Author | |
Genre | humor / grotesque |
Form | prose |
Date added | 2017-09-08 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1556 |
TEN ŚMIERTELNY
Mowa o sztuce
W ojczyźnie Witolda bardzo ceniono sobie umiejętność mówienia. Zdarzyło się raz, gdy lat miał dziesięć, w pewnej gospodzie, stał słynny mówca perorując wielce.
Pomieszczenie było obszerne; ludzi w nim zebrało się kupę – słuchać tego mówcy znanego, który już sławę zdobył na świecie, skończył najlepsze szkoły i znał się na rzeczy podobno wielce.
Młody Witold też słuchał pilnie. Nastrój dostojny poruszał go. Wlepiały się małe oczęta w twarz mówcy, w gest podniosłe; uszy słuchały melodyjnego łagodnego głosu, z którego, niby pieśń zaklęta, sączył się strumień dźwięku.
Nie rozumiał mały Witold, o czym mówi retor. Zimno mu było strasznie, bowiem z otwartej okiennicy wiał wiatr mroźny; przenikający kości, zgryźliwy. Doprowadzający do drżenia biesiadników dużych, a co dopiero małego człowieka.
Twarze obecnych były poważne, brwi ściągnięte, oblicza zamyślone. Także i on starał się, naśladując dorosłych, uczynić powierzchowność swą możliwie właściwą. Drżenie jednak przeszkadzało mu. Zimno wdzierało się pod jego kusą skórzaną kurtkę; małe rączki, nieokryte niczym, tarły się bezwiednie próbując rozgrzać.
I wtedy Witold, zwyczajnie po dziecięcemu wyrwał się mówiąc: `Zimno jest strasznie, bo okno jest otwarte. Trzeba je zamknąć!`.
Nastąpiło poruszenie. Słowa malca zainteresowały zrazu wszystkich, bardziej niż mowa sławnego mówcy. Proszono go by powtórzył swe wyrażenie.
Witold wystąpił nieśmiało i równie nieśmiało, drżącym ze strachu głosem powtórzył: `Zimno jest strasznie, bo okno jest otwarte. Trzeba je zamknąć.`.
Na twarzach słuchaczy wykwitło zdumienie. Ręce same złożyły się do oklasków: `Klask! Klask! Klask!` – i w ten sposób młody Witold w wieku lat dziesięciu, dostał owację na stojąco. – `Brawo! Brawo!` – roznosiły się głosy publiczności.
Mało kto może poszczycić się takim debiutem. Zgodnie stwierdzono: `Taki talent nie może się zmarnować!`. Rodzice zawzięli się, dostali też wsparcie życzliwych i w końcu posłano malca do szkół najlepszych.
Tam poznał X i zapoznał się z mowami Y. Przewertował dzieła Z i wysłuchał taśmy z nagraniami tyrady M. Na pamięć nauczył się laudacji wielkiego C. Tam nauczono go oracji, wyszkolono alokucje, wzmacniając perorę.
I od tej pory umiał już: powiadać, przemawiać, brechać, gadać, gęgać, kłapać dziobem, mleć ozorem, nawijać, obgadywać, paplać, pleść, pytlować, szwargotać, trajkotać, trajlować – słowem: zabierać głos.
Oczekiwania społeczności były duże. Dlatego też swą mowę pisał w wielkim napięciu. Nie spał w nocy i mało jadł – przygotowując się do wygłoszenia swojego pierwszego, dorosłego przemówienia. Wysokie oczekiwania przygniatały go, motywując jednocześnie, napędzając, pobudzając, dając bodziec do wysiłku; wzmożonej pracy umysłowej.
Gdy wychodził na mównicę drżał, jak niegdyś, gdy miał lat dziesięć, teraz jednak pot zraszał mu czoło. Powietrze było gorące, nieruchome. Twarze zebranych już teraz skupione, wyczekujące. Cisza zalegająca, jakby na świadectwo, dobry znak przyszłej burzy oklasków – grzmotów zadowolenia.
Witold wyszedł i... mówił. Mówił, mówił, mówił... Przeszło dwie godziny. Wspomniał czarne i białe. Mówił o gruszce i o pietruszce. Jego słowa przypominały perorę sławnego H. Początek był jak w zdaniach X, a środek nieoczekiwanie jak w u G, przy czym koniec przechodził miękko w tradycyjne alokucje C.
