Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2016-09-09 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2094 |
Dzień Dziecka tego roku był nadspodziewanie upalny. Słońce, mimo brudnych szyb, rozgrzało wnętrze prawie pustego przed południem tramwaju linii 4, dojeżdżającego do przystanku przy młynie Państwowych Zakładów Zbożowych.
Drzwi wozu otworzyły się i, wspiąwszy się niezgrabnie po wysokich stopniach, stanął w nich mężczyzna w wieku powyżej pięćdziesięciu lat. „Suknia na nim plugawa” – szary, wytarty, cerowany sweter zapinany kiedyś z przodu, teraz rozpięty z powodu braku większości guzików, rozchełstana, flanelowa niebieska koszula w kratę, powyciągane sztruksowe, brązowe spodnie z plamą po zeszłotygodniowym posiłku na udzie, buty dawniej brązowe, nie widzące pasty od czasu zakupu na kartki w osiemdziesiątym drugim. Spod lekko przerzedzonych, dawno nie czesanych, przetykanych siwizną włosów na pokryte trzydniowym zarostem policzki spływały strugi potu. Wzrok nowego pasażera trudno byłoby nazwać dzikim, był mętny, zaropiały, zaspany. Nie wiadomo, czy facet już zaczął pić od rana, czy jeszcze nie do końca wytrzeźwiał od wczoraj. W prawej ręce dzierżył kolorową, brudną torbę z reklamą zachodniego supermarketu, z której wystawały jakieś brudne szmaty. W zębach mężczyzna trzymał bilet. Podszedł do kasownika, wyjął kawałek papieru z ust, przedziurkował i z powrotem włożył między zęby. Przeszedł na tylny pomost i, mimo że były wolne miejsca siedzące, oparł się o nieczynny pulpit motorniczego z wystającymi resztkami zdemontowanych korb i zegarów. Tramwaj ruszył. Mężczyzna zastygł w przybranej raz pozycji.
Pojazd minął wieżowce Komendy Milicji. Na dziedzińcach i drogach wewnętrznych obiektu widać było okratowane polewaczki i osinobusy. Na przystanku przed Komendą wysiadł jeden człowiek. Tramwaj dojechał do przystanku przy Zakładach Farmaceutycznych, wsiadło tu kilku uczniów. Zajęli wolne miejsca siedzące, rozmawiali hałaśliwie o zakończonych właśnie szkolnych zawodach sportowych.
Kołysząc się, zatrzymując co chwilę, dzwoniąc i zgrzytając, tramwaj pokonał Rondo i zatrzymał koło Teatru Muzycznego. Tu wsiadło kilkanaście osób. Ludzie jadący w jakichś interesach, starsze panie z kwiatami. Nie dla wszystkich starczyło już miejsc siedzących. Na następnym przystanku, w pobliżu komisariatu zwanego Białym Domkiem, kobiety z kwiatami wysiadły. Miały tu przesiadkę do tramwaju na pobliski cmentarz.
Przy dworcu tramwaj zapełnił się. Roztaczana przez menela woń nadwiślańskiej wersji „whisky & tobacco” czyli wczorajszej „bałtyckiej” z dzisiejszym piwkiem i paczką „popularnych” zapewniała mu kawałek bezpiecznej przestrzeni. Kiedy pojazd ruszył, w tłumie ujawnili się panowie kontrolerzy.
– Proszę państwa, bilety do kontroli!
Nasz bohater wyciągnął z ust obśliniony papierek i podał kontrolerowi. Ten skrzywił się, popatrzył na dokument zapłaty za przejazd, obrzucił pogardliwym wzrokiem jego właściciela, machnął ręką i zwrócił się do następnego podróżnego. Na przystanku w pobliżu najpopularniejszego w mieście placu targowego, kontrolerzy wysiedli.
