Author | |
Genre | romance |
Form | prose |
Date added | 2011-08-15 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 5920 |
- Zamknij się! Ani słowa więcej, mam już tego dosyć! Słyszysz? Słyszysz?! – wrzasnął na nią, po czym wybiegł, trzaskając skrzypiącymi od dawna drzwiami. Miał je naprawić, ciągle go o to prosiła. Ale sama nie kiwnęła nawet palcem, nijak przyczyniając się, aby było dobrze. Ona wolała chodzić na imprezy, bawić się. Studia? Hahaha, studia…
Marek szybkim, nierównym krokiem przemierzał ulice. Kopał, w co tylko się dało. Lampa uliczna, kosz, wazon kwiatów, których sprzedawca na chwilę się oddalił… Nic nie uchodziło uwadze rozwścieczonego, młodego studenta. Nic, co mógłby zniszczyć, sponiewierać, zabić… Zamiast niej…
Zresztą, co on sobie myślał?! Że będzie jedyny? Że kiedy ONA dołączy do niego, wszystko będzie się układało idealnie, że poznawszy nowych ludzi, jej fascynacja pozostanie? Głupek z niego! Takie jak ONA zawsze będą głodne wrażeń, nieznanych horyzontów, miejsc, do których dla własnego dobra nie powinien mieć wstępu… A jednak, stało się. Dowiedział się. Aż za dużo.
A zdrady nigdy nie wybaczy.
Chód nie wystarczał, zaczął więc biec. Wysiłek fizyczny poprawiał mu samopoczucie jak nic innego. Pot, zmęczenie, to poczucie wyczerpania ciała i wzmocnienia ducha. Lepsze niż Powerade. Biegł, biegł, biegł… W końcu zapadł zmrok, a ludzie przestali zerkać na niego ciekawie. Nie zauważył nawet, gdy stanął. Obrócił głowę w prawo, gdzie miał miejsce nowo otwarty sklep ze sportowym obuwiem. W szybie odgradzającej witrynę od wieczornej, listopadowej rzeczywistości, zobaczył twarz mocno zarumienioną z wysiłku, ale nadal piękną. Dłuższe włosy nieokreślonego koloru, coś pomiędzy czekoladowym brązem a miodowym blondem, opadały na pokryte potem czoło. W piwnych oczach młodego mężczyzny migotały nieznane mu dotąd iskry. Zgodnie ze spontanicznie podjętą decyzją, wszedł do obuwniczego. Puma, Adidas, Nike… Nike, jego ulubiona firma. Sięgnął po rozmiar 43.
- Pomóc panu w czymś? – zapytała z hollywoodzkim uśmiechem prześliczna ekspedientka. Początkowo zamierzał zmrozić ją spojrzeniem, ale było w tej opalonej buzi coś, co go odwiodło od założonego planu. Mulatka przypominała mu Halle Berry, nie tylko ze względu na swą nieprzeciętną urodę, ale przede wszystkim niewinne, a zarazem drapieżne spojrzenie.
Czuł, że to spojrzenie pozwala mu oddalić myśli od niedawno usłyszanej, śmiercionośnej informacji. Koi jak aloes. Nie miał powodu aby odrzucić propozycję szalenie ponętnej, młodziutkiej dziewczyny. Nie miał. Żadnego…
- Tak… - z ust Marka wydobył się cichy charkot. Nie słyszał, co mówi. Wiedział, że mówi. Poruszał ustami, wykonywał jakiś wysiłek, ale w jakim celu – nie miał pojęcia. Nie miał pojęcia, czy cokolwiek miało wtedy jakiś cel.
- W takim razie, jaka firma i rozmiar pana interesują? – dziewczyna oparła rękę na kształtnym biodrze. Miała na sobie firmowy dres, idealnie dobrany. Palcami drugiej ręki przesuwała miarowo w górę i w dół po nowoczesnej szafce, na której ustawione zostały pudełka z czarnym, lśniącym napisem: Nike.
- Interesują mnie wszystkie, byle tylko wcześniej dotykane przez pani piękne dłonie… - powiedział zdecydowanie, mimowolnie. Ekspedientka zaśmiała się perliście, zapewne przyzwyczajona do tego typu rozmów. Chwilę później nachyliła się po jakąś parę adidasów, niby przypadkiem uwydatniając swój biust, znajdujący się na wysokości oczu przybysza. Marek uśmiechnął się kącikiem ust, a raczej: kąciki ust zmusiły Marka do uśmiechu. Działa. Oczywiście, że działa. Jak zawsze…
W następnym momencie ekspedientka o imieniu Sara, o czym informowała klientów metalowa plakietka przypięta do opiętego na jej ciele dresu, podała przystojnemu, brązowookiemu gościowi parę czarno-białych butów marki Nike, o rozmiarze 43.
- Dobrze wybrałam? Proszę je przymierzyć…
- Idealnie. Ale skąd… - Skąd wiedziała, jaki ma numer buta?
- Jestem uważną obserwatorką .– mrugnęła – Znam ten niedosyt, kiedy ktoś nie dostaje tego, czego chce, więc staram się jak najlepiej… dogodzić… klientowi…
Przez parę sekund Marek ostentacyjnie wpatrywał się w nią, aż w końcu oprzytomniał i uśmiechnął się delikatnie. Przymierzając buty, walczył ze sobą, ale walka ta trwała nie więcej niż parę sekund. Ona robi co chce… Kto więc mi broni?
Wszystko zależało od niego. Nawet seksowna ekspedientka teraz myślała, że jest panią sytuacji. Była w błędzie. On w tej rozgrywce powiedział: szach i właśnie przymierzał się do powiedzenia: mat.
Sztuka manipulacji?
