. Pokój wypełniał gęsty, gryzący dym. Głowa pulsowała a dla skurczów serca, klatka piersiowa wydawała się za ciasna. Przed oczami rytmicznie błyskały purpurowe i zielone światła. Walcząc z atakami kaszlu, zatoczył się i przytrzymał ściany. Osunął się na podłogę i zaczął pełznąć, ale zamiast pod drzwiami znalazł się pod parapetem okna. Podparł się krzesłem i razem z nim runął na plecy. Ukląkł, z wysiłkiem podniósł mebel i wybił okno na taras. Przewiesił się przez ramę nie zważając na zręby szkła i chwytał powietrze, pachnące lasem. W głowie zaczęło się przejaśniać, ale dopadły go torsje. Dymu ubyło i rozdzielił się na wstęgi podświetlone wiśniową plamą żaru. Otworzył kuchenne okno, odkręcił wodę i podstawił kubeł z którego wysypał śmiecie. Zapalił światło i dopiero zauważył, że jego noga przypomina kawał mięsa, który spadł z rusztu na węgle. Wylał dwa wiadra na łóżko i sięgnął po telefon. Sprawdził, czy drzwi wejściowe są otwarte i założył kurtkę, bo szczękał zębami. Wyrzucił z szafy stertę pościeli i wywlókł na taras, żeby mieć uniesione nogi, gdy się położy.
Zaczyna się wstrząs hipowolemiczny. Nie boli, nerwy mogą być uszkodzone. Z pianki materaca mógł być cyjanowodór, fosgen i jeszcze. Żeby nie było obrzęku płuc – myślał jak lekarz, bo był lekarzem.
Miauczenie dawno ustało, przy pierwszej sposobności kot wyprysnął w mrok.
-- Zaraz! – poderwał się na dźwięk gongu i poszedł do drzwi.
Otworzył i wzruszył ramionami. Następny typ w luźnej marynarce i rozdeptanych butach. Podobnego pamiętał ze szpitala, gdy zadawał pytania na poziomie dziecka i coś skrobał w notesie, wielkości biletu. Ten był sporo starszy i przynajmniej nie nosił krowiego łańcucha.
-- Komisarz Dolecki przepraszam, mogę zająć chwilę?
-- O, pan komisarz. Awansowałem. Do szpitala przychodził pan starszy aspirant. Cóż pana sprowadza? – odwrócił się plecami do gościa i wrócił do pokoju.
-- Nie mogłem się dodzwonić. Widzę, że z nogą lepiej.
-- Jeździłem na nartach, grałem w kosza i biegałem po lesie. Teraz ciężko mi wejść po schodach. Co mi pan tutaj pierdoli? – sięgnął po butelkę.
-- Jak pan się za siebie nie weźmie, nie będzie lepiej. Paru pacjentów pan zostawił w połowie. Nie mówię o pracy naukowej.
-- Właśnie pan mówi. Tam na pewno nie wrócę.
-- Rozumiem.
-- Gówno pan rozumie. Ostatnio paliłem w liceum, nagle usnąłem z petem w zębach. Upał, a ja pozamykałem okna. Zadeptali wszystkie ślady, nikt mi nie zbadał krwi a jestem pewien, że coś dosypali w barze. Zamówiłem dwie wódki z sokiem i nic nie pamiętam.
-- Na alkohol sprawdzili i fakt, pomijalne zero trzydzieści. A jeśli to przykładowo GBL? Pan przecież wie, że badanie po paru godzinach, by niczego nie wykazało. Mogę wziąć sobie szklankę? – Chyba mi wolno na emeryturze.
-- Tak, przepraszam. I przepraszam, że się na panu wyżywam – gospodarz podniósł się i poszedł do kuchni. – Z jakiej pozycji pan się tym zajmuje? Słyszę, że jest pan na emeryturze.
-- Nie da rady tak odejść z dnia na dzień. Takie nasze zawody – rozpiął marynarkę spod której wyjrzała kolba pistoletu, rozparł się w fotelu i zakręcił płynem. – Jest takie „biuro spraw umorzonych”. Na pół etatu pływam w papierach. I coś niecoś wyłowiłem – podniósł wzrok. – Poza tym nie wierzę w ten wypadek.
-- Dlaczego?
-- Za dużo się tam dzieje, jak na małe miasteczko.
-- Nie takie małe.
-- Kwestia skali. – Odmówił pan komuś recepty na leki, powiedzmy opioidy? – zapytał jakby mimochodem.
-- Ze dwa, trzy razy.
-- Może ważne w jaki sposób – sięgnął do kieszeni i wyjął paczkę papierosów. – Mogę?
-- Jasne, niech pan strząsa do filiżanki, żeby czegoś nie podpalić. Później posprzątam cały ten syf ze stołu.
-- Pan rozumiem nie pali?