Tu tramwaj zatłoczył się od ludzi, którzy albo dokonali udanych zakupów, albo wracali po udanym kolejnym dniu pracy bazarowego handlowca. Torby i siatki wypełnione były warzywami, jajkami, serem, ale i towarami trudno dostępnymi – kawą, czekoladą, cukrem, kartonami papierosów. W powietrzu rozniósł się zapach świeżej wiejskiej wędliny. Na pomost, na którym zajął miejsce nasz menel, wsiadła elegancko ubrana pani z jasną, zdradzającą pewexowskie lub wręcz zachodnie pochodzenie torebką przewieszoną przez ramię. Tuż za nią, przepychało się czterech dobrze zbudowanych, młodych, modnie ubranych mężczyzn. Kobieta kombinowała, jak stanąć, żeby nie czuć zapachu wiejącego od osobnika na końcu pomostu i broń boże się go nie dotknąć. Wreszcie zajęła możliwie optymalną pozycję. Pojazd ruszył.
– Co jest, kurwa! Zostaw to, chuju! – wrzasnął nagle łazior.
Oczy miał przekrwione, na spocone czoło wystąpiły mu grube węzły żył.
– Złodziej! Na pomoc! – krzyknęła elegantka, łapiąc za portfel, trzymany przez jednego z młodych ludzi.
Dwóch innych siłą otworzyło drzwi wozu. Czterej młodzieńcy rzucili się do ucieczki. Rozległ się przeraźliwy pisk hamulców samochodów na jezdni. Każdy uciekał w inną stronę. Z rozdartego portfela wysypały się kartki na żywność, bony Pekao, monety i banknoty, z których nie wszystkie były złotówkami. Do otwartych drzwi podszedł z zewnątrz motorniczy. Płacząc, kobieta zbierała trzęsącymi się rękami z podłogi rozsypane pieniądze i wrzucała luzem do torebki.
– Co się stało?! – spytał motorniczy.
– Złodziej próbował okraść tę panią – ktoś powiedział.
– Złapała go pani?
– Coś pan, wszyscy uciekli.
– Chce pani wezwać milicję?
– Niech pani nie wzywa. I tak ich nie złapią, a nas będą ciągać na przesłuchania.
– Niech pan jedzie, bo wszyscy chcemy gdzieś zdążyć.
Motorniczy pomanipulował trochę przy mechanizmie drzwi. Te zamknęły się. Po chwili tramwaj ruszył dalej.
– Dziękuję panu – kobieta zwróciła się do nieogolonego typa.
– Nie ma za co, pani sobie poprawi makijaż – wyciągnął z kieszeni, o dziwo, czystą chusteczkę.
Kobieta nie skorzystała jednak. Wyjęła z torebki puderniczkę i białą, obrębioną koronką szmatkę i zanim tramwaj dotarł do przystanku pod Teatrem, zdążyła już całkiem się uspokoić i doprowadzić do porządku.
Pod Teatrem w wagonie zrobiło się trochę luźniej. Wsiadło tu parę osób, między innymi starszy pan w marynarce, z laską. W klapie marynarki widniała miniaturka krzyża z mieczami grunwaldzkimi.
– Zrobiłby ktoś miejsce inwalidzie wojennemu! – odezwał się mężczyzna roszczeniowym głosem.
– Panie, młodzieży tu nie ma, a siedzą sami starsi ludzie. Poczekaj pan, ktoś wysiądzie, to znajdzie się miejsce dla pana – odezwał się prawdopodobnie jego rówieśnik, stojący w środku wagonu i trzymający się skurzanego uchwytu.
– Pyta się pana ktoś o coś?! Ja walczyłem, zdrowie straciłem, kiedy inni się dekowali, albo konspirowali przeciwko władzy.
– A gdzieżeś walczył? I z kim?
– Wał Pomorski, mówi ci to coś?! Dostałem w kolano. Nogę mam do dziś sztywną.
– Ja straciłem rękę pod Arnhem i stoję grzecznie, i nie pyskuję. Żałuję, że tu wróciłem. Nie dość, że komunistyczna nędza, to jeszcze takie kreatury, jak ty!
Dwie osoby wstały, panowie usiedli, mierząc się spod oka, po przeciwnych stronach korytarza.