Głos miał pewny, spokojny. Słowa szły płynnie, akcent melodyjny. Tempo nie zbyt szybkie. Słów używał wyrafinowanych, bogatych w zróżnicowanie, bawiąc się znaczeniem, nie bojąc się wieloznaczności; puszczając jakby oko do bardziej osłuchanych. Nie zapomniał też jednak i o młodych, wplątując w tok wypowiedzi kilka słów nowoczesnych; nawiązując do awangardy.
Jakoby polemizując językiem z dwoma światami. Jakby mówiąc: `I w tym i w tamtym, poradzić sobie umiem`. Jakby rzekł: ` I was i onych zadowolić potrafię`.
Dźwięk świdrował, wznosił się i opadał; miał swój rytm, swoją wolę. Był jakby instrumentów smyczkowych, przechodząc później płynnie w tępo ciężkiej gitary elektrycznej. Było w nim miejsce i dla jakby dzwonków i dla dnienia trąby, fletu wyrazów, opadających jak kamyki na taflę jeziora słuchaczy.
Gdy skończył zapadło najpierw milczenie. Później z wolna podniosły się brawa, nie tak jednak entuzjastyczne, ani gromkie, jak te, które doświadczył w młodości. Gdy schodził z podestu czuł się jakby zniszczony, jakby pokonany, jakby wytarty ze wszystkiego. Jakby w słowa te, włożył całego siebie, całe życie – tak że nic już mu nie zostało – a i tak okazało się to nie wystarczać.
Rozeszła się wieść w tym kraju. Zawód odbił się na uczuciach odbiorców. Pomieszany był z jakimś zdziwieniem, z jakimś nieładem i zamyśleniem. Wszyscy oni czuli logicznie, że powinno się im podobać, a jednak nie podobało im się. Czegoś brakowało. Czegoś bardzo istotnego, istotnie brakowało.
Tak właśnie wyraził zdanie ogółu, jeden z recenzentów, pisząc w druku: `Mowa Witolda była w swej istocie wspaniała, czegoś jednak w niej brakowało. I to czegoś istotnego, jednak tak ulotnego, że wprost nie sposób stwierdzić co to było. Może zawiodły oczekiwania. Może one nas zmyliły. Może gdyby to samo napisał X, albo Y odzew byłby całkiem inny... Pamiętając debiut Witolda, tak prosty, a jednocześnie genialny w swej prostocie, może nastawiliśmy się na coś innego. Coś, czego zwyczajnie tutaj zabrakło.`
Czytając to Witold zgrzytał zębami. Bo i czego mogło brakować w jego wystąpieniu? Przecież użył wszystkich swoich umiejętności. Gdy inni się obijali, on pracował. Pracował jak wół, jak osioł, bez wytchnienia. Starał się z całych swych sił, dał z siebie wszystko, a mimo to, czegoś dalej brakowało!
Musiało minąć trochę czasu, nim znów wziął się w garść i zmusił do roboty. Entuzjazm przygasł, jednak chęć pokazania – wszystkim – tego, że jednak się nadaje, że jednak potrafi, znów przywróciła mu siły. Skupił się znów bardzo mocno. Teraz jednak myślał już chłodno, metodycznie.
Bez pośpiechu skończył dzieło. Odłożył na półkę i czekał. Po jakimś czasie przeczytał znów, skreślił parę przecinków, zmienił jedno ze słów i znów odłożył; czuł, że dzieło musi dojrzeć, dojrzeć w nim i dojrzeć na półce. Czekać, czekać – dopóki nie będzie gotowe.
Gdy więc znów stanął pośród tłumu, rozejrzał się – publiczność była podobnej wielkości co ostatnio – odetchnął; wiedział, że każde z jego słów jest stuprocentowo wykalkulowane. Każdy wyraz, akcent, każdy dźwięk – przećwiczone do granic możliwości. Nie mógł tego zawalić i nie zawali.
Mówił więc, a oni go słuchali. Mówił ładnie i bardzo ładnie; płynnie i bardzo płynnie; dźwięcznie i bardzo dźwięcznie. Z taktem wyczuciem i wedle wszystkich zasad retoryki, elokwencji i krasomówstwa.
Nim skończył odczuł już, znużenie publiczności. Zatrzymał się, wstrząśnięty, na chwilę... Cisza zaległa na krótką chwilę, moment. Jednak zaraz podjął wątek kontynuując.