-- Ostatnio mi się podobno zdarzyło, po alkoholu.
-- Dobra, teraz z czym przychodzę – doskonale rozumiał złośliwości. – Tu są kserokopie. Niech pan nie pyta, jak to załatwiłem – sięgnął do teczki. – Recepty z przychodni, obieg leków w pana szpitalu, remanenty z paru lat. Pan to trzymał twardą ręką. – Wie pan, że pacjenci przychodzili pod szpital? – podniósł wzrok.
-- Słyszałem – odpowiedział wymijająco.
-- Kogoś przyjęli na pana miejsce i wygląda na to, że się lepiej dogaduje z podwładnymi.
-- Kłobuckiego. No, to teraz hulaj dusza – zakipiał złością. – Prywatna klinika bierze kasę za bezpłatne badania w szpitalu a normalni ludzie czekają w kolejkach. Prawdziwe pieniądze są tutaj, nie w paru ampułkach.
-- Ale to coś materialnego.
-- Dobrze, to teraz coś, czego pan komisarz nie widzi, bo pod latarnią najciemniej. Wpadło mi do głowy. Przeterminowane leki, niszczenie przed upływem terminu ważności. Nikt nie sprawdza, co jest w opakowaniach i idzie do pieca.
-- Ciekawe... A jak to zrobić technicznie?
-- Banalne. Termin można skrócić ręcznie w programie magazynowym, po zeskanowaniu kodu. Co trzy miesiące weźmie się wydruk z magazynu i się uda, że nie widzi, co na pudełku. Diabli wiedzą w ilu szpitalach tak robią. Jak coś jest możliwe, to ktoś na to wpadnie.
-- Podejrzewał pan wtedy? – komisarz wyciągnął się w fotelu.
-- Nie, później miałem czas myśleć. W ogóle to nie mam podstaw podejrzewać, to po prostu jest wykonalne.
-- O jakie pieniądze tu może chodzić?
-- Na czarnym rynku na pewno duże, bo to spory szpital. Ale nie jakieś miliony.
-- Rząd wielkości?
-- Może i sto tysięcy w skali roku, nie znam cen na ulicy – odpowiedział po zastanowieniu. – Trudno tak oszacować.
-- Potrzebuję pana pomocy i dlatego przyszedłem. Mogę na pana liczyć?
-- Lekarz na zwolnieniu i glina na emeryturze. To się nazywa tandem twórczy.
-- Poznał pan trochę układów. Przyda się też pana wiedza.
-- Panie, nie jestem godzien – parsknął. – Dlaczego mam panu ufać?
-- Na to nigdy nie ma odpowiedzi. Niech pan się doprowadzi do użytku, bo warto. – Z tym nie ma pośpiechu – poklepał papiery. – Odezwę się za parę dni. Gdyby coś się urodziło, proszę dzwonić. Na odwrocie moja komórka – rzucił na stół wizytówkę.
-- Podał rękę na pożegnanie i wyszedł za próg, ale się odwrócił.
-- Jak pan ma coś na sumieniu, to muszę wiedzieć – popatrzył natarczywie w oczy.
-- Przepisywałem jednej dziewczynie a nie powinienem – odpowiedział po chwili. – Rozwód, problemy, początki uzależnienia – zamyślił się. – Te leki mają coś ze mną wspólnego?
-- Nie wiem, to może przypadek. – Jeśli mogę poprosić, niech pan porówna zużycie z innymi latami. Pan będzie wiedział których – roześmiał się. – Wie pan, kto jest patronką policji? – Święta Statystyka.
-- A prawda was wyzwoli, albo zaprowadzi do pierdla. Dobrze, przejrzę.
Wlał resztę wódki do szklanki i obrócił w palcach wizytówkę. Marek Dolecki, nadkomisarz. Wydział do Walki z Terrorem Kryminalnym i Zabójstw. Puścił wodę do wanny, sprawdził palcem temperaturę i czekał aż się napełni. Siedział na krawędzi, zapatrzył się w ścianę i pukał telefonem w kolano. Podjął decyzję.
-- Leżał w szpitalach przez parę tygodni i nie myślał o niczym innym, tylko o obiegu leków. Akurat! Coś wie, albo coś widział, albo czuje że coś nie gra. Nie zawsze coś trzeba widzieć, żeby wiedzieć. Jest zachowanie ludzi wokół, ich mowa ciała, urwane rozmowy na widok. A on jest bystry. Wszystkiego nie powiedział, ale to chorobliwie uczciwy gość. Warto by pogadać o tej Monice. Poczekam aż zmięknie i zadzwonię, coś mi się przecież mogło przypomnieć – myśli przerwał dzwonek telefonu i przepuścił tramwaj.
-- Założę się, że chce pan pogadać o tej dziewczynie – roześmiał się do słuchawki. – Miałem o nią zapytać przy następnej okazji.
