Author | |
Genre | horror / thriller |
Form | prose |
Date added | 2017-08-05 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 829 |
SCHODY
Sebastian wracał do domu. Późnym wieczorem, z knajpy, gdzie pił. Ale niewiele. Mimo to zaistniał pewien problem.
Zaskoczony przetarł oczy:
- No przecież wypiłem niewiele!
Stał przed bramą, a właściwie przed dwiema identycznymi bramami, na tym właśnie polegał ów problem.
Sąsiadka, starsza pani, wyprowadzała jamnika. Pies sikał na latarnię.
- Nie jest pan pijany, sąsiedzie? - spytała. - Trzeźwy?
- Jak świnia, jeśli mi wolno użyć tego określenia.
- Ale widzi pan dwie bramy?
- Identyczne. Jedna obok drugiej – przyznał. - Skąd pani wie? - zainteresował się.
- Znam się na tym.
Pies przestał sikać, powęszył i targnął smycz.
- Duduś potrzebuje ruchu przed snem. Do końca ulicy i z powrotem. Zaraz wracam. Wejdziemy razem. Pan na mnie poczeka, bo...
Niecierpliwy jamnik pociągnął ją w mrok zaułka.
Sebastian wzruszył ramionami. Dlaczego miałby czekać, aż jakiś Duduś się wybiega? Sytuacja jest jasna: jedna brama prowadzi do klatki schodowej, druga natomiast to złudzenie zmęczonych oczu – projekcja na ścianie budynku.
- Jabłuszko, truskawka i śliwa, ta brama być musi prawdziwa – odliczył i nacisnął klamkę, na którą padło.
- No proszę, udało się!
Wszedł. Drzwi zatrzasnęły się za nim z ogłuszającym łomotem. Wewnątrz panowały nieprzeniknione ciemności. Sebastian obmacywał ścianę. Gdzieś tu powinien być przełącznik. Może wyżej? Może niżej? Może dalej? Potknął się o pierwszy stopień. Ała! Wpełzł na czworakach na półpiętro. Zadudniło na schodach gdzieś wyżej. Ktoś zbiegał w szalonym tempie. Sebastian nie zdążył cofnąć dłoni.
- Ała!
Właściciel ciężko obutej nogi nie zatrzymał się.
- Co za idiota czołga się po ciemku? - burknął tylko i dotupał na dół.
Sebastian usłyszał pstryknięcie przełącznika i prawie jednocześnie łomot zatrzaskiwanej bramy. Zajarzyła się żarówka. Zgasła po paru sekundach, Sebastian zdążył jednak zarejestrować w pamięci położenie przełącznika na pierwszym piętrze, więc ruszył po ciemku w jego kierunku. Trzymał się poręczy i stawiał ostrożnie nogi. Liczył stopnie. Stanął na dziewiątym, gdy gdzieś, na wyższej kondygnacji, rozległ się wrzask. Trwał dwie sekundy i umilkł. Cisza. Nie otworzyły się żadne drzwi, nie odezwały się zaniepokojone głosy sąsiadów. Sebastian podjął wędrówkę. Kto krzyczał? Dlaczego nikt nie zareagował? – zapomniał o liczeniu schodków. Gdy się skończyły puścił poręcz, wyciągnął rękę i szurając nogami, żeby nie potknąć się o coś, ruszył przed siebie.
Trafił dłonią na przełącznik. Pstryk i zaświeciła się żarówka. Cały, przed chwilą jeszcze pusty podest pomiędzy mieszkaniem z lewej, a mieszkaniem z prawej, roił się od ludzi. Nikogo z nich nie znał. Wszyscy stąpali cicho w filcowych bamboszach. Ci, którzy wychodzili z mieszkania po prawej, nieśli parujące naczynia kuchenne: garnki, rondle i patelnie. Znikali w ciemnej czeluści mieszkania po lewej stronie, skąd wychodził skierowany w odwrotnym kierunku strumień niosących mięso: ogromne, krwawe ochłapy ze sterczącymi gdzieniegdzie kośćmi.
