Author | |
Genre | fantasy / SF |
Form | prose |
Date added | 2017-05-08 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1795 |
Śnię, jestem tego pewna. Jest ciemno i cicho, słyszę tylko swój oddech oraz bicie serca. Jego powolne uderzenia są równe i senne. Siedzę na ziemi zatopiona w myślach. Czekam na coś, ale w otaczającym mnie mroku już dawno zapomniałam, czego tak cierpliwe oczekuję. Podnoszę wyżej głowę. Nade mną płynie łagodnie czarne niebo. Jest jak odwrócony ocean podczas bezksiężycowej nocy.
Do moich uszu dociera tykanie zegara. Jego wskazówka minutowa z cichym kliknięciem przesuwa się jednostajnie po okręgu tarczy. Patrzę w lewo i dostrzegam zarys zegara ogromnego jak wieża katedry. Ostry czubek szafy mechanizmu mąci spokojny mrok oceanu w górze. Na srebrnej błyszczącej tarczy zegara jest za pięć trzecia. Robię się niezwykle nerwowa. Wstaję. Zaczynam się przechadzać, ale nie odchodzę zbyt daleko od miejsca, gdzie znajduje się zegar. Czuwam. Nagle tykanie ustaje, a tam gdzie wcześniej stała zegarowa wieża, teraz leży tylko róża o małym, białym pąku. Podchodzę do kwiatu, by go podnieść.
Potężny podmuch wiatru powala mnie na ziemię. Boleśnie ranię sobie dłonie i kolana. Otoczona wirem lodowatego wichru boję się wstać. Z głową między skulonymi ramionami czekam, co stanie się dalej. Czuję zbliżające się niebezpieczeństwo. Duszący dym.
Wtem miejsce, gdzie się znajduję, rozświetla rażące oczy światło. Mrok znika. Niebo oceanu przestaje istnieć. Wszystko się zmienia i w pewnej chwili stwierdzam, że znów jestem
w moim pokoju. Za osłoniętym delikatną firanką oknem panuje nieprzenikniona noc. Bezgwiezdny, gęsto zachmurzony nieboskłon zdaje się skrywać sekret.
Leżę w łóżku. Mimo, że właśnie przebudziłam się z koszmaru, nie czuję niepokoju ani obawy, że na jawie senne mary również będą mnie prześladować. Jestem spokojna, wręcz zbyt wyciszona. Wstaję pełna energii, zupełnie jakbym przespała całą noc głębokim snem. Przez chwilę przechadzam się lekkim krokiem po sypialni, a moje bose stopy prawie nie dotykają podłogi.
Jestem niczym duch.
Podchodzę do małej toaletki z lustrem w białej, prostej ramce. Patrzę na swoje odbicie przyciemnione czernią nocy i uśmiecham się do siebie nieznacznie. Moje lustrzane odbicie odwraca wzrok i patrzy w dół. Jego opuszczone powieki nadają mu wyraz głębokiej zadumy. Opuszczam oczy w ślad za spojrzeniem odbicia.
Na jasnym blacie toaletki, tuż przy lustrze, leży białą róża. Jej jasny pąk jest już w pełni rozwinięty. Biorę ją do ręki i zaciągam się jej pięknym, a przy tym zaskakująco intensywnym zapachem. Jej woń jest bogata w harmonijnie splatające się nuty aromatów. Nie pachnie jak róża, nawet ta z baśniowych krain.
W zamyśleniu odkładam ją ostrożnie na stolik i spoglądam na pustą taflę lustra. Zamieram ze strachem, gdy patrząc w posrebrzane szkło, nie widzę swojego odbicia. Zwierciadło zionie czarną pustką w białej ramie.
Ostry dźwięk przeszywa ciszę nocy. Z rosnącym niepokojem obserwuję, jak na gładkiej tafli lustra zaczynają pojawiać się małe pęknięcia. Rysy rosną, pogłębiają się i wydłużają, łącząc ze sobą ze zgrzytem. W pewnym momencie pęknięcia zamierają, a szkło drży ledwie zauważalnie. W ostatniej chwili zasłaniam sobie twarz dłońmi. Zaraz potem odłamki ze świstem wzlatują w powietrze prosto na mnie.