Tramwaj zatrzymał się na kolejnym przystanku. Spod zamalowanego białą farbą napisu na murze przebijało niebieskie hasło: „A LATO MUMINKÓW”. Ktoś wsiadł, ktoś wysiadł. Kołysząc się na pokrzywionych torach zapadającej się w wielu miejscach ulicy, która przed stu z okładem laty była korytem rzeki, tramwaj dojechał do Placu Wolności. W zakolu ulicy Dzierżyńskiego można było znowu zobaczyć milicyjne wozy bojowe. Przed obeliskiem Pomnika Wolności leżały wiązanki kwiatów. Tramwaj znowu zapełnił się, ale dalsza podróż minęła bez incydentów.
Obdartus z końca wagonu wysiadł na przystanku przy kiedyś najwyższym biurowcu w mieście. Minąwszy przed pewexem sąsiadującym z jedną z najelegantszych restauracji koników oferujących walutę potrzebującym, przeszedł skrzyżowanie i dotarł do boiska szkolnego. Wszedł na teren szkoły, budząc większe zainteresowanie nauczycieli, niż uczniów biorących udział i kibicujących w zawodach zorganizowanych z okazji Dnia Sportu.
Nikt jednak nie zatrzymywał osobnika zdecydowanie zmierzającego do budynku szkoły.
Nieogolony brudas udał się do sekretariatu, gdzie za barierką oddzielającą urzędniczkę od ewentualnych petentów, przy biurku, na którym stał czarny telefon z tarczą i metalowa maszyna do pisania, siedziała kobieta w średnim wieku.
– Dzień dobry, pani kierowniczko! – powiedział gość, bezceremonialnie wchodząc za barierkę i kładąc na biurku swoją brudną plastikową torbę.
– Wreszcie, panie Półlaszek.
Kierowniczka wstała, podeszła do drzwi i zamknęła je na zamek.
Półlaszek wyjął z torby brudne szmaty i wysypał resztę zawartości na biurko.
– Niech pan idzie się trochę ogarnąć, wygląda pan jak siedem nieszczęść.
Odprowadziła go do drzwi, wypuściła na korytarz, gdzie kręciła się grupka nauczycieli. Woźny Półlaszek przemknął chyłkiem między nimi, trzymając pod pachą zwiniętą torbę ze szmatami. Zamknęła drzwi. Liczba nauczycieli, którzy mieli nagle coś do załatwienia w pobliżu sekretariatu, a to w pokoju nauczycielskim, a to w bibliotece, dziwnie się zwiększała. Wreszcie drzwi sekretariatu otworzyły się i rozległ się oczekiwany z niecierpliwością głos pani kierowniczki:
– Proszę państwa po odbiór pensji!
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
Pracowałam w szkole polskiej lat 30 z okładem w obu naszych "rzeczywistościach" - i nie takie wypłaty z torby woźnego z koleżankami po fachu oglądałam, Bóg mi świadkiem :(
(Mateusza 7,20)
Swoją drogą, jakie by parciane i przaśne czasy nie były, przesuwający się za oknami tramwaju pejzaż miejski i jego pasażerowie
(patrz nagłówek i fabuła)
od stuleci wciąż jak ta skała, jak magma trwają niezmiennie nieodmiennie niezmienni. Cały ten cyrk na kółkach z wczorajszym woźnym, szkolnymi dziećmi, z dzianą peweksowską paniusią, ze staruszkami jadącymi na cmentarz, z czwórką eleganckich złodziei - to kapitalny portret zbiorowy nas-Polaków.
Ś W I E T N A wysmakowana Proza przez P
już w kanonie lektur obowiązkowych
JAK - w odwiecznym skorumpowanym złodziejskim świecie - ocalić należne ludziom wynagrodzenie??
Okradani przez pracodawcę, przez administrację, przez wszędobylskie podatki, przez nieuczciwy handel, przez kieszonkowców, przez własną rodzinę (??!) ludzie
muszą mieć na to jakiś własny żelazny patent:
woźnego Półlaszka.
Masakra