Nic to jednak nie dało. Wszystko było stracone. Recenzenci ubolewali, że tyrady Witolda są dobre (żeby nie powiedzieć poprawne), jednak nie doskonałe. Niektórzy wielcy mówcy, którzy kiedyś go wspierali, teraz przyznali się, że się mylili mówiąc: `Z Witolda nie będzie jednak wielkiego oratora.`.
Zrozpaczony zainteresowany, zaczął rzucać się bezmyślnie w różne strony. Wygłosił kilka oracji wzorowanych na ostatnio popularnych perorach. Naśladował obecne gwiazdy – prelegentów. Cieszył się dzięki temu pewną popularnością, jednak jego sława stopniowo spadała.
Już nie wiedział co ma robić – stracił zupełnie rezon. Jego głowę zaprzątała teraz nieustannie myśl: `Jak mówić?`. – Jak mówić by być słuchanym? Jak mówić, by podobało się przemówienie? Jak mówić, by przemowa była dobra? Co jest dobre, a co złe?
Wcześniej myślał, że zna odpowiedzi na te wszystkie pytania. Teraz zaś wątpił, widząc, że odpowiedzi nie skutkują. Zachmurzony badał rynek, analizował słowa, intonacje, gramatykę. Czym wyróżniają się te, które są popularne?
Nastroje wydawały się zmieniać. Rynek był niestabilny. Jednego razu, używający tych samych słów, byli oklaskiwani, innym razem zaś, spotykali się z buczeniem i wygwizdani ze wstydem schodzili z mównicy. Bywało, że popularność zdobywała pretora świetnie wygłoszona, innym zaś razem, wychwalono tyradę zupełnie amatorską. Jak w takiej sytuacji się połapać, jak trafić w odpowiedni czas – gdy rynek jest chłonny – i dać mu to, co akurat potrzebuje?
W tym właśnie czasie spotkał swego naśladowcę. To było dla niego prawdziwym zdziwieniem. Starszy od niego mężczyzna, widocznie wzorował się na jego dziecięcym debiucie. Jego mowa z przed lat była widocznie jeszcze na tyle popularna, że znaleźli się tacy, co próbowali ją skopiować.
Wnet Witold spostrzegł identyczność tematu, oraz poczynione ulepszenia. Staruszek mówił płynnie, pięknie i bardzo solidnie. Świetnie rozprawiał o tym, że okno jest otwarte, jest zimno i trzeba je zamknąć. Robił to z gracją i dykcją, dużo lepiej niż dziesięcioletni Witold.
Zwyczajowe dwie godziny trwała ta mowa. Plagiatowany, jako słuchacz, był z niej zadowolony; gotów, nie tylko wybaczyć zaczerpniecie tematu staruszkowi, lecz także szczerze mu pogratulować. Spostrzegł jednak, że słuchano go ze średnim zainteresowaniem...
To tym bardziej zbiło go z tropu. Sposępniał jeszcze mocniej. Jego przemówienie, przed laty, było przecież znacznie prostsze, a jednak naśladowca, mimo znacznie lepszego warsztatu i dopracowania, nie znalazł takiego poparcia jak on onegdaj.
Teraz więc, zdało mu się, że miał wtedy wielkie szczęście; że trafił na odpowiedni – jedyny taki możliwy – moment. Utrafił, jako dziecko, we właściwą chwilę, w której tylko dana mowa mogła przynieść mu słuchalność.
Jak miał powtórzyć ten cud? – Nie wiedział.
Takie rozumowanie jednak nie prowadziło do niczego. Ilekroć próbował naśladować trendy, natrafiał na znużenie nimi. Dawało mu to popularność, ale nie chwałę, której pragnął. Ci prawdziwie wielcy zaczynali trendy, zamiast podążać za nimi. Wytyczali ścieżki. – Ale jak? Jak tego dokonać?
Witold bujał się na fotelu i myślał: `Jak mówić? Jak mówić? Jakich słów używać, jaka forma wypowiedzi jest teraz popularna? Ach! Gdy byłem dzieckiem wszystko było takie cudownie proste! Nawet moja wypowiedź była przecież ultra prosta!`
Myśląc tak, przestał bujać się na fotelu. `A co jeśli, właśnie trafił w sedno? A co jeśli w tym właśnie jest metoda?` – Zadumał się. – `Naśladowałem tylu różnych autorów, a inni mnie naśladowali. Czemu nigdy nie przyszło mi do głowy naśladować swego debiutu? Czemu nie naśladowałem prostoty tamtej wypowiedzi? Może to ona właśnie ujęła wtedy słuchaczy!`
Wystąpił więc następnym razem na mównicę i powiedział krótko: `W piecu się pali, dlatego jest ciepło.` – po czym zeszedł ze sceny, zostawiając zszokowaną publikę samą sobie.
