Author | |
Genre | nonfiction |
Form | article / essay |
Date added | 2017-07-30 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 2453 |
Prolegomena
Żeby cokolwiek powiedzieć na temat Powstania Warszawskiego, trzeba zacząć od genezy: przetrwaliśmy zabory, dwie światowe wojny i po latach niepodległościowych walk, osiągnęliśmy obecną karykaturę państwa. Od prawie dwustu lat, z niewielką przerwą na dwie dekady ułomnej wolności, rozmaite patriotyczne chorągiewki sprawowały nad nami władzę i dzierżyły w lepkich rękach nasz przegrany los. A myśmy się na to godzili. Godziliśmy się na odgrywanie roli sublokatora we własnym domu.
W ten sposób każdy nasz praprzodek zatrudniony na państwowej posadzie, pracował u kolonisty. Atoli pracować dla okupanta, to nie to samo, co pracować dla siebie i u siebie! O czym wiedzą wszystkie narody żyjące od tysiącleci bez wiszącego nad nimi, wojennego szantażu! Z czego zdają sobie sprawę wszystkie kraje nieskażone zewnętrznymi zagrożeniami. Geopolityką zmuszającą do zawierania zgniłych kompromisów !
Nie ma więc nic osobliwego w tym, że kiedy nareszcie wybiliśmy się na niepodległość i po krótkim czasie względnej swobody nastała kolejna wojna, naród nasz zaczął walczyć o wolność; wszelkimi metodami. Nie licząc się z okrucieństwem odwetu.
Działanie na szkodę najeźdźcy było nieomal szlachetnym obowiązkiem Polaka. Powodem do dumy. Prawie honorową i poniekąd zacną profesją: podprowadzenie okupantowi zysków, finansowe robienie mu koło pióra i namiętne zniechęcanie go do życia w naszym kraju, stanowiło zaszczyt.
Choć na razie jesteśmy - jak mówią - na swoim, jakkolwiek teoretycznie powinniśmy zaprzestać samo okradania i co prawda pozbyliśmy się zewnętrznych grasantów, to jednak dalej wegetujemy jak podbity naród. Jakbyśmy nadal byli pod knutem.
Tym razem jesteśmy w tej sytuacji na własne żądanie. Gdyż teraz dobrowolnie nakładamy sobie obrożę. Do tej pory niewolnictwo żyje w nas, w naszej zaściankowej i małostkowej mentalności, w naszym wewnętrznym, zawistnym i sfrustrowanym samopoczuciu, a ludzie odwykli od obywatelskiego myślenia, rozproszeni i pogubieni, mówią: PAŃSTWO, TO NIE MY.
Od Powstania, do Powstania, od tragedii do tragedii, szliśmy do Niepodległości, a gdy wreszcie przyszła i zaczyna przyoblekać się w konkret, jak gdyby nigdy nic okradamy się nadal. Jakbyśmy wciąż byli pod zaborami i gaworzymy tylko o tym, kto pierwszy „dał plamę`, magister Grandziarz, czy profesor Zbuk. I wielce zdziwieni pytamy: dlaczego nas to spotyka i za jakie grzechy omija nas rozum?
Odpowiedź jest prosta: są wśród nas ludzie żyjący bezrefleksyjnie. Starający się nie pamiętać o naukach wypływających z przeszłości. Ludzie pragnący wybielać i przeinaczać wstydliwe fragmenty Historii. Unikający tematów wywodzących się z korzeni czasu. Nie poruszający zagadnień wywalonych na chwilowy bruk.
Mamy zatem dwie szkoły na temat: był, czy nie było sensu w Powstaniu Warszawskim?
Jedna, prowadzona przez dziejopisów z kalkulatorem, cyrklem i suwmiarką zamiast serca i wyobraźni, sądzi, że NIE. I powołuje się na ogromne straty wśród niewinnej ludności cywilnej. Druga uważa, iż było konieczne z emocjonalnego punktu widzenia. Pierwsza oskarża dowództwo AK o brak militarnego rozeznania i decyzje oparte na mylnych kalkulacjach. Wini za rozmyślne popychanie chłopców do walki skazanej na klęskę. Akcentuje, że nie przyniosło korzyści, tylko niewyobrażalne spustoszenia. Według niej, było zbrodnią na narodzie. Celowym awanturnictwem określonych kół.