- Dobry wieczór – witali Sebastiana, ale nikt się nie zatrzymał z wyjątkiem jednej kobiety.
Stanęła przed Sebastianem.
- Światło zgaśnie za dwadzieścia sekund. Niech pan się lepiej pośpieszy.
Kobieta w obu dłoniach trzymała serce i – chyba - płuca. Przyciskała to do piersi. Na jednym guziku bluzki zawisły jakieś różowobiałe, wilgotne włókienka.
Sebastian pośpieszył się, ale choć przeskakiwał po parę stopni, nie zdążył na następne piętro. Spadła na niego ciemność i zatrzymała gdzieś pomiędzy półpiętrem a drugim piętrem. Jak poprzednio, tak i teraz uchwycił wzrokiem położenie następnego przełącznika. Stał bez ruchu. Nasłuchiwał. Cisza. W myśli analizował zapamiętany obraz. Pusty podest, na ścianie przełącznik. Tak jak o piętro niżej. Ale potem: skąd wzięli się nagle ci wszyscy ludzie?
- Kanibale! - podpowiedziała podświadomość. Tchórzliwa, zabobonna podświadomość.
Co zobaczy teraz, gdy znów zrobi się jasno? Niechętnie podjął wędrówkę. Skończyła się poręcz, skończyły stopnie, dosięgnął przełącznika.
Pstryk. Jasno. Pusto. Cisza.
Sebastian rozejrzał się. Klatka schodowa wyglądała jak zawsze. Zwyczajnie. Po lewej stronie na drzwiach wizytówka: Klimczak. Sebastian zamieniał czasem parę uprzejmych słów z profesorem Klimczakiem, słynnym psychologiem.
Zgasło światło.
Pstryk. Jasno. Pusto. Cisza.
Po prawej stronie mieszkają Mellerowie. Nic się nie zmieniło. Sebastian odprężył się nieco..
Zgasło światło.
Pstryk. Jasno. Pusto. Cisza.
Sebastian stał niezdecydowany. Iść w górę, czy zejść o piętro i sprawdzić, czy znów pojawi się ten cichy, makabryczny pochód?
Zgasło światło.
Pstryk. Jasno.
W otwartych drzwiach po lewej stał profesor Klimczak. W ręce trzymał procę.
- Dobry wieczór panie profesorze!
Psycholog zmierzył Sebastiana chłodnym spojrzeniem, wycelował w niego widełki:
- Spierdalaj gnoju – wysyczał. Uniósł procę, strzelił i roztrzaskał żarówkę.
Drugi pocisk trafił Sebastiana w czoło. Trzeci w szyję, czwarty w ucho. Następne padały jak grad trafiając w różne części ciała uciekającego Sebastiana i stukały o drewniane stopnie. Potykał się, padał, czołgał. Kanonada ustała gdy znalazł się za zakrętem. Podczołgał się do następnego piętra. Nie odważył się wstać do przełącznika. Skóra piekła go w wielu miejscach, nie był jednak poważnie ranny. Bardziej bolał obraźliwy, pełen nienawiści wybuch profesora, tego przemiłego, trochę nieśmiałego pana starej daty. Co tu się dzieje u licha?
Już tylko dwie kondygnacje dzieliły Sebastiana od własnego mieszkania. Postanowił przemierzyć je po omacku. Chwycił poręcz i natychmiast puścił, gdy poczuł jej drganie. Brzęczała jak szyny, gdy zbliża się pociąg. Dźwięk wzmógł się, coś zjechało w szalonym pędzie, powiew powietrza rzucił Sebastiana o ścianę. Podparł się rękami i zaraz odskoczył z obrzydzeniem, bo zagłębiły się w jakiejś cuchnącej mazi. Wytarł je o podłogę. Pragnienie znalezienia się we własnych czterech kątach przesłoniło wszelką inną myśl. Pełzł środkiem schodów, nie próbował już zapalać światła. Dusząca woń przyprawiała go o mdłości, ból i zawrót głowy. Bał się stracić przytomność. Parł naprzód.