Przerażona, cała spocona budzę się ze snu. Mam boleśnie zdrętwiałe ręce. Patrzę na prawą dłoń, którą kurczowo zaciskam na skrawku pościeli. Pomału rozluźniam skostniały uścisk. Leżę jak sparaliżowana, wodząc oczami po suficie sypialni. Nie mam odwagi się poruszyć. Wciąż czuję mrożący krew w żyłach strach. W piersi kołacze się moje oszalałe serce. Dopiero po paru minutach niespokojny oddech powoli powraca do zwykłego rytmu.
Koszmary, które powtarzają się noc w noc. Białe róże darowane przez najgorszy Strach. Nie potrafię zapanować nad tym lękiem, choć każdego wieczoru wiem, co mnie czeka, gdy tylko zasnę. Roztrzęsiona siadam na łóżku. Kątem oka spoglądam na elektroniczny wyświetlacz budzika. Tak jak każdej nocy od ponad miesiąca, obudziłam się za pięć trzecia. Ta rutyna pomału zaczyna być męcząca, szczególnie że najgorsza część koszmaru nie dzieje się w śnie lecz na jawie.
Napinam wszystkie mięśnie i zaczynam obserwować zmieniające się zielone cyferki. Modlę się, aby i tym razem nic się nie wydarzyło. By moje sny pozostały tylko snami. Głupimi wymysłami wybujałej wyobraźni.
Wybija pełna godzina trzecia nad ranem. Nic się nie zmienia i wciąż otacza mnie nocna cisza. Wypuszczam z ulgą powietrze z płuc. Nic się nie wydarzyło… Pomału zsuwam się z powrotem w fałdy pościeli, zamykam oczy. Dopiero teraz dopuszczam do siebie zmęczenie. Przykładam głowę do poduszki, a moje ciało ogarnia senność.
Nagle coś skrzypi przeciągle w górze. Otwieram szeroko oczy, ale nie poruszam się choćby o milimetr. Serce o mało co nie wyskoczy mi z piersi. Przybył Strach. Nieproszony gość zaczaił się w mroku na odpowiedni moment.
Skulona pod kołdrą, nasłuchuję z napięciem.
Skrzypienie powtarza się. Powoli, ale miarowo dochodzi do moich uszu od sufitu. Mam wrażenie, że ktoś właśnie spaceruje po dachu tuż nad moją głową. Kroki cichną. Intruz zatrzymuje się. Wokół panuje długa, nerwowa cisza. Nie mam pojęcia czy nocny przybysz stoi jeszcze na dachu, czy może już odszedł.
Za oknem gawędzą cicho pobliskie drzewa. Wiatr w ich koronach sprawia, że szum liści brzmi jak szept ostrzeżenia. Zbieram się na odwagę i niespiesznie przekręcam się na drugi bok. Wiatr ustaje, drzewa milkną i znów jestem sama.
W nieprzeniknionej ciszy na moich policzkach tańczy ciepły, pomarańczowy blask. Rozkojarzona nasłuchiwaniem odgłosów na zewnątrz, nieprzytomnie spoglądam na zamknięte drzwi sypialni. Po drewnianej framudze zaczynają piąć się i wić gorące języki ognia. Ich jaskrawe światło pochłania całą sypialnię. Zrywam się na równe nogi. W moje ciało wstępuje nowa energia, która cuci mnie w sekundę. Myśli skracają się do haseł. W głowie słyszę pojedyncze słowa. Pomiędzy lawiną krótkich informacji, cały czas dochodzi do mnie tylko ta jedna. Pożar.
Po nagłym zastrzyku adrenaliny ogarnia mnie czysta panika. Stoję jak sparaliżowana, nie wiem, gdzie zrobić choćby krok. W mojej głowie trwa chaos, przez który nie jestem w stanie się przebić, by zacząć myśleć logicznie. Kręci mi się w głowie, a przed oczami widzę twarze moich bliskich. Mama. Tata. Moja siostra Salomea. Oni wszyscy śpią, są zupełnie bezbronni w obliczy szalejącego żywiołu. Biorę rozedrgany, suchy wdech i staram się uspokoić na tyle, by mój mózg znów zaczął pracować normalnie. Musiałam coś zrobić, albo wszyscy zginiemy. Musiałam ich ostrzec. Uratować!
Słyszę wrzask, który przeszywa mnie na wskroś niczym nóż. W gardłowym krzyku rozpoznaję nutę głosu siostry. Staje się on dla mnie impulsem do działania, który budzi mnie z odrętwienia. W tej chwili nie myślę racjonalnie. Rzucam się do drzwi i naciskam klamkę. Nie zważam na to, że jej metal boleśnie parzy mi dłoń.