-- Monika. Umawiałem się z nią, namawiałem na leczenie. Zaczęła grozić że rozpowie o nas i o receptach, a to mały świat. Przepisywałem tylko jej, może pan sprawdzić – zawiesił głos. – Mógłby pan pomyśleć, że go nie szanuję.
-- Pan jest czysty, aż krążą po szpitalu legendy. Nie każdemu podobały się pana porządki.
-- Przepraszam.
-- Niech pan się bierze w garść jak najszybciej. W ogóle dziękuję i wiem ile pana kosztował ten telefon. Ale tak o wiele prościej rozmawiać.
-- Jeśli jest z kim. Do zobaczenia.
-- W tym barze. Pan zamówił dwie wódki. Drugą z kolei czy z kimś kolejkę?
-- Myślę o tym przez cały czas i jest mgła.
-- Nie przysiadł się ktoś przypadkiem? Ktoś musiał pana odprowadzić do domu.
-- Teraz to sam nie wiem. Ludzie wchodzili i wychodzili. Jeszcze jedna sprawa, bo pan nie pytał. Myślę na raty i mam mętlik w głowie. Monika pracowała w szpitalu w recepcji.
-- I tam pan ją mijał. Trudno nie zauważyć. Pewnie myślał, skąd taka ładna dziewczyna na tym zadupiu.
-- Tak.
-- Gdyby chciał się pan z nią spotkać, to zapraszam pojutrze.
-- Co pan odstawia?
-- Pogadamy sobie w trójkę i tyle. Wybierała się do Warszawy, to ją podwiozłem..
-- Wsadził ją pan na dołek?!
-- A za co i po co?
-- Nie wiem, co mam powiedzieć. Normalnie zatkało mnie.
-- To niech pan nic nie mówi. Ona za to, miała sporo do powiedzenia. Jutro muszę na dzień wyjechać, proponuję się spotkać w środę. W ogóle, to przejdźmy na ty. Jestem Marek, ty Zbyszek. Nie mów mi „pan” przy niej.
-- Uśmiechnął się do telefonu i wstał z ławki, bo właśnie nadjechał tramwaj.
-- Co ja robię przez tyle lat... Tylko rozmawiam .
Kolejny pomarańczowy talerzyk, wystrzelony z maszyny skończył jako chmura pyłu, podobnie jak i następny, który spróbował zaskoczyć płaskim torem. Wiktor złamał śrutówkę z której wypadły dymiące gilzy i zatrzasnął następne naboje.
-- Sprzedał byś mi tą rurkę – zjawił się niepostrzeżenie. – Nie tą, dobrze wiesz którą.
W wojskowych butach i mundurze w maskujących kolorach, prezentował się tak samo dobrze, jak strzelec.
-- Bartek, chyba ci rozum odjęło, hollanda?.
-- Jasne, to majątek. Czego bym mógł ci jeszcze zazdrościć. Chyba Moniki.
-- Z moją siostrunią byś nie doszedł do ładu.
-- Pytam za każdym razem, chyba się przyzwyczaiłeś? Masz ode mnie prezent na urodziny. – podał zaciągnięty, płócienny worek. – Oczywiście ani słowa, że to ode mnie. Normalnie bym tego nie kupił. Nie mam przecież śrutówki – teatralnie rozłożył ręce.
Popatrzył jeszcze na mistrza i poszedł.
Rozsupłał sznurek i się ucieszył. Naboje i nie byle jakie, wyczynowa Saga. Załadował, zbił znowu dwa rzutki i od razu poczuł różnicę, niewyczuwalną dla niedzielnego strzelca. By się bardziej nacieszyć, do dwóch luf załadował różne naboje. Włączył maszynę, która wystrzeliła krążek, błyskawicznie podniósł broń do ramienia i jego życie skończyło się w krótkim błysku.
Życie wyprzedza najlepsze plany i tak znów stało się tym razem. Siedzieli w milczeniu przy stole. Monika wypłakała już wszystko, co miała. Córka komisarza zabrała ze stołu kubki po wypitej kawie. Delikatnie, żeby przypadkiem nie brzęknąć łyżeczką. Przyszła ponownie i popchnęła przez stół ciemne okulary. Monika podniosła się i przytuliła dziewczynę, z dziesięć lat młodszą, której też popłynęły łzy. Przeszła przez pokój do korytarza i zniknęła w łazience. Nikt nie przerwał milczenia. Długo nie wracała, zanim weszła do pokoju nerwowo poprawiła włosy.