Rzut okiem na diaboliczną półkę z adidasami. Nagle pomieszczenie wydało mu się przymglone, jakby osnute czerwoną chustą. Których nie ma? 42.. nie, 44… Fałszywa próba włożenia stopy do idealnie pasującego adidasa. Podniesiony niewinnie wzrok. Delikatny uśmiech. Celowo przypadkowe dotknięcie dłoni.
- Obawiam się, że noga mi trochę urosła od czasu, kiedy ostatnio kupowałem buty.
- Za małe? – zapytała ekspedientka z nieukrywanym zdziwieniem. Nie była tak głupiutka, za jaką można by ją uważać. Doprawdy, znała się na swoim fachu. Pomimo całej pewności siebie, dotknięta przez Marka zarumieniła się lekko.
- Niestety… - odparł jeden z jej najprzystojniejszych klientów, posyłając słodki, przepraszający uśmiech. Na brązowej buzi wymalował się smutek.
Znów gładziła miarowo białą szafkę.
- Och… Bardzo mi przykro, ale żeby znaleźć numer 44 będę musiała pana na chwilę opuścić, mamy świeżą dostawę w magazynie… Chyba że pan przymierzy tę parę?
Jej dłoń powędrowała od szafki w kierunku włosów.
- O nie, nie, nie. Zauroczyłem się nimi. Prawie tak jak panią, pani Saro. – cały czas lustrował ją natarczywym spojrzeniem piwnych oczu. Był to wzrok niemal zwierzęcy, straszny, a zarazem cudowny. – I chciałbym cię pocałować. Tak namiętnie…
Mimo że był rażąco nietaktowny, zawsze uchodziło mu to płazem. Sara rzuciła mu spojrzenie wyrażające oburzenie, jednak nie mogła powstrzymać się od uśmiechu.
Tymczasem, nieznane iskry zdążyły już zapalić płomień w jego oczach.
- Chodź ze mną, poszukamy tych butów, którymi się zauroczyłeś - szepnęła uwodzicielsko. Marek słyszał to tak wyraźnie, jakby mruczała mu do ucha. Czuł jej oddech na skórze… Jego oczy bacznie obserwowały ruchy warg obcej znajomej… Powoli, pełne usta rozchylały się i zamykały…
Wziąwszy za rękę Sarę, zatoczył się za nią w kierunku magazynku. Krok po kroku, coraz bardziej czerwona przestrzeń stawała się coraz odleglejsza. Coraz odleglejszy był on. Zaraz, zaraz… W takim razie on tam był? Z nią? Dotykał jej? Jej? Jakim prawem?!
Gdy znaleźli się w końcu błogo odosobnieni w ciemnym pomieszczeniu, nie czekał aż coś powie. Od razu przywarł do jej aloesowych warg. Ulga. Błogie uczucie. Jego ręce wędrujące po jej ciele, tak idealnie nieznanym, idealnie odległym. Gorący oddech. Mgła. Ubranie na podłodze. Kontrast jej czekoladowych piersi z jego białym torsem. Odkupienie, które spijał z jej ust, jej szyi, jej ramion, jej karku… I w końcu spełnienie. Bezładnie, bezkompromisowo, bezmyślnie…
Satysfakcja. Nie, żeby mu się podobało. I również, żeby mu się nie podobało. Było mu to całkowicie obojętne. Satysfakcja płynęła z tego, że ONA, znienawidzona przez niego, ONA, poczuła by ból. Chciał tego i tylko tego. Gdyby wiedziała. Cierpiała by. Gdyby wiedziała…
Marek nie miał wiele do ubrania. Szybko narzucił na siebie bluzkę z krótkim rękawem, po czym wybiegł ze sklepu. Na jego twarzy nie wymalowywały się żadne uczucia. Nie wiedział nawet kiedy, znów zaczął biec. Starczyło mu jeszcze własnej woli na tyle, aby skierować się w stronę przeciwną do ICH przeklętego mieszkania. Do NIEJ. Później biegnięcie przychodziło automatycznie. Mijał nielicznie spacerujących ludzi, którzy nie zwracali na niego uwagi. Rozmawiali, głośno się śmiali. Chłopak radośnie uczył psa aportować. Para staruszków czule patrzała sobie w oczy, spacerując po parku. Jacyś przyjaciele, którzy dawno się nie widzieli, z entuzjazmem wymieniali się wrażeniami ze studiów. Tylko grupka dziewczyn oglądających gazetę na ławce podniosła na niego chwilowo wzrok.
Wtem zadzwonił telefon.
Na wyświetlaczu pojawił się zastrzeżony numer. Marek wahał się przez chwilę, jednak odebrał.
- Słucham?
- Dzień dobry – odezwała się kobieta o cierpkim, rzeczowym głosie– z kim rozmawiam?
- A można wiedzieć, z kim JA rozmawiam? – odparł z niesmakiem młodzieniec.
Może mu się zdawało, ale usłyszał prychnięcie. Również krótkie i rzeczowe.
- Dzwonię z publicznego szpitala wojewódzkiego w sprawie wypadku Izabeli Łęczykowskiej. Będzie więc pan tak uprzejmy i powie mi, do kogo się dodzwoniłam? Jest to pierwszy z ostatnio wybieranych i dostępnych numerów.
- Marek Kowalczyk. Chło… współlokator Izy. – odrzekł bezbarwnym głosem.
- Pani Izabela znajduje się obecnie na Oddziale Intensywnej Opieki Medycznej. Kilkanaście minut temu uległa ciężkiemu wypadkowi samochodowemu. Jej stan jest bardzo poważny, za chwilę znajdzie się na sali operacyjnej. Prosimy więc pana o pomoc, przynajmniej w podaniu numeru telefonu, pod którym można zastać jej rodzinę, musimy dowiedzieć się…
Iskry w jego oczach zgasły.
