Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2017-03-18 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1992 |
(Ten fragment, to opowiadanie mojej mamy)
– Właśnie zeszłyśmy ze Sławką (koleżanka mamy) z poddasza do mieszkania frontowego na pierwszym piętrze. Niemcy uciekli stąd dwa dni wcześniej. Przed wojną mieszkali tu właściciele kamienicy – rodzina żydowska, a za okupacji Niemiec z rodziną. Klucze miałyśmy, bo tu sprzątałyśmy. Wyglądałyśmy przez okno. Dzień był bardzo mroźny. Ludzie normalnie chodzili po ulicy, aż w pewnym momencie zaczęli szybko chować się po bramach. Ulica opustoszała. Zza rogu wyszedł żołnierz w hełmie, w kufajce i pałatce. Twarz miał opatuloną brudnymi szmatami, spomiędzy których wyglądały tylko oczy. Uważnie patrzył po oknach. Karabin zawieszony na zwykłym sznurze i trzymany kurczowo w rękach był na pewno gotowy do strzału. Nagle w kierunku sołdata wybiegł z bramy facet w płaszczu i garniturze. W jednej ręce trzymał flaszkę wódki w drugiej dwie szklanki. Żołnierz skurczył się i wymierzył pepeszę w kierunku mężczyzny. Kiedy ten zatrzymał się, podnosząc ręce do góry, nie wypuszczając szkła, Rosjanin pokazał mu pepeszą „Odejdź!”. Cywil wrócił powoli, tyłem, z podniesionymi rękami, w których dalej trzyma szklanki i butelkę, do bramy. Rosjanin, a za nim obszarpani żołnierze idący w dwóch rzędach po obu stronach ulicy, poszedł w kierunku Rynku. Dopiero po paru godzinach pojawiły się samochody ciężarowe i mrowie Ruskich, harmoszki i gorzała. Ci już bratali się z Polakami.
Przy Moście Dębnickim jeszcze trzy dni potem widziałam zabitego Niemca, którego nikt nie pochował. Miał nienaturalnie długą szyję.
– Ruscy szli i jechali przez Rakowice, ludzie witali ich i cieszyli się, że Niemców już nie ma. Tylko mama mówiła pod nosem „Z czego się cieszycie? Ja ich pamiętam z pierwszej wojny” (Wojska carskie przez chwile zajmowały Limanową w 1914). Do domów w pobliżu lotniska dokwaterowywano oficerów. U nas były dwie dziewczyny. Między sobą mówiły po rosyjsku, ale chyba dla żadnej nie był to język ojczysty. Ojciec usiłował się z nimi dogadać po polsku i po czesku, ale nie mógł się porozumieć, więc tylko zaklął i poszedł. Matka wyprosiła chłopców z domu, rozebrała baby do goła, wymyła im głowy w nafcie, wykąpała całe w balii, wyprała ciuchy, dała czystą bieliznę. Nocowały dwa dni, potem większość wojska, i one też, poszła dalej na zachód.
– Wisła była skuta lodem. Szliśmy z Pawłem (starszy brat ojca) wzdłuż brzegu. Wszędzie było mnóstwo ludzi, ruskiego wojska i Polaków. Pod dwoma żołnierzami załamał się lód. Zaczęli się topić. Polacy chcieli pomóc, Rosjanie w ogóle się nie ruszyli. „U nas ludiej mnogo” powiedział jeden. Topielców, wyciągniętych w końcu przez Polaków, nie udało się uratować.
– Duże straty wkraczającym oddziałom zadała podobno pozostawiona przez Niemców, nie wiadomo czy celowo, czy po prostu nie zdążyli jej zabrać, cysterna z metanolem na bocznicy kolejowej przy warsztatach wojskowych na Rakowickiej. Potruło się ich kilkudziesięciu.
– Ojciec dalej pracował w zakładzie Hanitza. To znaczy Hanitz uciekł, jak wszyscy Niemcy, ale zakład i pracownicy zostali. Ojciec został nieformalnym dyrektorem, potem zrobili go dyrektorem technicznym. (Jak to się stało proceduralnie, nie wiem.) Ja mieszkałem wtedy z Pawłem w mieszkanku obok zakładu, naprzeciwko Grand Hotelu. Raz zdarzyła mi się fucha. W teatrze (Słowackiego) były występy dla oficjeli rosyjskich i nowych władz. Jednej artystce radziecki generał podarował błam futer z lisów syberyjskich, który potem przerabiał i podbijał ojciec. Ja to gotowe futro odniosłem na wskazany adres na Osiedlu Oficerskim. To była znana aktorka. (Ojciec nigdy nie powiedział, o kogo chodziło). Innym klientem zakładu był Ludwik Solski. Żądał, aby miarę robić mu na siedząco. Był bardzo apodyktyczny. Wszystkim groził laską.