O tym występie mówiły tego dnia wszystkie gazety. Odnosili się do niego wszyscy; jedni chwaląc, inni przeciwnie – nazywając Witolda pozerem. W każdym razie, podobnego wrażenia nie zrobiło, żadne z przemówień Witolda, od czasów jego debiutu. Tak, to wydawało się być dobrym posunięciem.
Wystąpił więc i drugiego razu i rzekł jeszcze krócej: `Niebo jest zielone.`. Gdy skończył rozległy się gromkie oklaski. W gruncie rzeczy jednak, przemówienie uznano za gorsze od ostatniego. Krytycy dowodzili, że nie po to pielęgnuje się umiejętność mowy, by mówić krótko, tak że mowa nie ma możliwości ukazać całego swojego piękna, przez właściwą artykulację.
Zazdrośni przekonywali, że jest to gwiazdka jednego sezonu. Zwykły szwindel, głupstwo palnięte dla efektu; wzbudzające efekt tylko tymczasowy.
Witold nie zamierzał jednak rezygnować i na następnej tyradzie wygłosił: `Ziemia jest twarda, dlatego nie jest dobrze się przewracać.` I tu spotkały go wielkie oklaski. Społeczność słuchaczy podzieliła się na dwa skrajne obozy: uwielbiających Witolda i nienawidzących go.
Przeciwnicy przekonywali, że jest diabłem wcielonym, że przez propagowanie krótkości wypowiedzi, niszczy całe piękno oracji, cały sens dykcji; pozbawia słuchaczy możliwości doświadczenia cudowności melodycznego przepływu dźwięków.
Zwolenników ciągnęła sama oryginalność założenia, ruszająca skostniała formułę jakby do przodu. Zorganizowali oni całą szkołę poparcia Witolda, w skład niej weszło wiele młodych talentów, często zarzekających się, że nie wygłoszą nigdy przemowy, trwającej dłużej niż pięć minut.
Nowa forma była prostsza, przystępniejsza zarówno dla słuchaczy jak i twórców. Nie trzeba było wielkich umiejętności, dykcji i gramatyki by włączyć się ten nowy ruch. Zaroiło się więc od nowych krasomówców wygłaszających: `Dwa plus dwa, to cztery.`, `Masło jest niebieskie i dlatego pasuje do rzeczy kwaśnych.`, `Po drogach chodzimy, bo są twarde`, `Słońce świeci.` itd.
Mimo protestów konserwatystów, wprowadzono nową formę do nauki na uniwersytetach. Od teraz uczono w szkołach nie tylko dzieł X, Y, C, czy G, lecz także krótkich form Witolda, jako sztuki mowy nowoczesnej; nowej formy treści krótkiej.
Po początkowym aplauzie, karierze, jaką zrobiła `krótka forma`, nastał zastój. Słuchacze znudzili się setką krótkich tyrad, wygłaszanych ciągle bez przerwy – w końcu każdy mógł to robić. – Z wolna więc wracały do łask stare, długie, dwugodzinne przemówienia, spychając krótką formę do roli ciekawostki, uprawianej przez dziwaków artystycznego podziemia.
Naśladowcy sztuki Witolda, przyzwyczajeni do sławy, oczekujący ciągłego aplauzu, obrazili się na publiczność twierdząc, że wracając do starego cofa się ona w rozwoju. `Plebs nie potrafi docenić prawdziwej sztuki` – takie było zdanie, rozczarowanych, obrażonych użytkowników formy krótkiej.
Zamknęli się więc – wedle zasady: `Jeśli nie chcecie, to nie, łaski bez!` – w swych domach by nawzajem raczyć się krótką formą i wzajemnie się chwalić, pomstując na ciemnotę ogółu. Witoldowi to jednak nie wystarczało, chciał on ogólnego przylasku – chwały, nie tylko od swoich zwolenników.