-- Wiktor kochał strzelanie, jeździł po turniejach i zawsze wygrywał. Raz strzelbę, co podobno kosztuje lepiej jak dobry samochód. Ma tego całą kolekcję. Co dzień był na strzelnicy. Później się zadał z tym Bartkiem, przestałam go poznawać, tak się zmienił. Na początku chodziło mi tylko o te recepty. Wiktor mnie namówił, żeby z tobą pogadać. Potem to się wymknęło spod kontroli. Ja bym nikomu nie powiedziała, tak tylko mówiłam. – Chcę żebyś wiedział – zdjęła okulary – od twojego wypadku ani razu nie brałam. Nie przyszłam do szpitala, bo najpierw z tym chciałam skończyć. Strasznie mi było ciężko. Jeździłam na terapię do innego miasta, nakładli mi do głowy i coś mi przepisywali w zamian. Teraz już nie potrzebuję. Pierwszy raz czuję się wolna.
-- Brak mi słów, taki jestem z ciebie dumny – wśród innych przy stole, byli sami. – Jak on cię przekonał, żebyś przyjechała?
-- Wiesz, w bajkach są tacy ludzie, którzy przychodzą, zagrają i idą za nimi wszystkie szczury, bo ślepo wierzą, że nie może być gorzej. On taki jest a ja teraz nie chcę już wracać. Pojadę tylko na pogrzeb i pozałatwiać sprawy.
-- Jestem piętnaście lat starszy.
-- Od dzisiaj?
Straż Miejską rozwiązano kilka miesięcy temu. Radni, jak nigdy poprzednio byli jednomyślni, bez względu na polityczne korzenie. Cierpliwość się wyczerpała, gdy skraj rezerwatu przyrody, stanowiącego powód do dumy, oszpecono workami z poremontowym gruzem. Z daleka świeciły skorupy rozbitych sedesów i umywalek, klozetową deskę ktoś posłał tak zręcznie, że zawisła na gałęzi pomnika przyrody. Doniesiono i udokumentowano fotografiami, że „patrol spał w samochodzie służbowym, zamiast coś zauważyć”. Funkcje Straży przejęła „Agencja Ochrony Osób i Mienia Vigilant” i nie było takiego, kto by żałował zmiany. Jak ręką odjął, skończyło się picie po bramach i w parku, gdzieś wyparowali bezdomni, ukrócono wandalizm. Spod szkół zniknęły dopalacze, nawet mało kto ryzykował przejazd autobusem na gapę, bo byli wszędzie. Na chodniku próżno teraz by szukać niedopałka. Ktoś musiał to finansować, ale protesty sklepikarzy, właścicieli knajp, parkingów i reszty płacących podatki, szybko uciszono. Powołany komitet został zakrzyczany. Wreszcie nastał porządek i dobra zmiana.
Zanim zjawił się Bartek, stanowili zgraję dzieciaków, które się czołgały po lesie, celowały do siebie z patyków, rzucały umownymi granatami z puszek napełnionych piaskiem, udawały nieżywych i śpiewały patriotyczne pieśni przy ognisku. Godzinami wymieniali się wiedzą o broni, głównie czerpaną z internetu. Porównywali amunicję i jej siłę obalającą, kanały pierwotne i wtórne w żelatynie, rejestrowane na zwolnionych filmach. Mieć broń, chodzić z nią po ulicy, zyskać moc jak w komputerowej grze, stawało się spełnionym snem. Teraz prezentowali się jak Gwardia Narodowa i na ich widok się milkło. Jakby coś, mogą sklepu albo parkingu nie dopilnować, prawda? Dodatkowe usługi są dodatkowo płatne.
Postanowił się przejść po mieście, bo miał ponad trzy godziny do odjazdu autobusu. Minęło sporo lat, ale dogadywał się jeszcze po polsku i czuł jak w domu, studiował przecież we Wrocławiu. Studia były tańsze i na wyższym poziomie, ale za Odrą czekała rodzina, łatwiejsze życie i przekonał do wyjazdu polską narzeczoną. Przyjaciele, których się dorobił, nie zapomnieli po latach i zaprosili na zjazd absolwentów. W międzyczasie wiele się wokół zmieniło.
To miasto nie wygląda inaczej niż któreś w Niemczech, nawet może i ładniej. Utrzymane klomby, czerwone dachówki nad rynkiem, zadbany dworzec, czyste witryny sklepów i ludzie, którzy żyją codziennością. Mają swoje problemy, ale przecież je wszyscy mają, bo problemy należy mierzyć miarą ich posiadacza. Usnąć w pociągu, przejechać rzeki i obudzić się tak samo w Europie. Tak bardzo o tym Polacy marzyli przez lata historii, którą się interesował. Stracił poczucie czasu i wszedł w Aleję Drzew, bo tak nazywało się to piękne miejsce. Zacieniona wstążka asfaltu, która niknie za wzgórzem. Po obu stronach uprawne pola, pachnące dojrzałym latem. Szelest polnych koników, bzyczenie owadów i ptasie trele. Parował nocny deszcz i wstęgi światła, które się przebijały przez liście, przypominały promienie reflektorów w mroku. Podniósł głowę i zapatrzył się w splecione korony potężnych lip. Wystarczyło poruszyć głową, by znów oślepiło światło. Odskoczył na pisk hamulców.