Tu aż prosi się o interwencję zdrowego rozumu. Gdyż jeśli nawet, z militarnego punktu widzenia, skazane było na porażkę, to w takim razie gdzie umieścić i jak zaklasyfikować wcześniejszy zryw powstańczej rozpaczy i determinacji w getcie warszawskim? Jak ocenić jego szanse powodzenia, skoro wiemy, że żydowscy bojownicy dysponowali dwudziestokrotnie mniejszą siłą uzbrojenia? Czy i w przypadku tego powstania będziemy ględzić o zbrodniczych decyzjach?
Gdyby nie Powstanie Warszawskie, ojczulek Stalin postąpiłby z Polską o wiele gorzej. Rozpoczęło by się niezależnie od intencji przypisywanych dowódcom AK. Ponieważ nastroje wśród obywateli miasta były tak napięte, a powtarzające się wizje łapanek, egzekucji czy tortur tak silne, że lada iskra mogła sprowokować wybuch. Byle przypadkowy strzał był w mocy doprowadzić do niekontrolowanej eksplozji.
Z tego powodu miało uzasadnienie. Tym bardziej, że w planach wojskowych zakładano, iż potrwa zaledwie parę dni, a nie parę miesięcy.
Ten sposób rozumowania jest argumentem przemawiającym za jego podjęciem. A nawet koniecznością; straceńczy bój o zachowanie szacunku do siebie, o narodową godność i honor (pojęcia nieznane sowietom), to dla mnie wystarczający powód do rozpoczęcia Powstania Warszawskiego; postanowiono je zapoczątkować w oparciu o dostępne informacje.
Nieopłacalne korzyści
Z perspektywy dzisiejszej wiedzy bardzo łatwo przychodzi nam ferować arbitralne wyroki, bawić się w układanie militarnych scenariuszy.
Ówczesne informacje nie były aż tak jednoznaczne; Herling-Grudziński nie opublikował jeszcze swoich zapisków z innego świata, a Sołżenicyn miał dopiero w latach siedemdziesiątych ujawnić swój Archipelag GUŁag. Opisy naocznych świadków pozostawały w ukryciu.
Mało kto na „Zachodzie” miał pojęcie o wschodniej mentalności. Wiedział o azjatyckiej psychice radzieckich ludzi, o zbrodniach, łagrach, świadomym ukatrupianiu opornych narodów (np. o przymusowym wysiedleniu Tatarów, o głodzie i ludożerstwie na Ukrainie). O podporządkowaniu sobie całej Europy. O chęci zniszczenia w niej wszystkiego, czego im brakowało. A więc okrzesania, inteligencji, pracowitości, solidności. O doprowadzeniu do tego, by nie było żadnego intelektualisty, tylko same głupki, żadnych pracowitych, tylko same obiboki, żadnych bogatych, tylko sami biedacy (Grochowiak nazwał toto sprawiedliwym podziałem nędzy). Wyrównanie do najniższego, bez elementarnej ogłady, za to z grubiańskimi pretensjami do umysłowo zamożniejszych.
Ludzie radzieccy tak rozumieli komunizm i ten ustrój chcieli krzewić w podbitych krajach. To nas czekało i przed tym broniliśmy się, wywołując Powstanie. Bo wiedzieliśmy, czym grozi przyjaźń z troglodytami. A wiedzieliśmy z krwawych rozpraw, zaborów, branek i zesłań na Sybir, znaliśmy podstępne zwyczaje Rosjan.
Niewielu rozeznawało się w politycznych subtelności sowieckiej watahy, a ci, co mieli o niej pojęcie albo milczeli z obawy przed represjami, albo chowali się za gardą Pragmatyki: łatwej w obsłudze dyplomacji podszytej koniunkturalizmem; chytrze i bezwzględnie ukrywali się za parawanem gadziej polityki.