Bujając się na fotelu myślał więc znowu: `Jak mówić? Jak mówić? Jakich słów używać, jaka forma wypowiedzi jest teraz popularna?` Był już stary i schorowany, jednak dalej bujał się w fotelu i myślał, myślał, myślał. Wtem przestał się bujać. Jego twarz zachmurzyła się, wpadł w głęboką zadumę.
Gdy znów wychodził na mównicę, teraz już po raz ostatni, był innym człowiekiem. Nawet powierzchowność jego uległa cudownej przemianie, włosy jego zupełnie osiwiały, twarz wyrażała niemożliwy do wyrażenia spokój. Dłonie pomarszczone zmarszczkami, ten chód powolny, oczy jak tonie, żywe kolorem i dziwne. Wszystko nadawało mu wygląd patriarchy, mówiącego do swoich potomków.
Spojrzał po tłumie: czego oczekiwali? krótkiej formy? nieoczekiwanego? rozrywki?
Przemówił więc: Mężowie bracia, wszyscy zbłądziliśmy. Umiłowaliśmy umiejętność mowy, a zaprzeczyliśmy jej sensowi.
Wydawało nam się, że wynosimy mowę na piedestały, tymczasem uczyniliśmy z niej puste gadanie. Nasze przemówienia są tylko zbiorem bezsensownych słów, pozbawionym treści, ponieważ brakuje im celu. Dziś wygłasza się przemówienia, tylko dla wygłaszania przemówienia; sławy i pieniędzy.
Orator nie ma nic do przekazania tym, do których mówi. Jego celem jest jedynie to, by słuchaczom spodobało się to, co mówi; jednak nie ma nic do powiedzenia. Jego tyrady są puste, jego perora niczemu nie służy, poza samym mówieniem.
Nasze słowa są jak cymbał brzmiący, jak flet grający, nie ma w nich żadnej nauki – nic nie przekazują. Przez całe swoje życie zastanawiałem się jak mam mówić, tymczasem właściwym pytaniem byłoby: `Co mam mówić?`.
Prawdziwym celem mowy jest przekazywać coś, nawoływać do czegoś, twierdzić coś – to właśnie jest mowa! To w jaki sposób to robimy, ma znaczenie dopiero drugorzędne. Tak bardzo skupiliśmy się na artykulacji, gramatyce, dykcji, a zapomnieliśmy o najważniejszym – o sensie mówienia!
Cały czas myślimy `jak?`, zamiast pytać `co?`. Co chcemy przekazać swoimi słowami? Co chcemy powiedzieć? – To jest naprawdę ważne! Nie to, jakich użyjemy słów. Nie to, jak wyakcentujemy zdania! Nie to, czy będziemy mówić melodyjnie, czy drżącym głosem! To przekaz się liczy!
Jeśli ktoś nie ma nic do powiedzenia, powinien milczeć – choćby najlepiej znał się na dykcji, choćby potrafił najpiękniej na świecie formułować zdania! Powinniśmy zabiegać o to, by to, co mówimy, było ważne; było prawdziwe i potrzebne.
Jeśli będziemy wiedzieć `co`, `jak` przyjdzie samo. A nawet jeśli by nie przyszło – nawet, jeśli powiemy to jąkając się, niegramatycznie, źle artykułując zdania – jeśli to, co chcemy powiedzieć, jest naprawdę ważne i mądre, na pewno zostanie usłyszane; naprawdę warte będzie powiedzenia!
A w jaki sposób mamy powiedzieć coś mądrego, kiedy nie mamy nic do przekazania? W jaki sposób orator może powiedzieć coś ciekawego, kiedy jego jedynym celem jest mówić ładnie i płynnie? Jeśli nie ma nic do powiedzenia, może powtarzać tylko stare bzdury i mądrości, albo wygłupiając się zrobić z siebie błazna.
Może tylko naśladować innych, którzy chcieli coś przekazać, przedstawiać stereotypy, albo gadać bzdury. Bowiem, wszyscy wielcy mówcy, mieli coś do powiedzenia. Czasami to czego nauczali nie było prawdą, jednak ich wypowiedzi nigdy nie były puste – jak te nasze. Bo celem mówienia jest właśnie przekazywanie czegoś! Przestańmy skupiać się na formie, a zacznijmy wreszcie myśleć o treści!