- Gdzie ja jestem? - przestraszył się w przebłysku świadomości. - To nie jest mój dom, to nie jest moja rzeczywistość!
Przerażenie uderzyło go jak pięścią w żołądek, zwinął się z bólu. Krzyknąłby, ale zaparło mu dech w piersi, zasznurowało krtań. Serce tłukło o żebra i przeponę, jakby miało eksplodować. Mózg usłużnie zwizualizował myśl: Sebastian ujrzał klatkę schodową zachlapaną krwią, krwawe fragmenty tkanki rozpryśnięte i spływające po ścianach. Zobaczył siebie rozerwanego na strzępy, kończyny i głowę nie połączone korpusem – bo korpusu już nie było – zsuwające się, turlające po schodach. Widział rozwarte grozą oczy, martwe, lecz wciąż świadome tego, co się stało.
Przez długie minuty Sebastian leżał skulony, w każdej sekundzie spodziewał się straszliwego końca.
Nic się nie działo. Serce biło coraz spokojniej.
Gdzieś cicho grało radio.
Na wyższym piętrze marudził dziecięcy głosik.
Burczał odkurzacz.
Zaszczekał pies, i zaraz ucichł, bo ktoś zawołał: „Leżeć Bubu, spokój!”
WSZYSTKO BYŁO JAK ZAWSZE – ZWYCZAJNE.
Sebastian odprężył się. Co go właściwie tak przestraszyło? Ludzie z garnkami, którzy przechodzili z jednego mieszkania do drugiego? Co w tym dziwnego, że sąsiedzi odwiedzali się, że częstowali się potrawami? To, że trafił rękami na zabrudzoną akurat w tym miejscu ścianę?
A MIĘSO? Mięso? Czy rzeczywiście widział mięso, jakieś ochłapy? Ile można zobaczyć w ciągu paru sekund jasności, żeby zrozumieć, co się widzi?
- Sto lat, sto lat! - odezwał się śpiew skądś z dołu.
Oto odpowiedź, ucieszył się Sebastian. Na dole odbywa się przyjęcie urodzinowe. Wnoszono potrawy, a wynoszono jakieś przedmioty, żeby nie zawadzały w niewielkim mieszkanku. A profesor Klimczak? Może żartował? Może zachował się tak niecodziennie w ramach eksperymentu psychologicznego?
Sebastian znów wsłuchał się w otaczającą go ciemność. Nadal nic się nie działo. Gdzieś cicho grało radio, a może telewizor. Marudził dziecięcy głosik. Burczał odkurzacz. Zamiauczał kot. Gdzieś wyżej trzasnęły drzwi. Kroki. Znów drzwi. Kobiecy głos: „Zapomniałeś zabrać śmieci!”. Mężczyzna: „To podaj.” Kroki, ktoś zbiegał po schodach.
WSZYSTKO BYŁO JAK ZAWSZE – ZWYCZAJNE.... UFF.
… ale dlaczego … dlaczego ten sąsiad nie zapala światła? A jednak biegnie tak pewnie... Kroki dudniły coraz niżej. Zaraz tu będzie. Stratuje mnie, pomyślał Sebastian i zaczął wstawać. Jedną ręką podparł się o ścianę – suchutką, zwyczajną ścianę – drugą akurat zmacał poręcz, gdy zbiegający znalazł się w tym samym miejscu. Kroki przebiegły zwinnie ciąg schodów, na których stał Sebastian, a on, choć zastawiał sobą całą przestrzeń od poręczy po ścianę, nie poczuł NIC. Ani zderzenia, ani szturchnięcia, ani nawet powiewu powietrza.... NIC.
