Author | |
Genre | nonfiction |
Form | prose |
Date added | 2017-06-02 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2268 |
Czas bieży, na nic się nie oglądając. Otrzymujemy tragiczny telefon z Poznania, że Mama w szpitalu. Wracamy.
Pakujemy w kilka wielkich kartonów mój amerykański dorobek, m.in. ten 4-osobowy namiot (??), ciuchy jesienne Pawła, kurtki zimowe dla trojga siostrzeńców i moje zeptera garnki, tutaj tanie niesłychanie - i wszystko to wysyłamy nowojorską pocztą do Ż. Przypłyną do nas przez Atlantyk dopiero... po 6 tygodniach, kiedyśmy całkiem już o nich zapomnieli.
Moje dzieci, które w Copiague z takim zacięciem uczyłam - zawracając tę nieuchronną Wisłę patykiem - ojczystego tak uczyłam polskiego, nie wiadomo od kogo już wiedzą, że pojutrze odlatujemy do domu, i późnym wieczorem ich Rodzice przywożą mi kwiaty i symboliczne prezenciki, dziękując za wakacyjną opiekę nad pociechami. Nie sądzę, że zdołałam choć jakoś sprostać ich oczekiwaniom... Polonijne dzieciaki ni w mowie Przodków, ni w naszej ortografii, ni w polskich czytankach, niestety-niestety, nie przypominają już, choćbyś pękł, swych polskich rówieśników. Trzeba, by miały codzienny kontakt z krwioobiegiem Dziadów/Ojców Gminy - a tego nie da żadna korepetycja TAM, w tym ich *very very big kłaj, Amełyka*...
Przez te dwa miesiące jednak zdążyliśmy się już tutaj jakoś *zakorzenić*, i stąd te nasze wszystkich łzy pożegnania...
Odprowadzani przez Motyle, wracamy 25.08 razem z Jackiem, Bożeną, Anią i Bartkiem Antosiakami - i nocnym rejsem opuszczamy Nowy Jork. Samolot nasz odlatuje z godzinnym opóźnieniem już na lotnisku JFK, ale nasz dzielny boeing 767 nadrabia wszystkie te straty nad Atlantykiem, i w Warszawie lądujemy punktualnie, zgodnie z rozkładem lotów rano o 9:30. Ta sama niby trasa - tyle że odwrotnie - ale lecimy o dwie godziny krócej niż poprzednio. To efekt nakładania się na nasz *kurs na wschód* ruchu obrotowego Ziemi, która w tej naszej do domu drodze wiruje nam na spotkanie :)
Tuż po starcie z lotniska Kennedy`ego bardzo symboliczna taka oto scena: znowu siedzimy z Pawłem w środkowych rzędach *Kopernika* i kątem oka - jak wszyscy dookoła pasażerowie - dyskretnie obserwujemy po naszej lewej stronie jakąś leciwą, w czerni, dziwacznie zachowującą się Amerykankę z wielką torbą kurczowo trzymaną na kolanach. Kiedy nasza stewardessa do niej podchodzi, po angielsku usilnie ją prosząc o ten babciny ciężki bagaż i zapewniając, że w skrytce nad głową staruszki będzie mu bezpieczniej i wygodniej, babinka popada w istną panikę i trzyma się tej swojej torby, jak tonący brzytwy. Dopiero po ładnej chwili dowiadujemy się od jej sąsiada-Polaka (jej opiekuna?), że kobiecinka ta... jest świeżo upieczoną wdową i leci do Polski pochować na naszej świętej ziemi swojego śp. męża, którego prochy tak właśnie teraz wprost kurczowo trzyma na swoich kolanach... Stewardessa daje natychmiast za wygraną, staruszeczka oddycha wyraźnie z wielką ulgą - a nam łzy kręcą się w oku... Dopiero na Obczyźnie widać, jak bardzo jesteśmy przywiązani do tej naszej trudnej Ziemi Przodków.
Warszawa wita nas wprost horrendalnym - 26. sierpnia?! - zimnem i dokuczliwą niepogodą; w NYC plus 37 stopni w cieniu, a tutaj, na wyświetlaczu - ta daaam! - zaledwie 16 stopni! Boże ty mój! Co za klimat!
Przebieramy się w wc na Okęciu w te nasze rodzime fufajki, jedziemy autobusem na Centralny - a stamtąd do Szczecina i do domu w Ż.
Home, sweet home!
ratings: perfect / excellent
Wszystkie przeczytałam z ogromną przyjemnością choć tylko trzy skomentowałam. Dziękuję za te ciekawą wycieczkę :)
ratings: perfect / very good