Zachodni barbarzyńcy pragnący zniszczyć Hitlera rękami sowieckiej czerni, woleli przystać na upadek Powstania Warszawskiego, niż sprzeciwić się umiłowanemu Stalinowi; Churchill, a w ślad za nim Roosevelt, prześcigali się w zapewnieniach Generalissimusa o swojej lojalności.
Na dodatek istniała sowiecka propaganda; odbywały się intensywne zrzuty ulotek zagrzewających do oporu i namawiających mieszkańców Warszawy do podjęcia zbrojnej walki z hitlerowskim okupantem. Zapewniano w nich, że mogą liczyć na pomoc ze strony Armii Czerwonej. A kiedy Powstanie wybuchło, nie było już o niej mowy. Było za to faryzeuszowskie wskazywanie winnych tego przedwczesnego i niepotrzebnego zrywu.
*
Metoda deprecjonowania i test wytrzymałości przeciwnika na zohydzanie go, to rosyjski sposób osiągania celu. Aparat propagandowy działał na wzmożonych obrotach; fabrykował pogłoski zamiast faktów. A im głupsze i bardziej nieprawdopodobne były te plotki, tym większy zyskiwały poklask, tym łacniej wierzono w nie.
Oskarżenia kierowano głównie pod adresem przywódców AK. Mnożyły się insynuacje, że to oni doprowadzili do wymordowania mieszkańców. Bez ogródek nazywano ich bandytami, faszystami, niemieckimi współpracownikami.
Złośliwy, mściwy i zawistny Stalin, zacierał z radości ręce, natomiast łagodna, gruzińska twarz Wujaszka Joe, nie była dla aliantów buźką cynicznego rezuna. Przeciwnie, Wielcy Sojusznicy dawali się niejednokrotnie nabierać na dobroduszne oblicze tego satrapy; ich postępowaniem kierowała naiwność.
Łatwowierność ich podszyta była wygodnictwem: woleli nie wiedzieć, nie widzieć, przymykać oczy na wstydliwą rzeczywistość. Uprawiać strusią politykę… z wyrachowania. Przykładem – Jałta skazująca nas na długoletnią niewolę.
Na przekór zniewoleniu, istniało w nas buntownicze pragnienie wolności. Dzięki narodowej determinacji, dzięki prowadzeniu nierównej walki przeciwko dwóm jednocześnie napadającym na nas wrogom, nie zdławiono w nas niepodległościowego ducha; uwidoczniliśmy, że jesteśmy narodem niepokornym, któremu nie można złamać kręgosłupa.
Mówię o obronie, o jej zaciekłości spowodowanej osamotnieniem i rozpaczą. O naszym jednoznacznym pojmowaniu słowa niepodległość wyrabiającym w nieprzyjacielu przekonanie, że jesteśmy zdolni nie ulegać narzuconym opresjom. I to bez względu na koszt.
Powtarzam słowa Normana Daviesa: gdyby nie Powstanie Warszawskie, nie byłoby Poznania, Radomia, Gdańska, Solidarności.
To ono utorowało nam drogę do wyzwolenia. To dzięki pokoleniu Baczyńskich, pokoleniu walczącemu o wolność w t e d y, mamy ją t e r a z. To dzięki nieprawdopodobnemu bohaterstwu AK i walce całego miasta, nie zostaliśmy wcieleni do reszty radzieckich republik. Nie było kołchozów, wciąż istniał Kościół, a w karnym obozie demoludów zajmowaliśmy najweselszy barak. I z tej przyczyny ominęły nas radzieckie rozwiązania problemów ze społecznymi protestami, jakie stały się udziałem Węgier i Czechosłowacji. To dzięki niemu władcy Imperium Zła traktowali nas z większą rezerwą aniżeli pozostałe kraje.