Przeskakuje przez próg, a w twarz bucha mi upał szalejącego ognia i swąd czarnego dymu. Oczy od razu zachodzą mi łzami. Teraz widzę tylko rozmazane pomarańczowe języki ognia, które sięgają już samego sufitu. Płomienie bezlitośnie pochłaniają cały korytarz. Pod ich gorącym ciężarem uginają się meble, topią płótna obrazów, obracają w proch dywany. Strach mąci mi obraz przed oczami. Nie poznaję tego miejsca, nie widzę w nim już swojego domu.
Ponad sykiem ognia słyszę kolejny krzyk.
Niewiele myśląc, rzucam się przez płomienie ku sypialni mojej starszej siostry. Żar buchający ze wszystkich stron odbiera mi siły, dusi w swych piekielnych szponach, roztapia nagą skórę jak wosk, ale mimo to uparcie brnę przed siebie zaciskając zęby. Przestaję słyszeć ogłuszający huk płomieni wokół. W moich uszach brzęczy jedynie przerażający krzyk siostry.
Zdaje mi się, że minęły wieki, nim docieram do wejścia do pokoju mojej siostry. Tu pożar jest o wiele większy. Oprócz pożerających wszystko płomieni, nie widać niczego. Cały dom staje się rozgrzaną do czerwoności puszką żywiołu.
- Salka! - wołam płaczliwie siostrę zdrobnieniem jej imienia. Mój głos jest zachrypnięty, niepodobny do swojej naturalnej barwy.
Na kostce prawej nogi czuję gorący uścisk. Z lękiem spoglądam w dół.
Leży w nienaturalnej pozie tuż przy moich nogach. Stopione nocne ubranie przywarło do niej jak druga skóra, zadając jej niewyobrażalne cierpienie. Pomarszczoną niczym u staruszki twarz ma całą we krwi, a nad jej ciałem unosi się odpychający smród palonych włosów. Płomienie tańczą wokół niej dziki taniec, liżąc ją i pełzając po niej lecz ona zdaje się ich nie zauważać. Jej oblicze częściowo pozbawione rysów przyprawia mnie o mdłości. Ten widok jest dla mnie nie do zniesienia.
Wiem, że umiera i nawet nie staram się zataić tego ani przed nią, ani przed samą sobą.
Siadam koło niej pośrodku szalejącego pożaru. Nie zważam na to, czy również dosięgną mnie płomienie, czy nie. Teraz chcę być tylko blisko siostry, reszta nie ma najmniejszego znaczenia. Biorę ją delikatnie za rękę, a czas miłosiernie zwalnia, bym mogła się z nią pożegnać. Popękane usta Salomei drgają. Nie wiem czy jest to wyraz smutku i przerażenia, czy może już tylko nerwowy tik obumierających mięśni i nerwów.
- On. Tu. Jest – charczy, patrząc mi głęboko w oczy. Jej magnetyczne spojrzenie hipnotyzuje, nie jestem w stanie odwrócić twarzy. - On. Przyszedł. Po... Ciebie.
Przez jej spojrzenie przebiega dziwny cień, który w jednej chwili zabiera cały kolor i blask tęczówek. Oczy mojej siostry stają się matowe, bez wyrazu. Uścisk jej dłoni słabnie i niknie, by stać się zimny i wieczny. Z trudem do mojej świadomości dochodzi fakt, że ona odeszła. Zamykam oczy i puszczam jej dłoń, która opada bezwładnie na ogrzaną podłogę. Z całych sił skupiam się na wspomnieniu roześmianej Salomei. Pragnę zapamiętać siostrę pełną życia, nigdy taką jak teraz, gdy leży bez ducha wśród ognia.
W głowie mam pustkę. Nic nie czuję. Nic nie widzę. Nie chcę nic czuć ani widzieć. Istnieję w klatce żaru żywiołu. W klatce mojego Strachu. Cierpliwe czekam, aż ogień dosięgnie i mnie, abym mogła podzielić los mojej rodziny. Kręci mi się w głowie, a obraz zaczyna zamazywać się przed suchymi oczami. Płuca wypełnia gęsty dym, krtań oblepia ostry popiół.
W końcu odpływam.
Płomienie pochłaniają mnie delikatnie, jakby nie chciały, abym zbyt długo cierpiała. Szykują mi lekką śmierć.