Niby każdy to wie, jednak tak naprawdę wcale tak nie czynimy! – Przysłuchajcie się najnowszym tyradom, czy przekazują coś mądrego? Nie! – Treścią nie są słowa, nie są chwyty językowe i sztuczki. Treścią może być tylko coś, co chcemy powiedzieć, nauka, którą chcemy dać słuchaczowi, coś, co chcemy mu oznajmić. Tylko to, może być naprawdę nazwane treścią! Tylko cel wypowiedzi może być tak nazwany.
A celem tym nie może być tylko to, by ludzie nas słuchali; by podziwiali nasze umiejętności i rzemiosło. Ktoś kto mówi: `Jestem mądry i wspaniały. Słuchajcie jaki jestem świetny!` – nie mówi nic mądrego. Musimy wreszcie to zrozumieć.
Forma nie jest ważna, ważna jest tylko treść. Niech nikt więcej nie zastanawia się jak coś powiedzieć, niech zastanawia się, co chce powiedzieć; co ma do przekazania. Jeśli jest coś takiego i jest to mądre i potrzebne, niechaj wtedy wygłosi przemówienie.
I niech mówi dotąd aż starczy mu tematu. Jeśli trzeba długo, jeśli trzeba krótko. Wszystko niech będzie, w tej mowie, podporządkowane jej celowi, bo tylko on się liczy! Wtedy – gwarantuję wam – doczekamy się wspaniałych mów!
Skończywszy, zszedł Witold ze sceny. Tym wystąpieniem zapisał się złotymi zgłoskami obok największych światowych krasomówców. Imię jego wyryto obok C, X, H i G. Cały świat poruszył się na jego słowa.
Jeszcze setki lat później pojawiali się jego naśladowcy, perorujący o tym, że ważna jest treść a nie forma – i że trzeba zastanawiać się co mówić, a nie jak mówić – a robili to zawsze ze świetną dykcją i melodyjnym głosem… [KONIEC]
ratings: perfect / excellent
Ile było na Ziemi biblijnych Potopów? Jeden? I czego nas one wszystkie nauczyły??
Bezpośrednią inspirację stanowiły dyskusje obecne w mandze „Bakuman”, w którym autorzy ujawniają swoje własne zepsute rozumienie artyzmu, które też doprowadziło ich nieraz w tarapaty – tak w podczas tworzenia „ Bakumana” jak i wcześniejszego, sławniejszego „Death Note”. Przez cały czas zastanawiają się bowiem oni, nad tym, co jest popularne i nad tym „jak tworzyć”, zamiast: „co tworzyć”.
Ponieważ nigdy nie zajmowała ich moralna strona ich twórczości, ani nigdy nie zastanawiali się nad tym „co przekazują”, przez przypadek wywołali wielokrotnie efekt, który ich samych przeraził – tysiące i miliony „notesów śmierci”, w których młodzież i dorośli wpisywali swoich wrogów. To właśnie jeden z wielu skutków nierozmyślnego wywierania wpływu twórczego.
Z samym Bakumanem warto się zapoznać. I to szczególnie właśnie ze względu na to, co autorzy pokazują i przekazują nieumyślnie. Nie chcąc bowiem tego, ani zdając sobie z tego sprawy, pokazują oni jak wielkim złem i szaleństwem są korporacje, w których tworzy się popularne mangi. Odnajdujemy w nich do wszystko, co znamy z polskiego filmu: „Niema zmiłuj”, jednak przedstawione jest to przez ludzi, którzy tkwią w tej wielkiej machinie korporacyjnej i nawet nie zdają sobie sprawy, że są wykorzystywani i manipulowani.
Jeśli chodzi o twój komentarz Emilio, biblijny potop był tylko jeden – tym bardziej, że Bóg obiecał, że nie zniszczy więcej świata wodami potopu, czego świadectwem jest nam tęcza. I chyba rzeczywiście nic się z niego nie nauczyliśmy, skoro dalej nie zważamy na Słowo Boże i sprzeciwiamy się Jego woli.
Czytajmy zatem Biblię i zmieńmy się! abyśmy czasem nie doświadczyli Jego gniewu…
Czytajcie Pismo Święte i niech miłosierny Bóg udzieli wam zrozumienia. Amen.
Pozdrawiam wszystkich,
Ten Śmiertelny
To banalnie proste!
Trzeba posługiwać się nie swoim, a ICH językiem! Do Greków mówić greką, do Rzymian łaciną, do kiboli... też łaciną, ale kuchenną, z Hanysami gadać po hanysku! Bóg do Polaków zwraca się wcale przecież nie po starohebrajsku!