-- Śpisz na stojąco? – postać w wojskowym stroju wydarła się nad uchem – Arab, imigrant? Wypierdalaj stąd! Zaraz ci pomożemy.
-- Jestem Niemcem, o co wam chodzi? – zaczął się jąkać, gdy zobaczył, że postać rozpina kaburę i wyciąga pistolet.
-- O to, że tu cię nie chcemy – wycedził słowa. – Kłamiesz, jesteś kurwa Arabem, Niemcy to aryjczycy. – Co masz przy sobie? – nie zrozumiał pytania. – Your pockets, now understood? Down on the ground. Everything you`ve got!
Trzęsły mu się ręce, gdy otoczony przez rosłe postacie, wszystko co miał wyrzucał na asfalt.
-- Zabieraj resztę, a to koszty interwencji. – Bartek wybrał z portfela gotówkę i schował do kieszeni. Teraz cię podwieziemy, wsiadaj. – Gonna pick you up. Get the fuck in! Move your ass! – machnął pistoletem i widząc wahanie podniósł celując w głowę.
Jazda dłużyła się w nieskończoność. Nawet z dłoni kapał pot i trząsł się ze strachu.
Jeep zatrzymał się w pośrodku lasu, na mostku pod którym płynęła rzeczka. Parę metrów dalej, znak drogowy ostrzegał przed niebezpiecznym zakrętem i zielona tablica informowała o dystansie do najbliższej miejscowości. „Coś Tam” było oddalone o siedem kilometrów.
-- Tu jest granica gminy – machnął jednoznacznie pistoletem . – Wolno tylko w tamtą stronę i nawet się nie oglądaj. – This direction only, and never turn back! And never ever see you again in our community – jak nie dotarło po polsku. – Jeszcze zdjęcie na pamiątkę – z kamizelki wyjął telefon i nacisnął parę klawiszy. – Why don`t you smile? Don`t worry, be happy – wszyscy zarechotali na pożegnanie.
-- Bartek, nie wiedziałem, że tak znasz angielski – jeden z chłopaków usłużnie kopnął skrzynkę.
-- Było się na paru misjach. – Teraz słuchajcie wszyscy – wstąpił na podwyższenie i górował nad resztą. – Po pierwsze doceniam, że jesteście gotowi i czujni. Być Vigilant to właśnie oznacza i zobowiązuje. W tym nasza siła. Pamiętacie, co obiecałem rok temu i to miasto należy już do nas! Nie ma tu miejsca dla imigrantów, którzy kradną nam pracę. Popatrzcie, co zafundował poprzedni rząd. Podobno bezrobocie wynosiło dwanaście procent. W tym czasie przyjechało, jak sami przyznają milion trzysta z Ukrainy, Czeczenii i Białorusi, a ja myślę, że więcej. Wniosek jest jeden. Gdyby się nie rozpanoszyli, bezrobocia nie byłoby wcale! Wystarczy policzyć procenty. Oni się nie upomną o wyższe zarobki. Robią na czarno, nie płacą podatków ani ubezpieczenia. Zepsuli rynek pracy i teraz we własnym kraju nas traktują jak śmiecie. Oferują nam stawki niżej ludzkiej godności, bo w kolejce czeka Ukrainiec, co śpi w barłogu i żre same kartofle! – Rządowi było na rękę, kiedy walczył z kryzysem – zniżył ton. – Ratował firmy kosztem naszych pensji, żeby oszczędzać na naszej biedzie. Kryzys się skończył i już ich nie chcemy. Niech sobie inni robią co chcą, ale nasze miasto, to nasze miasto! W innym byście zarabiali półtora euro za godzinę. – Dobrą zmianę zaczęliśmy tutaj, od naszego podwórka. Inni wezmą z nas przykład – zebrał oklaski od piętnastu zebranych. – Pomyślcie, że czyjaś siostra miały by się przechadzać pod rękę z Arabem. Jak dziś go przyjmiemy, jutro podłoży bombę. Oni są gorsi niż zwierzęta. Dziewczyna w krótkiej sukience to dla nich kurwa, co się prosi o gwałt. Na tej budowie też zrobimy porządek. Chcą remontować nam szpital. Niech Ukraina wraca do siebie. Ich miejsce za Bugiem! – Tyle wam chciałem powiedzieć, napijemy się piwa. – wśród owacji zeskoczył ze skrzynki.
-- Za pamięć Wiktora – otworzył puszkę.