– Ja w tym czasie zacząłem chodzić do szkoły. Rodzice chcieli, żebym chodził do dobrego liceum. Zapisałem się. Nie było z tym problemów. Przyjmowali każdego chętnego. Kłopot się zaczął drugiego dnia, kiedy nauczyciel spytał się, kim są rodzice. Byli prezesi, profesorowie, właściciele ziemscy. Kiedy ja powiedziałem, że ojciec jest krawcem, wybuchł śmiech. Mogłem powiedzieć, że jest dyrektorem, ale powiedziałem, co powiedziałem, obraziłem się i więcej tam nie poszedłem. I do dziś żałuję. Zapisałem się do szkoły zawodowej.
– Nauka w szkole odbywała się trzy dni w tygodniu, a w pozostałe trzy trzeba było odrobić praktykę. Ja praktykowałem na Floriańskiej u znajomego ojca. Miał tam dwóch takich uczniów, mnie i jeszcze jednego. Nauczyciele byli różni. Był taki jeden, który powtarzał, że na bardzo dobrze to umie Pan Bóg, na dobrze on, a my to najwyżej na dostatecznie. Niektórzy, od przedmiotów zawodowych, dawali piątki za to, że pracowało się po godzinach u nich w zakładzie. Ja nie zgodziłem się na to, bo u mojego mistrza mogłem też coś dorobić.
– Był piątek 3 Maja 1946. Wszyscy uważali za naturalne, że w tym dniu jest święto. Sklepy były pozamykane, ja też nie poszedłem do warsztatu na praktykę. Wyszliśmy z Pawłem na miasto. Przed wejściem Grand Hotelu stało dwóch angielskich żołnierzy. Pełnili tam dyżur, legitymowali wchodzących i gdzieś kierowali. W hotelu była jakaś angielska delegacja. Poszliśmy do Rynku, gdzie gromadziło się dużo ludzi. Paweł mówił, że zawsze 3 Maja przed wojną była uroczysta msza w Kościele Mariackim, a po niej manifestacja i występy. Wyglądało, że tak będzie i teraz, po wyzwoleniu. Doszliśmy do wylotu ulicy Szewskiej, kiedy strażak na Wieży Mariackiej zaczął grać „Boże, coś Polskę” zamiast hejnału. Od strony ulicy Anny wyszedł pochód z flagami, ludzie coś krzyczeli. Nagle padły strzały. Zrobiło się cicho i ludzie zaczęli uciekać. Nas tłum wyniósł na Szewską. Od strony Plant zobaczyłem czołg (w rzeczywistości był to samochód pancerny) i wojsko na koniach. Uciekliśmy przez Jagiellońską do domu. Żołnierze angielscy sprzed hotelu zniknęli. Potem dowiedzieliśmy się, że wielu ludzi pobito i wielu aresztowano. Podobno przetrzymywano ich w dawnym obozie w Płaszowie.
– Zaraz potem w domu w Rakowicach pojawiła się pani Keti, lub jakoś tak. Miała węgierskie nazwisko po mężu i była przyrodnią siostrą mamy. Wyszła za mąż przed pierwszą wojną za żołnierza, Polaka, mimo że nazywał się po węgiersku. Myśmy między sobą mówili o niej „pani Keti”, a młodsi mówili do niej „ciociu”. Mąż pani Keti za udział w wojnie z bolszewikami dostał nadział ziemi na Wołyniu. Podobno pani Keti widziała, jak upowcy mordują jej męża i dzieci. Opowiadała nam to potem mama, której jednej pani Keti się zwierzyła. Mieszkała u rodziców parę miesięcy, potem wyjechała na Ziemie Odzyskane, gdzie zajęła poniemieckie gospodarstwo. Mieszkała tam parę lat, zabrała nawet na wakacje najmłodsze dzieci: Jaśkę i Michała. Jednak nie potrafiła sama utrzymać gospodarstwa, sprzedała je i wróciła do Krakowa w latach pięćdziesiątych.
– Był rok chyba czterdziesty ósmy. Jakoś w kwietniu, czy maju mistrz, u którego byłem na praktyce wezwał nas, czeladników i spytał, czy znaliśmy N.
„ No jak to, miał warsztat krawiecki tu bliżej Rynku” – odpowiedziałem.
„Wczoraj miał kontrolę, wlepili mu domiar po uważaniu. Powiesił się w nocy. Macie tu, chłopaki, zaświadczenia o odbyciu praktyki, ja zamykam zakład.”
Dał nam po kartce papieru z odręcznie napisanym poświadczeniem o odbyciu praktyki do końca roku szkolnego, wyciągnął flaszkę, wypiliśmy po jednym na pożegnanie. Podłapałem jakąś robotę w innej firmie, żeby mieć z czego żyć. Egzaminu czeladniczego nie składałem, bo egzaminatorem był nauczyciel, z którym darłem koty, bo nie chciałem u niego kiedyś robić, a po skończeniu szkoły, ze świadectwem szkoły zawodowej i tak bez problemu zatrudnili mnie w państwówce (Państwowe Zakłady Odzieżowe). Tam pracowałem do czasu kiedy poszedłem do wojska.
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent