Go to commentsLament szynkarza
Text 2 of 4 from volume: spektakl kilku małych rzeczy
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2016-06-07
Linguistic correctness
Text quality
Views1896

- Ty, Joe, ta historia z dziadkiem... nikt tego nie kupuje.


Wzrokiem po ścianie w kierunku okna; gdzieś tam wśród rozedrganych drzew, pod jedną z sinych chmur, jakiś gołąb wzruszył ramionami.


- Była wojna, grał...


Był marzec kiedy ruszyliśmy w stronę Yalu Jiang. Zwinęliśmy obóz i sruu, na południowy wschód. Długa srebrzysta syberyjska odwilż. Pierwsze promienie dnia dopadły właśnie postrzępionych szczytów wyrastających z błota i bagna, w których brniemy po uszy. Ja i moja trąba, codziennie budzimy morderców ze snu.


Coś sprawia, że odczuwam piękno pośród tego wszystkiego. Wdycham woń parującej ziemi, żywicę drzew. Wczoraj widziałem kobietę o twarzy jak skaliste wybrzeże. Matka matek wyczekująca wieści znad Yalu. Wieczna pustka, wieczna udręka, wieczna nauka. Kolejna jesień, po niej sroga zima; wieczna podróż. Wychodzi na zewnątrz, szuka znajomej sylwetki, błądzi; wokół smukła linia horyzontu, czasem mglista czerń drzewa, jakiś ptak, nic więcej, nic więcej; tylko słońca, gwiazdy, księżyce; przypływy, odpływy i pustynia - nic więcej. Dzień. Za następnym rogiem jest już inny świat. Kolejny dzień, jesienny deszcz. Wieczór w towarzystwie świeczki. Niczym nie kończąca się rozmowa. Pod spódnicą kilka węży, zwabionych tęsknotą. Anioł z twarzą jak rozgrzane wybrzeże. Fale świata grzmocą w jej bezbronną zatokę- bałwan za bałwanem, bałwan za bałwanem. Wzdycha w stronę rzeki gdzie Tamemoto stłukł nas w drobny mak. Wojna przegrana. Wracamy po śladach tych, którzy przegrali przed nami.


Jak ci idzie, Joe?


Zakłamana, pijacka, nieogolona facjata. Wczoraj wywijał fallusem w tancbudzie. Pierwszą noc Wielkiej Nocy spędziliśmy w burdelu. Są i tacy: w kurwie znajdą to, o czym inni mówią w kościele.


Poranne spekulacje, poranna toaleta. Biliony na loty w kosmos i śmierć z głodu za friko. Wielki postęp. Jeden hamburger, jedna krowa, jedno jezioro. Zaraz po klęsce szukają Boga. Szukają Go na ścianach albo w chmurach. W sercu mają trupa. Milczący współtowarzysz niedoli. Kto dzisiaj porzuci siebie, niewolnicze, służalcze życie i wyjdzie szukać prawdy? Co za nora, ten świat. Poczekalnia. Przyjazdy, odjazdy, sprawna maszyneria. Tryby i łożyska, dobrze naoliwione. Człowiek może stracić wszystko, a życie na nowo stwarza okoliczności, żeby jeszcze bardziej ogołacać, wyśmiewać, wyszydzać, upadlać. Człowiek, dokądkolwiek pójdzie, zawsze zabierze ze sobą siebie i swoją historię. A do Puorto Saavedra wpływają delfiny o uśmiechniętych oczach. Holują kutry rybackie. Pełne życia sieci. Wielkie poruszenie. Na horyzoncie okręty. Rozwijają szybkość, pęcznieją żagle. Rybitwy kołują w stronę lądu, głośno skrzecząc. Wszystko zanika co klatka; szczeka pies mojego dzieciństwa.


Mrugam powiekami.


A oni siedzą tu i patrzą na to wszystko. Rozległe morze, szerokie chmury, wielkie umysły. Plemienne obyczaje, wydarzenia warte rozgłosu, czasem jakaś opowieść albo wiersz; komentują to, rzucone i wyrwane, i cmokają ze znawstwem. Delikatnie wyłapują granicę, którą ktoś przekracza. Zmiana czasu. Nowa religia. Strzelają. Duch Stwórcy unosi się nad ich głowami i macha skrzydłami swemi.


Patrzę jak jakiś stary kuter, przepełniony balastem, ledwo wchodzi do portu. Myślę, że to autorytet.


Jadą po bruku, wielkie koła podrygują na kocich łbach. Weselą się w ludowych kapeluszach. Prowadzą ich dwa konie.Piana na pyskach. Idź, zobacz. Przypatrz się jak wygląda postęp. Smagnij je swoim bezlitosnym biczem, nie oddadzą ci. Daj im ten kawałek śmiertelności.


Wszeteczne uliczki Poronina. Cipki, kędziorki, wspólne spacery. Jaki piękny jest świat kiedy pada śnieg i wyje pies. Noc w nagim oknie miasta. Piszemy, kłaniamy się, malujemy. Wszystko dla wydepilowanych turystów z głębokim portfelem. Ich spocone cielska, troskliwe o swoje życie, docierają do szczytów, zdobywają niebo, spluwają i cześć. Ich oddechy nie mają litości dla tego, co zamawiają na wynos. Z powagą i czcią wymalowaną na czole nalewam wino. Patrzę na nich jak na skoszoną trawę. Ich wyszczekane pudle odlewają się w naszym ogrodzie. Stąd jestem, Joe.


` Do głowy przychodzą mi różne myśli, obrazy namalowane w szalonym tempie; malowane przez bezimiennego malarza, kogoś kto, być może, potrafi uchwycić ognisty zachód słońca i zniknąć z ostatnim promieniem.` - mówię.

  Contents of volume
Comments (3)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Z zainteresowaniem poczytałem, nieco zakręciło mnie...
avatar
Dziękuję za wizytę :)
avatar
Proza, którą nieczęsto tu się znajdzie :)

Serdecznie :)))
© 2010-2016 by Creative Media