Na początku wył z bólu, gdy próbował założyć nogę na nogę. Tak samo wył gdy klękał, robił przysiady, siadał na piętach i wstawał, wspinał się na palce, czy ćwiczył brzuch. Gdy mięśnie się rozgrzały wykonywał skłony i skręty, doszedł do siadów płotkarskich i coraz szerszych rozkroków. Któregoś dnia się odważył i wyjął dres z oszklonej szafy. Wzdrygnął się na widok odbicia. Brak sporego kawałka łydki, sine blizny po operacjach, zewnętrzna powierzchnia uda jak obciągnięta folią bez czucia. Zjechał windą i przeszedł obok ławki otoczonej grupką sąsiadów, którzy zamilkli na jego widok. Jeszcze tylko przejście dla pieszych i park, który da trochę prywatności. Nogi ciążyły, jakby nie miały stawów kolanowych. Wreszcie biegł i biegł, z początku jak narciarz, aż wyczerpanie zmusiło do oparcia dłoni o kolana. Wyprostował się i uspokoił oddech. Obok wyrastała w niebo samotna brzoza, którą objął jak kobietę.
Wrócił do domu i sprawdził telefon. Dwa nieodebrane połączenia.
-- Co jest Marek, dzwoniłeś?
-- Musimy się spotkać. Przyjedź do mnie, dzisiaj jestem na Wilczej.
-- Ja też mam coś dla ciebie.
-- Dobra, to czekam.
-- Tylko wskoczę pod prysznic.
Dojechał pod komendę i szczęśliwie ktoś zwolnił miejsce do parkowania. Wszedł do budynku i od razu podszedł do aparatu, wiszącego na ścianie. Dyżurny nie zwrócił uwagi, zajęty rozmową. Nie czekał nawet minuty. Komisarz miał dziś na sobie cienki polar z kapturem, kurtkę z denimu i ciemne, sportowe buty. Brakowało na czole „Policja”.
Przeszli obok kantorka i skierowali się do windy. Wędrowała gdzieś między piętrami i nie miała zamiaru zjechać na parter.
-- Można tak czekać do usranej śmierci – Doktor skierował się do schodów.
-- To trzecie piętro.
-- No to co?
-- Widzę, że z twoją nogą już lepiej – Komisarz się szeroko roześmiał. – Kobieta leczy nie tylko rękami.
-- Oj, ty się kiedyś doprosisz.
-- W ogóle, co u Moniki? Mnie pewnie nie mówi wszystkiego.
-- Chyba odwrotnie – spojrzał spod oka – Dłużej to trwa, niż myślała. Rodzina chce od niej odkupić dom, trzeba wycenić kolekcją broni, na razie jest w depozycie.
-- Nie mam najlepszych wieści. Dopóki trwa postępowanie, ta broń jest nie do ruszenia. To może potrwać... Dom i sprzedaż w ramach rodziny to co innego, niech skupi się na tym. – Dobra, co masz dla mnie? – zrobił miejsce na biurku.
-- Zamówienia, jak do szpitala na froncie.
-- Wiedziałem! – Komisarz zacisnął pięść i uderzył w poręcz fotela.
-- Słuchaj, jeszcze coś. Chyba zaczął się przetarg na remont, to duże miliony. Też coś mi od początku nie gra. Nie potrafię powiedzieć co.
-- Przyjdzie i na to pora – wzruszył ramionami. – Teraz moja kolej. Są pierwsze wyniki ekspertyzy. Przerobiony nabój, znaleźli ślady materiału wybuchowego, nie tylko prochu. Urwało mu dłoń i połowę czaszki. Mam zdjęcia w komputerze, ale ci oszczędzę widoku.
-- Boję się o Monikę.
-- Na wszelki wypadek, posłałem człowieka ode mnie. Robi za mecenasa i łazi z nią cały dzień. Kończył prawo i nie ma mowy, żeby ktoś się połapał. Nawet mieszka u niej dla wygody. A w szpitalu mam wtyczkę. Sporo wcześniej zanim się poznaliśmy. Ktoś ją z tobą widział i szpital huczał od plotek. Poprosiłem i powiedziała mi o tych receptach. Broniła cię, jak lwica.
-- Ty wiesz, jak poprosić.
-- Od dwóch tygodni jestem na całym etacie i ta sprawa jest moja. Teraz już nic nie ukrywam, żebyś sobie nie myślał. Są jeszcze i inne sprawy, ale ciebie nie dotyczą. O tym później, żeby nie mieszać.
-- Mówisz „oni”.
-- I mam podstawy. To nie jest jedna osoba.
-- Ale mózg pewnie jeden – to pozostało bez odzewu.
