Author | |
Genre | philosophy |
Form | prose |
Date added | 2011-08-23 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 3904 |
Gaja, Angela i Dziki
Czasami, przenosząc się w myślach gdzieś bardzo wysoko, widział całą Ziemię. Była to piękna i dorodna tancerka Gaja wirująca bez wytchnienia wśród gwiazd. Wokół niej, nie odrywając od jej widoku oczu, obracał się w tańcu blady nieco, ale radośnie roześmiany jej partner, dobroduszny i pucułowaty Księżyc. Jakby przyssani do zielonych szat okrywających jej ciało, nie ustając nigdy w pozornie tylko radosnym tańcu, wirowali razem z nią zagubieni w przestrzeni ludzie. Przez to, że z czasem przestawali wierzyć w swoje życie w bajce i odwracali się od prawdziwych gwiazd, ich serca zaczynały chorować. Byli podczas tego tańca uczestnikami jednego z wielu cudów, jakie zdarzały się na świecie, a zaprzeczali wciąż istnieniu cudów, pomimo ich oczywistości. Uwierzyli w to, że nie ma cudów, a prawdę o świecie trzeba wymyślić i tylko oni to potrafią. A przecież rozgwieżdżone niebo, las, góry i morze, rośliny i zwierzęta, elektryczność, woda i rosa, bicie serca, myślenie, nawet codzienne chodzenie, ale zwłaszcza miłość, były najprawdziwszymi cudami, jakby z bajki.
Cudem było także pojawianie się czasami pięknej Angeli. Trudno byłoby ją dokładnie opisać, gdyż z każdym pojawieniem się była inna, chociaż powszechnie wiadomo było, że jest to za każdym cudownym pojawieniem się i zniknięciem, ta sama, nieziemsko piękna i subtelna istota, jedna z córek Gai i księżyca. Angela była chyba aniołem, pojawiającym się czasami w Wieldządzu, w jednym z nieskończonej ilości anielskich wcieleń.
Pojawiała się każdego roku, zwłaszcza w czasie Bożego Narodzenia i Wielkanocy, a w dniu przyjęcia dzieci do pierwszej komunii, na drodze prowadzącej do kościoła, szła na czele procesji okalającej świątynię i z dziećmi zmierzała do ołtarza. Potem przez kilka dni odprowadzała każde dziecko do domu i przyprowadzała do kościoła. W dniu Bożego Ciała przechodziła ze śpiewającymi ludźmi przez całą wieś od ołtarza do ołtarza i śpiewała razem z nimi nabożne pieśni.
Widywano ją w świetle ognisk rozpalanych nad jeziorem u podnóża szlosbergu, w czasie radosnych spotkań nocy świętojańskiej, w gronie dziewcząt ubranych w białe muślinowe sukienki, z rozpuszczonymi na ramiona i plecy długimi włosami, puszczających na rozświetloną radością nadchodzącego lata wodę jeziora wieldządzkiego, różnokolorowe wianki uplecione z polnych i łąkowych kwiatów, zdejmowane z głów.
Tańczyła w powietrzu do samego rana, wsłuchując się w odgłosy lata nadciągającego znad przynoszących wiosną pary bocianów południowych wzgórz. Pojawiała się także, gdy w dwa dni po przylocie bocianów, które przylatywały zazwyczaj w dniu świętego Józefa, topiono w jeziorze, wśród ogólnej radości, ze śpiewem i okrzykami, słomianą kukłę zimy.
Podczas majowego przystąpienia dzieci do pierwszej komunii, Angela obecna była w wielu postaciach, podobnie jak w czasie chrztu dzieci. Podczas corocznych wrześniowych dożynek Angela pojawiała się ubrana w suknię z kłosów czterech zbóż, a wianek na głowie miała przystrojony kolorowymi owocami.
Pewnego dnia wypatrując w oknie Angeli, zaczął obserwować swoje pojawienie się w postaci Lusia, maleńkiej, kulistej istoty, która przyleciała od gwiazd i wniknęła przez okno do tego domu. Potem widział, jak kiełkuje w ciele matki i wreszcie wykonuje swój pierwszy skok w świat na ręce położnej Rebeki. Wreszcie ujrzał wzrastanie siebie jako małego kłębuszka, zawijanego i rozwijanego z białych pieluch. Czuł jak pęcznieje do wielkości ruchliwego bąka, który wyskakiwał z kokonu pieluch na podłogę i najpierw czołga się, niczym nieporadne pisklę po wszystkich izbach, obserwując świat rozciągający się w zasięgu ręki i wzroku. Jego, jako czołgającą się istotę, wręcz intrygował świat wiszący nad nim w górze, tak że w pewnej chwili zapragnął, aby wreszcie stać się osobą jak inne. Miał wrażenie, że poza nim wszystkie podobne do niego istoty ludzkie mają w sobie coś boskiego, nadprzyrodzonego i tylko on nie potrafi się wznieść tam, gdzie innym już się udało. Wtedy instynktownie poczuł, że trzeba podnieść się na dwóch nogach w górę, na wysokość twarzy kucającego dziadka Ado, biorącego go czasami na ręce. Dopiero wtedy, gdy stając na własnych nogach sam sięgnął ostrego zapachu machorki dobiegającego z ust dziadka, wreszcie poczuł w całej pełni powiew rozciągającej się w górze boskości.