***
Marek Kowalczyk biegł w kierunku sali operacyjnej. Im więcej szarych, pustych pomieszczeń mijał, tym większa stawała się pustka w jego głowie. Nie myślał. Biegł, bo tylko to dawało mu nadzieję, że kiedyś nadejdzie wytchnienie, bo tylko to świadczyło o czekającym na końcu wyścigu wypoczynku. Biegł też (a może przede wszystkim?), by nie zamknęła na zawsze oczu z obrazem jego pooranej bruzdami nienawiści twarzy. Egoizm?
Nie. Robił to dla niej, jak każdą rzecz. Nawet te cholerne, skrzypiące drzwi… Naprawiłby je. Naprawiłby wszystko, ale… Ale JAK?
Dotarł do przyciemnionej sali, w której leżała. Paru ludzi w białych fartuchach krzątało się wokół stołu, jednak zadziwiająco wolno. Naparł zdecydowanie piersią na drzwi, jednak nie zdołał ich otworzyć. Mógł tylko bezradnie patrzeć na anemiczne ruchy profesjonalistów, którzy wiedzieli najlepiej, co mają robić i nic nie robili. Zaczął walić pięściami w szybę odgradzającą go od nieruchomego ciała poszkodowanej, krzyczeć, ale nikt go nie słyszał. Nikt nie nadchodził. Nie uspokajał. Nie trzymał.
Tymczasem coraz większy mrok zapadał w pomieszczeniu, co zdawało się wcale nie przeszkadzać lekarzom. Tylko blada cera operowanej coraz wyraźniej odznaczała się od sczerniałego, gnijącego stołu operacyjnego. Specjaliści nic już nie robili, chodzili tylko wokół nieruchomej postaci, niczym kukły, w jakimś przedziwnym, żałobnym orszaku, z twarzami nie wyrażającymi żadnych emocji. Marek nie krzyczał już, gardło wydawało mu się być zdarte do krwi.
Wtem zapadła całkowita ciemność, na tle której jaśniało ciało Izabeli, otulone białym jak śnieg prześcieradłem. I z przebrzydłej sali wyszedł lekarz, płomiennym wzrokiem wyrażający wolę szatana:
- Ona… odeszła. Przykro nam.
I… zaczął się śmiać! Gromko, wesoło, a trzęsło mu się wszystko: od podwójnego podbródka, po tłusty, straszny brzuch…
- Nie, nie, nie! NIE! – wrzasnął Marek jednym tchem, gwałtownie odsunął diabolicznie roześmianego doktora i wbiegł do sali.
- Izo, Izunieczko, kochana moja, moja śliczna… - szeptał, drżącymi dłońmi delikatnie podnosząc prześcieradło. Wtem oddalił się szybko, z przerażeniem w oczach. To nie była twarz jego kochanej Izuni…
Nieruchomymi, wypadającymi z oczodołów ślepiami patrzał na niego sczerniały trup, gdzie niegdzie zżerany przez białe robaki, pozostawione przez śmierć po nędznych, straszliwych odwiedzinach.
Marek cofał się z przerażeniem, błagał o litość, mimo że trup nawet się nie poruszył, w końcu zaczął tracić oddech, aż do wybuchu dziecięcego, pełnego żałości zawodzenia, które zaraz potem przerodziło się w ciche łkanie.
- IZA! – krzyknął Marek, jednocześnie otwierając oczy – Izusia…
Ciężko oddychał. Kolejny raz… a myślał, że już dawno był się przyzwyczaił do owych koszmarów, towarzyszów każdej kolejnej niepewnej nocy przy jej boku, na korytarzu bądź przy łóżku – o ile pozwalali na to lekarze.
Czekał…
I czekał…
I czekał…
Nie, nie wiedział, na co. Na to, że się obudzi? Że popatrzy na niego, jak niegdyś? Wesołymi, zielonkawymi oczami, tak ciekawymi świata i pragnącymi JEGO… Oczami przepełnionymi czułością i tą nieprzemożoną chęcią odkrywania coraz to innych obszarów siebie nawzajem, swoich splątanych dusz…
Czy na to, że zbluzga, obrzuci go najgorszymi wyzwiskami, po czym chłodno porzuci? Że wyzna zdradę i po raz kolejny pokaże okropny temperament, którego tak się bał i który zawsze tak ogromnie go fascynował? Czy nareszcie zniechęci go do siebie? Raz, a dobrze? Czy tego po niej oczekiwał?
To też nie było TO.
Czego więc jeszcze od niej chciał? Oddał się innej, zdradził - wyrzekł się jej, tak jak i ona jego. Czy nie powinien po prostu odejść? Wszakże zrobił, co miał do zrobienia. Przyjechał do szpitala. Udzielił wszystkich potrzebnych informacji, czym zadziwił większość pielęgniarek. Podał kontakt do rodziny Izabeli. Zaopiekował się nawet jej bliskimi, udostępnił im mieszkanie. Dlaczego więc dzień w dzień od dwóch miesięcy powracał tutaj, pod salę numer 43? I jeszcze ten numer, ironia losu…
- Niech pan już idzie do domu, nie wygląda pan dobrze… - młoda pielęgniarka położyła mu rękę na ramieniu.
- Ja? Ja się czuję świetnie – Marek uśmiechnął się do niej blado. Po dłuższej chwili, wypełnionej wymowną ciszą, znów zabrał głos. – Niech mi pani powie prawdę, ona z tego wyjdzie? Są jakiekolwiek szanse, że się w końcu obudzi?