„Mecenas” a w rzeczywistości młodszy komisarz, zajmował pokój na piętrze. Niewiele miał w sobie z typowego policjanta. Nieśmiały, łysiejący, chudy i w okularach, które wiele razy gdzieś zapodział a raz na nich usiadł. W policji pewnie bywał przydatny dopiero, gdy się odważył odezwać. Jego życie rodzinne było zagadką, raz się tylko wygadał, że ma dziesięcioletniego syna.
Od kilku dni Monika obsesyjnie przetrząsała dom, choć właściwie nie wiedziała czego szukać i zaraziła tym „Mecenasa”. Przy oględzinach ścian, schodów, podłóg i wszystkich zakamarków musiała się schylać, lub wchodzić na krzesło i wtedy odwracał wzrok. Sam szukał gdzie indziej, w miejscach nie rzucających się w oczy. Poddał szczegółowej inspekcji meble, nawet odkręcił pokrywy kolumn, radia, wzmacniacza i telewizora. Oparł się o gruby parapet i też go dokładnie zlustrował. Później przyjrzał się drzwiom, wprawnie je zdjął z zawiasów, podkładając stopę i położył na podłodze.
-- Nie na mnie tanie chwyty – z radości aż klasnął dłońmi. – Nie było skanerów i nie takie rzeczy się znajdowało – zapomniał o sztywnej pozie i teraz się klepał po udach.
Za chwilę na podłodze leżał ciężki, płaski karton z plamami oliwy, foliowa torba ze strunowym zatrzaskiem, pełna ampułek i listków z tabletkami, jednak skupił uwagę na teczce spiętej gumką. Co tam, jakaś broń albo lekarstwa, niech inni się bawią. Monika od razu zrobiła miejsce na stole.
-- Zobaczmy, co my tu mamy jeszcze.
Bartka umowa z rosyjską agencją ochrony, sprzed kilku lat. Fotografię zrobiono aparatem z marną optyką, pewnie wbudowanym w telefon. Resztę zawartości, stanowiły kopie dokumentów księgowych. Obszerny kosztorys, dokumenty z przetargów, umowy, faktury, notes.
-- Mogłabyś zrobić mi kawę?
Nawet nie zauważył kiedy wróciła, tak był pochłonięty pracą. Nie przeszkadzała.
Dwie godziny szybko zleciały. Sięgnął po zimny kubek, skrzywił się, zamknął laptopa i zaczął zbierać papiery. Wstał, rozmasował kark i pogapił się w okno.
-- Znalazłeś coś? – zapytała w progu.
-- Nie mogę ci mówić, póki to się nie skończy.
-- Musisz.
-- Notes z rozliczeniami za leki, numery telefonów. W paczce pewnie lewy pistolet.
-- Ja nie o tym.
-- Dobrze, siadaj.
-- Coś jeszcze mógł schować w domu – powiedziała.
-- Nie sądzę, – ściągnął usta. – Jak chce się coś ukryć, znajduje się jedno, pewne miejsce. Więcej miejsc, większa szansa znalezienia. Głupi ludzie tak robią, kawałkują zwłoki. Trochę do rzeki, trochę do kontenera, trochę do kanału... Z tego co wiem, twój brat głupi to nie był. – Oczywiście jak się nudzisz, to możesz szukać dalej, bo mnie się nie chce – wzruszył ramionami.
-- Co w tych papierach? – wróciła do tematu.
-- Przekręty na duże pieniądze. Generalny remont szkoły, budowa boiska, chodnika, parkingu i jeszcze. Tylko, że materiały po zawyżonych cenach, później faktury korygujące. Różnica zostawała u wykonawcy, a zyskiem się dzielił z hurtownią i jeszcze z kim trzeba. Warunek pierwszy, trzeba wygrać przetarg a tu nie jest trudno, bo wszystko zostaje w rodzinie.
-- Co Wiktor miał z tym wspólnego?
-- Może zbierał haki, może tylko chciał wiedzieć. Może chodzi o prochy? Ten Bartek jest prezesem spółki, która robiła remont, a twój brat był właścicielem części udziałów. Mógł zostać pominięty przy podziale łupów, mógł się przestraszyć wpadki.
-- Kto ma resztę udziałów?
-- Jest były poseł, jest dwóch radnych...
-- Poseł skąd?
-- Zgadnij.
-- Nie wierzę, że Wiktor miał coś wspólnego z pożarem.
-- Wolno ci nie wierzyć. Nie ma na to dowodów, to znaczy że nie miał. Nikt nie wie wszystkiego. Na pewno ani ty ani ja. Taka wiedza zawsze jest z drugiej ręki. Z pierwszej niszczy albo zabija. – Chodź, pomożesz mi to schować, gdzie było – podniósł się z krzesła. – Niech tak nie leży na wierzchu.
Schował paczki, założył drzwi i sprawdził, czy prawidłowo obracają się na zawiasach. Wystukał numer na telefonie.
-- Marek, wysłałem ci zdjęcia i co o tym sądzę.