Nie pamiętał już, kiedy pierwszy raz zobaczył Dzikiego, który pojawiał się czasami we wsi, aby popatrzeć z bezpiecznej odległości na zajętych czymś ludzi. Olo miał już wtedy kilka, może nawet około siedmiu lat. Dziki polubił oglądać mężczyzn siedzących przy piwie pod sklepem w cieniu kasztana. Czasem porywał coś do jedzenia i znikał wśród pól, skradając się gdzieś między zaroślami, uciekając przydrożnymi rowami, kryjąc się wysoko wśród gałęzi drzew. Nie był podobny do żadnego gatunku małp, chociaż potrafił zwinnie poruszać się i przemykać jak wąż pomiędzy krzewami i drzewami albo jak małpa skacząc z gałęzi na gałąź i z drzewa na drzewo. Przypominał trochę skrzyżowanie człowieka z małpą. Potrafił chodzić na dwóch nogach i miał błyszczącą inteligencją twarz człowieka, tylko bardziej od innych mężczyzn zarośniętą przez to, że się nigdy nie golił, natomiast jego kończyny przypominały kończyny małpy.
Chodziły słuchy, że jego rodzina, będąca ostatnimi pozostałymi przy życiu potomkami pradawnych Prusów, żyła zaszyta głęboko gdzieś w mazurskich lasach, a potem po drugiej wielkiej wojnie została wywieziona w głąb Syberii, skąd on uciekł i przekradł się aż na pogranicze Prus, Kujaw i Pomorza. Wraz z upływem lat wykazywał coraz większą ciekawość świata i ludzi żyjących w okolicy, i jakby ciągnęło go do normalnego, ludzkiego życia. Nawet znał jakiś język, będący jakby narzeczem nieistniejącego już ludu, skrzyżowanym z językiem wielu zwierząt i zjawisk natury. Na początku wieku, na kilka lat przed wybuchem pierwszej wielkiej wojny, złapali go podobno kiedyś niemieccy urzędnicy, zmierzyli, opisali jak gatunek nowo odkrytego w dżungli motyla i zważyli oraz wpisali do ewidencji mieszkańców gminy pod nazwiskiem Preuss. Po pamiętnym roku dwudziestym złapali go po raz następny i jakby znowu odkryli, urzędnicy organizującego się na nowo państwa polskiego, nadając mu w księgach mieszkańców gminy nazwisko Prośniewski. Pod koniec drugiej wielkiej wojny złapali go funkcjonariusze wszechwładnego wtedy KGB i wywieźli na Sybir z podejrzeniem, że musi być groźnym szpionem, gdyż nie ma innego logicznego wyjaśnienia, dlaczego kilka razy w swoim życiu zmieniał nazwisko. Mówiono, że na Syberii naukowcy dokonywali na nim jakichś biologicznych, medycznych i parapsychologicznych eksperymentów.
Podobno potrafił ładować swoje ciało energią słoneczną, wygrzewając się na nasłonecznionych pagórkach albo leżąc nieruchomo na wysokich gałęziach drzew. Jego ciało odnawiało się rzekomo po uderzeniach piorunów i dlatego powszechnie uważano, że jest długowieczny, chociaż nie nieśmiertelny. Najstarsi ludzie we wsi mówili, że nie widać było na jego ciele upływu czasu. Dziki zawsze był dorosły i się podobno nie starzał. Takim samym pamiętali go niektórzy po latach kilkudziesięciu od czasu, gdy po raz pierwszy go zobaczyli.
Bywało, że podczas nabożeństwa wślizgiwał się niespodziewanie do kościoła i stawał na samym końcu niedaleko wejścia, gapiąc się w nabożnym, trwożliwym skupieniu na ołtarz i na kapłana celebrującego mszę. Widać, że jest stworzeniem boskim – mawiali jedni ludzie, patrząc, jak czasami ciągnie go do kościoła. Inni twierdzili, że ma związki z szatanem, gdyż widywano go nocą na farmazonkach, które rozciągały się na podmokłych ugorach, stanowiących jakby ziemię niczyją pomiędzy Płużnicą a Wieldządzem, porośniętą licznymi krzewiastymi zagajnikami.
Podobno potrafił na wiele godzin, a nawet dni, zanurzać się w głębinach stawu i nie wypływać. Skakał też do wyrąbanych zimą przerębli i przebywał całymi dniami pod lodem, polując na unieruchomione w czasie zimowego odrętwienia ryby. Zanurzał się też w lisie i borsucze nory, w których potrafił znikać na nieokreśloną ilość czasu oraz w przepusty pod drogami i torami kolejowymi, wyłożone drenami przepuszczającymi wodę w czasie wiosennych roztopów i po ulewach. Nosił na całym ciele ślady spotkań z drapieżnymi stworzeniami, jedne już zabliźnione, inne świeże. Miał ślad po odgryzionym przez lisy kawałku nosa, poobgryzane przez borsuki uszy, końcówki palców rąk poobgryzane przez szczury piżmowe, które swoimi długimi rękami po omacku wyławiał z ich nor w skarpach rowów i stawów. Był też cały często pokąsany przez roje dzikich pszczół, którym wybierał miód z dębowych i lipowych barci, a nawet przez rodziny szerszeni, gdy dobierał się do ich gniazd, aby zjadać ich słodkie i tłuste larwy, ukryte w większych od pszczelich, sześciokątnych komórkach owalnych plastrów.
ratings: very good / excellent
Jako "badacz pisma" obciążony garbem nauczycielstwa muszę zwrócić uwagę na niektóre niedociągnięcia językowe i zaproponować przemyślenie:
cyt.: ślad po odgryzionym przez lisy kawałku nosa - koniecznie poprawić
Sporo takich niezręczności w tekście.
ratings: perfect / excellent