- Zawsze są jakieś szanse. Nie można tracić nadziei. Mieliśmy pacjenta, który w stanie śpiączki farmakologicznej utrzymywany był przez dwa lata, aż w końcu ciało ni stąd ni z owąd zaczęło przybierać na sile, szybko się regenerować… i ani się obejrzeliśmy, a już biegał po tym korytarzu! Nie można tracić nadziei…
Pielęgniarka uśmiechnęła się pokrzepiająco, ale widząc, że jej starania nie dają żadnych rezultatów, przestała robić dobrą minę do złej gry. Porzuciła specyficzne dla jej zawodu nastawienie, wcielając się na ten czas w rolę zwykłego śmiertelnika. Rysy kobiety złagodniały, wargi opuściły się, a postawa przestała być sztywna. Jakby sflaczała, osunęła się na siedzenie obok Marka.
- Pan nie jest tylko jej współlokatorem. Doprawdy, nie mam pojęcia, dlaczego pan przez cały czas nas wszystkich oszukuje… To widać, że panu zależy na tej dziewczynie, że ona jest dla pana kimś ważnym. Boże drogi, nawet rodzice panny Izabeli nie spędzają pod tą salą tyle czasu, co pan!
Marek milczał.
- Więc niech mi pan nie wpiera, że nic nie łączy pana i pani Łęczykowskiej. A kto jak kto, ale JA umiem poznać prawdziwe uczucie, niech pan mi wierzy!
On jednak wstał i spojrzał na pielęgniarkę niechętnie.
- Niestety, tym razem przeczucie panią zawiodło. To tylko wyrzuty sumienia. Iza przeze mnie miała ten wypadek. – odpowiedział ciekawskiej kobiecie w niebieskim fartuchu i sobie samemu, przekreślając tymi słowami wcześniejsze rozważania.
Spojrzał w lewo, na dziewczynę podłączoną do szpitalnej aparatury, jakże drobną w otoczeniu tych wszystkich groźnych sprzętów. Złość już mu przeszła i ostatnią rzeczą, jaką dla niej pragnął, była śmierć. Jednakże, zarówno śmierć, jak i życie oznaczało tęsknotę za nią. Umarła, jak i żywa będzie dla niego tak samo odległa. Dlatego korzystał z okazji i siedział przy niej, jeszcze zanim otworzyła oczy lub zamknęła je na zawsze, jeszcze zanim całkiem odeszła. Ponoć ludzie przebywający w śpiączce czują i słyszą obecność innych osób. – myślał, patrząc na jej żałośnie blade, kamienne policzki. Mogę więc pożegnać się z nią, bez patrzenia w te jej przewiercające na wskroś oczy, te zadające największy możliwy ból…
* * *
Otworzył drzwi mieszkania. Chciał pobyć trochę sam, a JEJ rodzice przebywali teraz w szpitalu. ICH zmiana… Rozejrzał się po pustym, zabałaganionym pokoju. Wgramolił się na kanapę, zdjął sportową opaskę NIKE z lśniących, miodowych włosów, po czym sięgnął po laptopa.
Piłka.pl. Felipe Melo największym niewypałem 2009 roku we Włoszech. Haha! Co za odkrycie! On już parę miesięcy temu o tym wiedział… Logo Euro 2012 zaprezentowane. Serie A: Sampdoria remisuje z Romą. A teraz poczta. Parę kliknięć, wpisujemy login…
Zanim zdążył wpisać dane do swojego profilu, wyskoczyło: izka.łęczek wraz z 7-literowym hasłem. Przez długie minuty Marek wpatrywał się w ekran komputera, aż w końcu kliknął OK. Na ekranie pojawiło się konto Izy, wraz z wiadomościami. Tymi, które TAMTEGO wieczoru spowodowały, że Marek wybiegł z domu i stało się to, co się stało. Widział je pierwszy raz od owej kłótni. Kliknął w pierwszą z nich, od Sebastian.kad@vp.pl:
No hey Śliczna
Nie mogę odrzucić propozycji, którą mi dzisiaj złożyłaś… W końcu się zdecydowałaś, brawo za odwagę!
Zobaczmy się o 20 pod Magnatem. Gwarantuję Ci, że nie pożałujesz…;p
PS Tylko nie wygadaj się przed NIM. Uprzedzę resztę, która będzie nas widziała razem, żeby przypadkiem nic mu nie mówili.
Jej Sebastianek… Gdyby tylko go spotkał, powyrywałby mu te kruczoczarne, kręcone włosy. Zdawał sobie sprawę od początku roku, że coś między nimi jest. Kiedy byli w klubie z jej przyjaciółmi z kierunku, Sebastianek nie mógł się od niej odczepić. Izunia to, Izunia tamto. I ten jego wzrok, jakby chciał ją zjeść. Ale on, idiota, ufał Izie. Nie dopuszczał do siebie myśli, że mogłaby z kimś innym…
Kolejna wiadomość:
Cześć Piękna;)
Jesteś świetna! Adrian uważa, że nie powinienem Cię wypuszczać z rąk. Tylko mam nadzieję, że myślisz o tym naprawdę, że myślisz o tym poważnie.
Bo ja nie widzę innej możliwości. Ufam Ci.
Tym razem przyjdź od razu do mojego mieszkania. Wykłady chyba możesz sobie odpuścić?;p Widzę Cię u siebie o 11!!!
PS I nie bój się, że Marek się dowie. Ja już wszystko załatwiłem, dowie się w swoim czasie…
Najchętniej rzuciłby tym laptopem przez okno. Skoro Sebastiankiem nie może… Dziwiąc się swojej głupocie, przeglądał inne wiadomości. Wtem dostrzegł najświeższą, nieprzeczytaną, która datowana była na parę dni po wypadku Izy.
Sebastian.kad@vp.pl pisał:
Izuniu!
Nie odzywasz się w ogóle, nie ma Cię nawet na ćwiczeniach, co się dzieje?