Kto pamięta ów zgrzebny czas, kto przypomina sobie, o co szło w Gdańsku, w Stoczni, jak rozpaczliwie i nadaremnie wołano o zniesienie dysproporcji w podziale dóbr, kto pamięta, z czym wtedy walczono i jakie były tej walki ofiary, choćby w Kopalni Wujek, w Radomiu, Poznaniu, Gdańsku, ilu wartościowych ludzi zginęło, straciło pracę, dobre imię, ilu zmuszono do emigracji, do bycia gołym i niewesołym, a ile osobistości pumeksowego honoru do tej pory trzyma się nieźle i do teraz, migając się od kar, nadal pęta się po naszym życiu, temu do śmiechu nie jest.
Bunt przeciwko władzy i marsze w obronie gwałconych praw człowieka kończyły się zimnym prysznicem: tak zwanymi ścieżkami zdrowia, a więc milicyjnym pałowaniem, represjami polegającymi między innymi na utracie pracy. Za wyrażanie poglądów niezgodnych z partyjnymi ustaleniami, szło się do więzienia lub do krainy pasów i kaftanów na elektrowstrząsową resocjalizację.
Zatem był to zupełnie inny świat i nie można do tamtych warunków przykładać dzisiejszych ocen. Świat, w którym strach władał ludzkimi sumieniami. Nielicznym nakazywał postępować uczciwie, po rycersku, zgodnie z poczuciem sprawiedliwości. Lub większości zastraszonych ludzi dyktował bezpieczne kroki w rodzaju chowania głowy w piasek, siedzenia pod miotłą i dbania o uzębienie.
Kto o tym wie, ten zdaje sobie sprawę, że znowu zaczynamy dreptać w stronę przeszłości: wciąż są równi i równiejsi, kwitnie dyletanctwo, nepotyzm i chałupnicze metody naprawy kultury, nauki, służby zdrowia. Dalej pleni się pogarda dla człowieka, szerzy łapówkarstwo, rośnie arogancja i pączkowanie administracji. Załganie, przemoc i fałsz są zjawiskami coraz częstszymi, wzrasta społeczna frustracja, rozczarowanie, agresja i zniechęcenie; bieda ściga się z nędzą.
W odróżnieniu od dzisiejszych czasów, trzeba było ponosić konsekwencje swojej odwagi. Nie każdego uczestnika społecznego protestu było na nie stać. Dlatego była tak cenna i trudna. Warunki sprawiały, że jedni byli odważni i potrafili przeciwstawiać się złu z podniesionym czołem, nie bacząc na grożące reperkusje, innych natomiast stać było na buńczuczne popiskiwanie pod kołderką.
Nikt na tak masową skalę, anonimowo lub oficjalnie i w majestacie bezprawia, nie deptał cudzej inteligencji. Nie usiłował błyszczeć umysłową nędzą. Nie chlubił się cudzymi sukcesami, nie całował po swoim posągowym ego i nie wmawiał wszystkim naokoło, że białe to czarne. Owszem, też zdarzały się wariackie wypowiedzi, ale na ogół nie wychodziły poza szpitalne mury.
Dzisiaj, kiedy byle łach z cenzusem żula może zabierać odważny głos na temat prawa, sprawiedliwości i demokracji, mówić o rzeczach i procesach, o których nie ma bladego pojęcia, na przykład wypowiadać się o problemach medycznych, genetycznych, prenatalnych i okołoporodowych, zwykła przyzwoitość nakazuje, by zignorować jego zdanie i włożyć je między bajki.
Po staremu jesteśmy zastraszani, boimy się samodzielnie myśleć, wyrażać własne zdanie, obawiamy się zawistnych kreatur z ideologicznego świecznika, donosicieli, oszczerców, cmokierów wyłuskanych z rynsztoka, a boimy się z przyczyn psychiatrycznych, czyli wraca to wszystko, co miało definitywnie zniknąć.
A przede wszystkim zginąć miała obłuda; charakterystyczną cechą obalonego ustroju było kłamstwo. Już w cynicznej nazwie: Polska Rzeczpospolita Ludowa, zawierały się trzy nieprawdy. Polska nie była tym krajem, o którego niepodległość walczyli nasi przodkowie. Jak inne, wcielone do sowieckiego systemu niesprawiedliwości społecznej, była podbitym państwem. Nie należała do republik, ponieważ ta forma społecznego przymierza powstaje w wyniku wolnych wyborów, a wolne głosowanie stanowiło fikcję.