Ze wszystkich mieszkań buchnął śmiech, złośliwy, rozbawiony rechot – i Sebastian zrozumiał, że został oszukany.
Nic nie było jak zawsze.
Najbliżej miał do własnego mieszkania, zaledwie parę kroków. Przemierzył je po ciemku. Dotknął drzwi, przesunął po nich dłonią – tak, tu mieszkał – rozpoznał metalowy uchwyt kołatki; on jeden miał na drzwiach kołatkę. Z kieszeni wygrzebał klucz, zmacał palcem dziurkę i w tej samej chwili ból przeszył mu palec. Powietrze zadrżało brzęczeniem, wściekłym brzęczeniem setek os. Odskoczył z okrzykiem, upuścił klucz. Uciekał. Po ciemku, na oślep, schodami w górę potykając się i padając, czołgając na brzuchu lub na czworakach. Gdy natrafiał na podłogę podestu, nie miał już pojęcia, czy znajduje się na półpiętrze czy piętrze, ani na którym. Wreszcie, gdy zabrakło mu sił, zwolnił i powstał. Nikt go nie gonił. Po lewej stronie powinna być ściana. Wysunął rękę na wysokość ramienia. Szedł dalej, aż natrafił na przełącznik.
Pstryk. Jasno.
Na stopniach siedziała młoda kobieta. Patrzyła na Sebastiana pięknymi, smutnymi oczami. Sebastian znał tę dziewczynę, swoją dawną sąsiadkę, Martę. Mieszkali drzwi w drzwi, a potem... Kobieta uśmiechnęła się. Przyciskała dłoń do szyi. Spomiędzy palców sączyła się krew.
- Jesteś ranna!
- To nic – odpowiedziała.
- Wezwę pogotowie – powiedział Sebastian i zdziwił się, że dotychczas nie pomyślał o telefonie. Wsunął rękę do kieszeni. Jest smartfon. Ratunek. Połączenie z realnym światem.
- Nie trzeba. Najważniejsze, że tu jesteś. Usiądź koło mnie.
Sebastian usiadł. Światło nie gasło.
- Nie widziałem cię od roku. W twoim mieszkaniu mieszka ktoś inny. Nie pożegnałaś się.
- Sebastian... Jak dobrze, że tu jesteś.
Sebastian jeszcze w kieszeni nacisnął przycisk i wyciągnął jarzące się blado urządzenie. Z ekranu spojrzały na niego smutne, piękne oczy Marty.
– Nie uda ci się nigdzie zadzwonić – powiedziała głosem zniekształconym przez mikrofon. Marta, siedząca obok, milczała. Marta w telefonie przyciskała dłoń do szyi. Spomiędzy palców sączyła się krew.
- Jesteś ranna – powtórzył.
- To nic – odpowiedziała Marta w telefonie i odjęła dłoń od szyi. Odsłoniła długą, czerwoną szramę. Z taką raną nie można żyć. Marta to wiedziała i odchylała głowę, rozwierając cięcie szerzej i szerzej. Telefon wypadł Sebastianowi z ręki, upadł ze stukiem na schody. Telefon i coś jeszcze, coś znacznie cięższego potoczyło się w mroczną otchłań. Sebastian odwrócił się ku Marcie.
Dziewczyna nie miała głowy.
Sebastian nie czuł strachu, a jedynie rozpacz, bezbrzeżną rozpacz.
Światło nie gasło. Sebastian zszedł na półpiętro, otworzył okno i wyskoczył na ulicę.
*
Wokół ciała zebrało się parę osób.
- On jeszcze żyje – zawołał ktoś i zadzwonił na pogotowie.
Podeszła starsza pani z jamnikiem na smyczy. Przykucnęła przy rannym.
- Dlaczego pan nie poczekał aż wrócę? - spytała.
Pies chłeptał świeżą krew.
ratings: perfect / excellent