Proszę, odezwij się jakoś, bo Adrian już się niecierpliwi. Nie chcesz chyba, żeby te wszystkie nasze spotkania poszły na marne? Jeśli nie nakręcimy końcówki filmu, tak właśnie będzie… Cały budżet, inwestycje… jak to się nam zwróci? I jeszcze tyle zmarnowanego czasu na próbach, kręceniu scen po 20 x, a wszystko przez to, że naszej gwieździe się odwidziało…
I wtedy nie dość, że nasza mini-produkcja i Twoja kariera nie ujrzą światła dziennego, to niespodzianka na tę waszą rocznicę też!
Więc proszę Cię, mała, skontaktuj się ze mną jakoś i chociaż wytłumacz. Jak na razie ręczę za Ciebie przed Adrianem.
PS Mam nadzieję, że powodem Twoich nieobecności nie są jakieś romantyczne kolacje z tym Twoim pięknym;p Praca przede wszystkim, a nie!;)
- O cholera… - wyszeptał Marek, ledwo poruszając wargami. Chwilę później pokój wypełnił się jego radosnym śmiechem. Nie mogąc ustać przez minutę w miejscu, zaczął chodził w tę i z powrotem po nienaturalnie jasnym pomieszczeniu. Wesołe dreptanie nie ustawało przez kilkadziesiąt minut, a jego sprawca nie mógł się nadziwić zmianą, jaka zaszła w świecie razem z przeważnym odkryciem, którego dokonał.
Śpiewajcie narody! Ona tego nie zrobiła! Bo ONA TEGO NIE ZROBIŁA!!! Gdyby nastrój młodzieńca podzielany był przez większość populacji, wszelkie konflikty na świecie winny zostać zażegnywane, pokłócone rodziny – godzić się, a grzesznicy mieć odpuszczone grzechy nawet bez skruchy.
** *
Zmartwychwstanie. Wydawało mu się, że tego właśnie doświadczył. Że ciągle pozostawał pod jego wpływem. Nieprzemożona fala energii ocuciła go z otępienia, postawiła na nogi i skierowała w stronę światła. Nie mógł nad sobą zapanować, ciało opanowało mu drżenie, pełny energii a zarazem słaby, czuł się lepiej niż kiedykolwiek.
- Boże, dziękuję Ci! – wzniósł oczy ku niebu – Ale Izka jest w szpitalu… co ja mam zrobić?
Izka jest w szpitalu… Czy jest więc miejsce, w którym teraz lepiej by się czuł?
Pełen irracjonalnego przekonania o tym, że wszystko będzie dobrze, skierował się więc do tego najpiękniejszego miejsca na świecie.
* * *
- Achh, no tak! Ten Kowalski to rzeczywiście pacan… Do mnie za to miał pretensje za źle założony wenflon! Dasz wiarę?? Też mi pan doktor… Nie dalej niż za miesiąc go zwolnią, kto by chciał pracować z kimś takim!
- Masz rację, Halinka. Albo sam złoży wypowiedzenie?… Tylko trzeba by mu w tym pomóc, hihihi…
Dwie pielęgniarki z recepcji przerwały rozmowę i zaczęły machać do Marka, który rześko przeszedł obok nich i posłał z pozoru zalotny uśmiech.
- Jezuu… - szepnęła pierwsza „piguła” – Jakie ciacho z tego Kowalczyka! Szczęściara z tej jego lubej…
- Fakt. Nie dość, że ciało ma wręcz idealne, to jeszcze ten powalający uśmiech… Mmm, aż mi się nogi uginają… Szkoda takiego, marnuje się przy tej wiecznie nieprzytomnej dziewczynie. – skwasiła się druga.
- No wiesz, może niedługo będzie już wolny… - uśmiechnęła się na to jej koleżanka – Chodzą plotki, że mało życia Izabeli zostało.
- Skąd wiesz?
- Od naszego kochanego Kowalskiego! Kiedy jakiś czas temu wydzierał się na Ankę, że źle zszyła tego spod czwórki i jak zwykle zaczął nudny temat o niekompetencji personelu naszego szpitala…
- No, no, rozumiem… I co powiedział dokładnie? – dopytywała się starsza.
- W tym swoim całym monologu poruszył sprawę dziewczyny naszego Kowalczyka: że niby nie poskładali jej tak, jak trzeba, że rehabilitacja będzie prawdopodobnie dwa razy dłuższa niż zazwyczaj przez nasze uchybienia, niedokładności, wiesz zresztą, co on zwykle gada… Bądź co bądź, z jego paplaniny wyszło, że ona może w ogóle z tego nie wyjść…
- Ciii… o wilku mowa…
Obok pielęgniarek, nie kryjących swoje zdegustowanie, przeszedł zdecydowanym, szybkim krokiem czterdziestokilkuletni mężczyzna, z lekką, posiwiałą bródką, szpiczastym nosem i okularami połówkami śmiesznie zsuwającymi się z nosa. Kiwnął im głową na przywitanie z lekkim, ironicznym uśmiechem, nawet nie czekając na odwzajemnienie gestu.
Marek stał nad łóżkiem Izabeli. Jego kochanej, wiernej Izabeli. Wyglądała jak Królewna Śnieżka. Strasznie blada, jakby w szpitalu zabrali jej połowę krwi, z pełnymi, sinymi ustami i długimi rzęsami wyznaczającymi dokładnie linie zamkniętych oczu. Głaskał ją delikatnie po policzku. Kruchą, bezbronną… Dziękował, przepraszał i prosił.
- Pan Marek Kowalczyk, jeśli się nie mylę? – usłyszał gruby, lekko zachrypnięty głos za swoimi plecami.
- Tak, tak. – Marek uścisnął dłoń doktora.