Nie miała nic wspólnego z ludem, gdyż lud traktowano instrumentalnie. W zależności od politycznych potrzeb, władza albo nadawała ziemię (reforma rolna), albo ją odbierała, organizując groteskowe latyfundia zwane Państwowymi Gospodarstwami Rolnymi, a chłop nie miał w tej sprawie nic do powiedzenia. Do chwili rozpadu oflagu przyjaciół miłujących pokój, nasz kraj nie był państwem demokratycznym, prawo zaś nie służyło ochronie interesów społeczeństwa, tylko partyjnym kaprysom grupy sprawującej władzę.
Szkoda, że w części społeczeństwa dalej pokutuje rosyjska brednia o nieopłacalności Powstania: narzucona wersja historii wżarła się w nasz krwiobieg. Stale i uporczywie przedstawia się ją jako PEWNIK. Szkoda, że jakkolwiek stanowi pewnik drugiej kategorii, namiastkę dyskusyjnej prawdy o podejrzanej wartości, to nadal jest pokłosiem obalonego systemu i nie daje się wyrugować z niektórych, ekonomicznych serc.
ratings: perfect / excellent
ratings: very good / excellent
Nie rozumiem natomiast, jakim prawem jeden z etatowych czepialskich wykorzystał swój komentarz, by jak rzep psiego ogona czepiać się innych użytkowników. To nie tylko niemądre, ale również niegonne.
Pozostając pod wrażeniem świetnego eseju, muszę wykazać trochę potknięć z zakresu poprawności językowej. "Nie poruszający" to jedno słowo, więc należało je napisać łącznie. Ponadto można nie lubić Rosjan z czasów ZSRR, ale Sowiet to mieszkaniec tego kraju, więc należy pisać wielką literą. Tak też jest napisane w "Nowym słowniku ortograficznym" PWN, s. 727. Wiem, że we wczesnym PRL-u proponowano, by Niemców też pisać małą literą.
Ponadto nadużywa Pan przecinków. Z tego, co wynotowałem, to są one zbędne przed: osiągnęliśmy, pracował, to nie to, wojennego, wszelkimi, stanowiło, do Powstania, było zbrodnią, to dla, to rosyjski, nie było, istniało w nas, nie zostaliśmy, trzeba, władza albo, tylko, ekonomicznych (17).
ratings: perfect / excellent
Co do moich wynurzeń, to przecież nie ma obowiązku ich czytania, ani odnoszenia się do nich. Tym bardziej, że w swoich tekstach "nie wywołuję do tablicy" innych użytkowników. Dotykam jedynie ich idoli, bałwanów, światopoglądów. Nikogo z tu obecnych personalnie. Najlepiej udawać, że nie istnieję, ponieważ w innym razie także negatywne odnoszenie się do moich tekstów przysparza mi popularności.
Ale ci mizernie uzbrojeni powstańcy stawili skuteczny opór nie tylko formacjom policyjnym i tyłowym, ale i wojskom frontowym. Sołdat germański skutecznie stawiający opór wojskom sowieckim nie potrafił sobie przez dwa miesiące poradzić ze zbieraniną polskiej młodzieży! Czy to nie powód do dumy?
Brygada Oskara Dirlewangera miała na przykład straty obliczane na 300 procent! Tego się nie spodziewali - ani Niemcy, ani Sowieci. Krytycy powstania nie liczą tego kapitału.
Żołnierz/powstaniec dał radę. Po raz kolejny dupy dali dowódcy wyższego szczebla. I tego nie da się ukryć.
ratings: perfect / excellent
To była nietypowa formacja i działała "niestandardowo". Wspomnienia, tak polskie, jak i niemieckie, określają ją jako słabo sterowną. A metody walki jako prowadzące do tak wysokich strat - tym razem Oskar Dirlewanger nie miał do czynienia z białoruskimi chłopami i bandytami z sowieckiej partyzantki, tylko silnie zmotywowanymi młodzieńcami z Warszawy. Ten przeciwnik nie uciekał, ale stawiał opór.