-- Widziałem, jestem pod drzwiami u prokuratora. Wyprosił mnie, zrobił się blady i wydzwania, wiadomo gdzie. Minister i prokuratura, to teraz jedno. Widzisz, to nie chodzi o jakiegoś Bartka. Będzie trzeba, to sobie znajdą innego Bartka. Tam są umoczone figury a komendant policji, to ślepa kukła. Zresztą, komu ja to mówię.
-- Ciekawe, co zamierzają ustalić.
-- I czego nie zamierzają. To już polityka a my jesteśmy policjantami. Policja jest po to, żeby wiedzieć i po nic więcej.
-- No to wiemy.
-- Tak, czy inaczej będę jutro. Przynajmniej na tego Bartka mam nakaz.
Bartek z fasonem zaparkował jeepa, obok trzech identycznych. Wysiadł, obszedł auto i kurtuazyjnie otworzył drzwi. Pasażerowie wysiedli i zobaczyli drużynę gotową do akcji. Wojskowe buty, mundury, tonfy, paralizatory i dwa wilczury na krótkich smyczach robiły wrażenie.
-- Państwo są z Inspekcji Pracy. Będziemy asystować przy kontroli zatrudnienia. Zabezpieczycie teren wokół, my pójdziemy do kierownictwa. Pakujemy się.
Na widok mundurów i ujadających psów, na budowie zawrzało, jak po kiju wbitym w mrowisko. Część robotników próbowała uciekać przez chaszcze. W ruch poszły pałki, ktoś padł usztywniony paralizatorem, za postacią, która przedarła się przez szpaler posłano psa. Po kilku minutach, wszyscy leżeli twarzą do ziemi, skuci kajdankami.
-- Panie Bartku, to nie tak miało wyglądać – Kobieta oglądała to z przerażeniem.
Zamierzała jak zwykle pójść do biura, porozmawiać przy kawie i przejrzeć dokumenty. Dozorca otworzył bramę, do której podszedł roztrzęsiony człowiek w białym kasku.
-- Inspekcja Pracy, kontrola zatrudnienia. – Proszę nas wpuścić – Bartek oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu.
-- Andriej, to on! – jeden z pracowników cofnął się, jakby zobaczył diabła.
-- Nie możet byt` – drugi z Ukraińców zamrugał oczami i sięgnął po łom.
Powoli wyszedł naprzeciw. – Ja cię znam z Doniecka – był blady, trzęsła mu się broda i słowa ledwie się dały zrozumieć.
W oczach Bartka pojawił się błysk zrozumienia. Błyskawicznie wyrwał pistolet i drugą ręką nakrył suwadło. Łom w potężnej, kanciastej dłoni świsnął jak witka, broń odbiła się od sufitu i upadła na beton. Bartek odskoczył i powoli opadł na kolana, podtrzymując przedramię. Przez skórę przebiły się zakrwawione drzazgi kości. Andriej zbliżył się i zaczął unosić żelazo.
-- Nie!!! Zostaw, policja!!! – przez drzwi wpadł komisarz i ubrane na czarno postacie w kominiarkach.
W ciszy, która nastała, zabrzęczał upuszczony łom. Andriej nakrył twarz dłońmi, spod których polały się łzy, zostawiając plamy na zakurzonej twarzy.
-- Wszyscy, cała moja rodzina. Wszyscy...
Nadjechało więcej samochodów, błyskając niebieskimi światłami.
-- Wiecie, co macie robić. Nic tu po mnie.
Wyjechał z zakurzonej polnej drogi i skręcił w Aleję Drzew.
ratings: perfect / excellent
W sumie od czego są panie redaktorki hakujące a 1400,00 PLN miesięcznie [netto]?
Według mnie, to tekst doskonały. Podobnie pisywał niegdyś niemiecki prozaik Werner Bergengruen, ale to już wyjątkowo odległa w czasie, historia :-)
Z serdeczną przyjaźnią :)
P.S. Gdybym miała się do czegoś przydać, to proszę, pisz. Korektę drukarską mogę sporządzić, wydawniczą pozostawiam paniom redaktorkom hakującym za a 1400,00 PLN miesięcznie [netto] ;)
ratings: perfect / excellent
Najgorsze, że w tej skrzeczącej rzeczywistości nie ma niczego, co zapowiadałoby choć jakieś nadzieje na lepsze jutro.
Nasi Przodkowie w grobach się przewracają
Nie myślę, że Nowy Rok 2019 - to w rzeczy samej rok całkiem nowy. Zbyt wiele tych "roków", z takim hukiem odstrzelonych, widziałam, by mieć jakieś iluzje...
... co nie znaczy, byśmy nie trzymali wszystkich entuzjastycznych kciuków za lepsze jutro każdego dnia!
Do siego roku, Leo - Lwie Serce :)