- Miło znów pana widzieć. No cóż, nie będę owijał w bawełnę. Przyszedłem oświadczyć panu, jaka jest moja diagnoza odnośnie pani Izabeli na najbliższe parę miesięcy, a może nawet trochę dłużej…
- Zamieniam się w słuch… - chłopak wbił brązowe oczy w twarz specjalisty.
- Po pierwsze i najważniejsze, jej stan jest stabilny. Tego musimy się trzymać. Stabilny, a więc w najbliższym czasie będzie żyła…
- …w najbliższym czasie będzie żyła… co to ma znaczyć? – skrzywił się Marek.
- To ma znaczyć, drogi młodzieńcze – pan Kowalski uśmiechnął się ze zrozumieniem – że mimo rozległych urazów wewnętrznych, mamy szansę ją uratować.
- Szansę… czyli jakie są te SZANSE?
- Nieduże… Nieduże, ale są. Niech pan się tego trzyma i nam pomaga, jak tylko może…
- Panie doktorze – Marek zwrócił się z pasją do doktora - nie może pan na to pozwolić. Ona… Ona jest wyjątkowa…
- Nie, panie Kowalczyk. Ona nie jest wyjątkowa. Pani Izabela jest jak każda inna nasza pacjentka, jej życie jest tyle samo warte, co każde inne ludzkie życie. – mówił spokojnie, ze skupieniem, doktor - Dlatego musimy dbać o zdrowie wszystkich obecnych w szpitalu pacjentów jednakowo, z taką samą troską i zaangażowaniem. I dlatego również dołożymy wszelkich starań, aby przeżyła. Zrobię wszystko, obiecuję panu, aby ją uratować.
Marek przez dłuższy czas nie spuszczał wzroku z posągowej twarzy Izy.
- Popełniłem błąd. Muszę jej o tym powiedzieć, przeprosić… Nie może odejść, choćby dlatego…
Specjalista z dziedziny chirurgii ogólnej, doktor Kowalski, zdjął okulary-połówki, z którymi zazwyczaj nie rozstawały się jego oczy, przetarł je trzy razy fartuchem lekarskim, po czym z pobłażliwym uśmiechem skierował się do młodego chłopaka:
- Zdałeś sobie sprawę, że popełniłeś błąd – to już więcej niż połowa sukcesu. Ale jestem pewien, że użalanie się nad sobą czy kimkolwiek innym nic nie pomoże. Liczy się tu i teraz, szczególnie w jej przypadku. Na twoim miejscu więc, zamiast płakać w rękaw, byłbym przy niej.
- Ale…
- Nie tylko ciałem. Byłbym przede wszystkim duchem z nią. Nie ze swoimi małostkowymi problemami, ale z tym, co ona przeżywa. A jeśli już chciałbym ją za coś przeprosić, zrobiłbym to nawet teraz. Bo ona żyje, niech pan o tym pamięta, choć może ma coraz mniej czasu, może nie jest w stanie panu odpowiedzieć, może nie spojrzy z ulgą na pańską twarz. Ale potrzebuje pańskiej miłości bardziej, niż kiedykolwiek. Miłości, nie użalania się nad sobą.
Posiwiały doktor mrugnął dwa razy na zakończenie, po czym nałożył swoje szlachetne okulary i wyszedł, delikatnie zamykając drzwi od sali.
* * *
Marek nie znał posiwiałego lekarza w okularach. Widział go może dwa razy w życiu, a mimo wszystko nie miał najmniejszych pretensji, że wtrąca się w jego sprawy. Nie tak, jak podczas rozmowy z pielęgniarką po jednej z operacji Izy. Wtedy wściekle, do kości, przeszywała go złość, że ktoś ośmiela się nim dyrygować. NIM, tak zapamiętałym w cierpieniu, zrozumiałym jedynie przez siebie samego.
Teraz rozumiał już. Zrozumiał wszystko.
Ma szansę, że z wypadku uszła z życiem. Stan pacjentki jest stabilny. Ona nadal nie oddycha całkiem samodzielnie. Śpiączka trwać może całe miesiące, całe lata. Obrażenia wewnętrzne były zbyt wielkie, aby w najbliższym czasie się obudziła. Wciąż jest z nami. Leczenie będzie długotrwałe, lecz pokryte przez szpital. Pani Izabela ma niewielkie szanse. Proszę nie nastawiać się zbyt optymistycznie. Zawsze trzeba mieć nadzieję. Wszystko będzie dobrze. Nie jesteśmy w stanie nic więcej dla niej zrobić. Izabela powoli umiera.- te zdania i tysiące innych słyszał przez ostatnie miesiące. Jednak nie ufał żadnemu słowu, gdyż jego świadomość zdeterminowana była głębokim, niewzruszonym przekonaniem, że Izka niedługo się obudzi. Czuł to całym sobą. Z każdym dniem, gdy ściskał jej rękę, opowiadając aktualne, śmieszne historyjki z uczelni, nabierał coraz to większego przeświadczenia o polepszaniu się jej stanu zdrowia. Jakby wracała z długiej podróży, zdając mu relacje, gdzie jest w danym momencie, jak blisko celu – porzuconego przez siebie w szpitalu ciała. Lekarze jednak nie popierali jego tezy mówiąc, że stan dziewczyny nie polepszył się ani nie pogorszył.
Jednego z tych długich, szarych popołudni, kiedy nie wiadomo, gdzie się podziać z nudów, szeptał jej do ucha sprośny kawał opowiedziany mu przez przezabawnego kumpla z kierunku. Rechotał jej do ucha jak szalony, niemal krztusił się ze śmiechu.
- Daj spokój, myślałem, że umrę ze śmiechu! – ostatkami sił wybełkotał. Trochę śliny kapnęło mu na rękę nieprzytomnej ukochanej, więc czym prędzej przyssał się do jej przegubu, całując czule w ramach przeprosin.
W takiej pozie ujrzał go lekarz, dwie pielęgniarki, oraz jakaś mulatka, idący w orszaku nowego pacjenta. Wprowadzili go szybko do sali, podłączyli kroplówkę, dali parę rad jego towarzyszce niedoli, po czym śpiesznie wyszli, aby uratować życie innym biedakom. Na sali została teraz tylko ona i starszy, czarnoskóry pan, wyciągnięty na łóżku szpitalnym. Początkowo nie zauważyła obecności innego intruza w pomieszczeniu. Usiadła w milczeniu obok niedawno przywiezionego pacjenta i siedziała tak, osnuta w mroczną aurę smutku przez dłuższy czas. Przez te wszystkie sekundy Marek przypatrywał się jej puszystym, lśniącym włosom, jej talii, która wydawała się dziwnie znajoma. Ciągle trzymając Izkę za rękę, zwrócił się do kobiety odwróconej do niego plecami:
- Przepraszam?
Po paru sekundach niepewnie odwróciły się ku niemu prawie czarne, duże oczy Halle Berry, tym razem przyszklone i odległe. Jakże inna była postawa tej piękności tym razem! I jakież wielkie zdziwienie opanowało Marka, jak wiele wspomnień wyskoczyło z tych ciemnych, nieszczęśliwie znajomych oczu!
- S… Sara? – zapytał równie niepewnie – Przepraszam, czy my się znamy?
- Taak… - urocza dziewczyna zmusiła się do uśmiechu. O ile WTEDY przypominała pewną siebie kocicę, tak teraz była bardziej kotką, którą jakiś okrutny chłopak wrzucił do stawu i która ledwo uszła z życiem – A ty to… przedstawiłeś mi się odchodząc jako… pan M?
- Marek – odpalił poczerwieniały młodzieniec.
I znowu nastąpiło milczenie, jednak tym razem w powietrzu czuć było gęstszą atmosferę. Napięcie rosło z każdą sekundą, poczucie winy wzmagało się do granic możliwości, gotowe wyskoczyć z piersi Marka i wykrzyczeć, jak bardzo było mu wstyd, więc chcąc nie chcąc, chłopak musiał przerwać zjadliwy monolog ciszy.
- Potraktowałem cię jak rzecz.
- Wiem…
- Nie chciałem.
- A ja chciałam.
Spojrzał na nią, lecz ona wzrok miała wbity w dal. Mimo że wyzuta z nadziei, dalej śliczna, kochana, mała, bezbronna. I znowu cisza. Okropna, pochłaniająca wszystko cisza, przy której racjonalne myśli nie miały racji bytu. Taka, jaka przychodzi tylko, kiedy za wszelką cenę chcemy coś mówić.
Marek trzy razy otwierał usta i trzy razy je zamykał. Czwarty raz zebrał się w sobie i wybąkał:
- Przepraszam. Ja… zwykle się tak nie zachowuję. I nie jestem dupkiem, choć pewnie teraz tak o mnie myślisz. Nie podałem ci nawet mojego imienia, kiedy o nie zapytałaś! Wykorzystałem cię!
- Nie ma sprawy. Ja ciebie też wykorzystałam.
To zdecydowanie nie była odpowiedź, której Marek mógłby się spodziewać...
- Ale… co… jak…?
- Mając cztery lata straciłam ojca. - zaczęła nagle. Wzrok miała nadal nieobecny, chłodny - Razem z matką i dziadkiem mieszkałyśmy na przedmieściach miasta (myślę, że można to tak nazwać), a że matka była przeciętnej urody afroamerykanką o wykształceniu podstawowym, nietrudno się więc domyślić, że nie znalazła świetnej pracy… - tutaj Sara uśmiechnęła się uroczo, mimo że sarkastycznie – Ciężko się mieszkało w warunkach, jakie wtedy mieliśmy. Jedyne, co z tego okresu utkwiło mi w pamięci (większości rzeczy staram się nie pamiętać), to przeżarty stęchlizną koc z dziurami, jaki towarzyszył mi co noc, oraz piski szczurów, gdy dziadek brutalnie je odpędzał. I jeszcze ci wszyscy mężczyźni, niektórzy obleśni, inni całkiem, całkiem, którzy przychodzili do matki… Pamiętam, że nienawidziłam każdej z ich okropnych gęb. Każdej bez wyjątku, a to dlatego że nie była gębą ojca. A kiedy już do jakiejś się przyzwyczaiłam, kiedy zaczęłam mówić na powrót: tato, okazywało się, że nowy tato z dnia na dzień znikał, traciłam go po raz kolejny. Na początku nie rozumiałam, dlaczego tak się dzieje, jak podrosłam, wszystko do mnie dotarło… Kto zakochałby się w kobiecie, która ledwo zarabia na siebie i ojca, a posiada jeszcze dziecko z poprzedniego małżeństwa? W dodatku, która jest… czarna? Bezuczuciowi, ohydni, złowrodzy dranie! Nie mogłam. Nie umiałam na was patrzeć, jak na normalnych ludzi. Jedynym mężczyzną, którego kochałam i uważałam za swoje bóstwo był mój dziadek… - dziewczyna smutno popatrzała na łóżko, przy którym siedziała – W każdym razie już od wieku dojrzewania byłam do was nastawiona w określony sposób. Zero emocji, zero przywiązywania się, zero planów. Nie w stosunku do was, odrębnego gatunku… Więc bawiłam się. Od piętnastego roku życia, praktycznie do teraz. Bawiłam. Ale dobre parę miesięcy temu dziadek zawołał mnie do siebie. Powiedział, że widzi, co się ze mną dzieje, że zawsze widział, ale myślał, że wyrosnę, że mi przejdzie, dlatego czekał… I wtedy powiedział też, że… - głos stopniowo jej się załamywał – że już nie ma więcej czasu i poprosił mnie, że-żebym przestała. Żebym nie raniła sama siebie i… i wszystkich ludzi , którzy chcą mnie obdarzyć u-uczuciem. Bo omijam w życiu to co jest najpiękniejsze, powiedział… Tak powiedział…
I rozpłakała się. Marek pocałował rękę Izki na pożegnanie, po czym podszedł powoli do płaczącej Sary i przytulił ją. Przytulał ją dobre dwadzieścia minut, zanim się uspokoiła. W końcu wytarła swój sterczący nosek o jego rękaw i rzekła:
- On umrze. A ja w dniu, kiedy mi o tym powiedział, poszłam do pracy, udawałam, że nic się nie stało i jeszcze… i jeszcze… z tobą… Jakbym specjalnie sprzeciwiła się jego woli… Ja nie wiedziałam, nie zdawałam sobie sprawy, że on… Bałam się!... A teraz nawet nie mogę mu opowiedzieć o tym, że od tamtej pory naprawdę się zmieniłam! Że mu dziękuję!
- Ale co ty za głupoty gadasz… On jeszcze żyje, nie zapominaj o tym. I jestem pewien, że cię słyszy – mówił jak do małego dziecka, z dobrotliwym uśmiechem – I z pewnością jest dumny, że ma taką wspaniałą wnuczkę, która go tak kocha…
Sara spojrzała na niego oczami, w których dopiero co zaschły łzy, po czym wybuchła śmiechem. Ten egoistyczny, zarozumiały chłopak ze sportowego, który nawet nie chciał podać jej swojego imienia, ten wycackany playboy bez krzty hamulców i przyzwoitości, teraz pociesza ją, wygłaszając czułe, babcine teksty… Ten drań, który potraktował ją jak rzecz… kochany drań, który teraz zdawał się być jej bliski jak rodzony brat…
* * *
- Marek! – wołała Sara – Marek, wstawaj! Szybko, szybciutko! Zobacz!
Nieee, znowu zasnęli w szpitalu! To stało się już rytuałem, odkąd Sara zwierzyła mu się pamiętnego wieczoru, jakiś miesiąc temu. Przychodzili wieczorem do swoich ukochanych (Marek był zawsze wcześniej), siedzieli około godziny przy ich łóżkach, zdając relacje z wydarzeń minionego dnia, cytowali sobie ostatnie diagnozy lekarskie, po czym schodzili na tematy pokrewne, a z czasem coraz to odleglejsze i bardziej wyrafinowane, aż w końcu zasypiali, znużeni rozmową, z głowami obok swych najbliższych.
- Saraa, ciiiiicho bądź, bo jak Kowalski się dowie, że znowu tu zasnęliśmy…
- Ty bądź cicho! Zamiast tego patrz! – jej głos drżał z podekscytowania.
Marek mimowolnie spojrzał w stronę wskazywaną przez jej palec i jego wzrok spoczął na… dłoni Izy. Dłoni Izy, która się ruszała! Natychmiast zeskoczył z krzesła i przywarł do tej dłoni, nie dotykając, jakby w obawie, że wszystko zepsuje, że kiedy jej dotknie, rozpłynie się i wyjdzie na jaw, że to kolejny cudowny sen…
- Widzisz to, co ja? – spytał, śmiejąc się w głos – Widzisz to?!
- Widzę, Marek! Ona się budzi! – radowała się razem z nim Sara.
Wtem palec drgnął, po czym zamarł. A wraz z nim serce Marka.
Chwilę później powoli, budząc się z głębokiego snu, powracając z dalekiej podróży, Izabela Łęczykowska otworzyła oczy. Zmęczone, zielone i śliczne oczy… Oczy tak długo wyczekiwane…
- Marek… - uśmiechnęła się łagodnie, a wraz z nią jej oczy, po czym szepnęła – Ty naprawdę, jesteś tu…
- Jestem.
- Wybaczmy sobie wszystko, dobrze?
- Dobrze…
Marek całował ją po rękach, po twarzy, po ustach, bardzo delikatnie. Kochał ją z każdą chwilą mocniej, a za razem ciągle z taką samą ogromną, przeogromną, niemalże boską siłą.
- Dobrze, kochanie… - rzekł wzruszony, z uśmiechem najuśmiechniejszym na świecie – Już wszystko będzie dobrze…
Iza uniosła wzrok na stojącą za Markiem w oddali bardzo ładną mulatkę. Chyba skądś ją kojarzyła… Z jakichś opowiadań Marka w jej snach… Posłała dziewczynie szczery, życzliwy uśmiech, po czym znów spojrzała na siedzącą przy jej łóżku, ukochaną postać i dotknęła obolałymi palcami jej ciepłej skóry.
ratings: very good / excellent
1) Nie miała powodu aby... - przed aby brakuje niezbędnego przecinka, tam przecież zaczyna się zdanie podrzędne.
2) W takim razie, jaka firma... - przed jaka przecinek jest zbędny, to jest zdanie pojedyncze.
Natomiast nie rozumiem słowa Hahahaha w czwartym wierszu od góry. Jeżeli to miał być śmiech, to powinno być napisane: Cha, cha, cha, cha. A może słowo to znaczy zupełnie coś innego i jest to autorski neologizm? Dotyczczas czegoś p;odobnego nie spotkałem.
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent
ratings: very good / excellent
Proza strasznie jałowa i w sam raz na makulaturę
(patrz przedostatnie akordy)
Jak można przywrzeć, nie dotykając??
Podobnych lapsusów wiele
W tej prozy kościele :(
(vide stosowny akapit)
Biegł, biegł, biegł - po trzeźwemu - i nie zauważył, że stanął??
Toż to jakaś chińska kreskówka
WSZYSTKIE PISZEMY Z DUŻEJ LITERY