Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2017-11-27 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1756 |
Zszedł po skrzypiących schodach, wąchając wilgoć ścian starego budynku. Odkąd uciekł od ojca adwokata, Parker wąchał takie i gorsze zapachy. Czasami też pochłaniał nosem białe kreski, ale jednak wolał tradycyjnie sobie wypić przed pełnym wrażeń dniem. Tylko wszystko trzeba zdobyć, a nic nie przychodzi w życiu łatwo. Z taka myślą poprawił plecak i przeszedł podwórze, skacząc między kałużami. Zapalił ostatniego papierosa, obejrzał się w lewo. Czerwone mury dokoła aresztu, a nad nimi wieżyczka ze strażnikiem. Tak daleko, czy tak blisko? Wściekły ojciec zapowiedział mu ostatnio, ze zapomina o ojcowskich zobowiązaniach, więc nie zamierza dłużej Parkera bronić. Pewnie nie jest najłatwiej być adwokatem, który ma syna, sklepowego złodzieja, znanego prawie na całe województwo. Jeszcze trudniej jest być synem adwokata, który zdradził zonę z siedemnastoletnią galerianką, co wyszło na jaw i doprowadziło do samobójstwa matki Parkera. Parker szczerze nienawidził dziwek. Właśnie od tego czasu.
- Dzień dobry! - jego głos zmieszał się z odglosem dzwoneczka nad drzwiami, sygnalizującego każde wejscie klienta do `Żabki`.
- Dzień dobry! - odpowiedziała nowa pracownica sklepu, która widziała Parkera po raz pierwszy w życiu. Zegar za kasą fiskalną wybił szóstą rano.Smerfy,smerfy...Parker zerknął na zegar, małą miniaturkę w stylu zegara ściennego z kukułką. Niebieski domek z białą czapą, z cyferblatem w miejscu okien i drzwi, a nad tym malutki Papa Smerf, w roli wołajacej kukułki. Zgarnął po drodze cztery wielkie czekolady, wrzucił do otwartego plecaka. Naładował na ręce kilka mocnych piw, podobnie do drewna niesionego z komórki. Podszedł do kasy. Dziewczyna wyprostowała się spod lady.
- Mogę zrywkę?
- Proszę- dziewczyna ponownie schyliła sie pod ladę. Wtedy Parker chwycił smerfowy zegar, skoczył do drzwi, zgubił jedno piwo, nacisnął na klamke łokciem. Biegł najszybciej, jak tylko potrafił, mając na ręku kilka piw, w jednej dłoni plecak z kawami, a w drugiej zegar. Zaraz za sklepem skręcił w lewo, minał przystanek autobusowy, otoczone murkiem śmietniki i wpadł na parter bloku, równocześnie z młodą kobietą, która prowadziła na smyczy pieska.
- O Jezu! - krzykneła wystraszona kobieta.
- Chce pani kupić czekolady? - zapytał jednym tchem Parker, a potem dopadła go lekka zadyszka.
- Daj pan spokój! Ale... ten spod szóstki pewnie chętnie kupi.
Wezwała windę, wzięła pieska na ręce, upewniła się, ze Parker nie wsiada razem z nią i zamkneła za sobą drzwi windy. Parker spokojnie zapakował skradzione piwa do plecaka, wyjąwszy delikatnie długie wyroby firmy Milka. Wszedł na schody, rozgladając się za mieszkaniem o numerze szóstym. Po udanej kradzieży czuł sie jak koneser trunków, któremu polano szklankę najstarszego koniaku.
Szklankę dobrego koniaku pił właśnie Józek Łeb, w restauracji „Astoria”, po rozmowie z Klaczem. Co chwila podnosił szklankę na wysokość oczu, jak by doszukując się w płynie nieczystości. Przysłuchiwał się przy tym rozmowie młodej kobiety z nieco starszym towarzyszem, siedzących przy stoliku niedaleko baru, pod lekko uschniętym kwiatem w pękniętej donicy.
-Masakra... - młoda kobieta, skomentowała po raz któryś już wypowiedź rozmówcy. Dokładnie tym samym słowem.
- Zobacz pan, kurwa mać. - Łeb parsknął do barmana, podsłuchując rozmowę pary przy stoliku- Nawet nie znają polskiego języka, tłuki zasrane. Masakra, masakra, lipa... kurwa! Ale magistrami wielkimi to są. Szkoda że do podcierania dupy Szwabom, nie dla Ojczyzny!
Mężczyzna przy stoliku z cała pewnością miał dobry słuch. Wstał, podszedł do Józka. Józek kompletnie nie zwracał na niego uwagi, zajęty oglądaniem koniaku w szklance. Barman odszedł przezornie, mając coś pilnego do sprawdzenia, na zapleczu.
- To nie pańska sprawa, o czym rozmawiamy. Proszę nas nie obrażać.
- Może mam przepraszać, co?
- Na pańskim miejscu bym przeprosił.
Barman włączył muzykę, a był miłośnikiem dawnych rytmów. „ Bo z dziewczynami nigdy nie wie, oj nie wie się...” Jerzy Połomski nagle zawitał do restauracji „Astoria”, na sennej prowincji. Józek Łeb, też nagle, jak Połomski, dopił koniak ze szklanki i błyskawicznie wyprowadzonym ciosem strzelił mężczyznę między oczy. Mężczyzna upadł. Łeb poprawił butem, docisnął kolanem do parkietu. Kobieta krzyknęła, potem zamarła, otwierając usta.
- Nie groź mi, ani mnie nie ostrzegaj, gnoju. Bo prawo, to ja- syknął, puścił zszokowanego mężczyznę, który próbował wstać, opierając się o ladę baru.
- A ty naucz się mówić, jak polska kobieta, bo skończysz w burdelu niemieckim, na arabskich kutasach!- rzucił Józek do kobiety, która tarła pieprzyk na brodzie, jak zawsze, w chwilach stresu i emocji. Łeb wyszedł z lokalu. Kobieta wreszcie zebrała się, podbiegła do pobitego towarzysza pod barem.
Józek wsiadł do jedynej taryfy pod lokalem.
- Mam chęć na czekoladę- powiedział do taksówkarza, jakby od niechcenia- Ale wieź pan na Partyzantów. Dosyć włóczęgi na dzisiaj.
Od niepamiętnych czasów , Józek Łeb miał po bójce chęć na kawałek czekolady. Najlepiej to całą, a w porywach nawet dwie. Myślał więc o czekoladzie, a także relaksie przed wielkim akwarium, naprzeciwko regału z książkami, których nikt nigdy nie przeczytał.
Otworzył drzwi z ułamaną cyfrą sześć nad nalepką reklamującą niezawodne i tanie systemy alarmowe.
- Koo... tek. Kupi... łam ci czekolady! - żona Hanka powitała go pokazując na długie czekolady Milka, czekające na stole w kuchni. Jąkała się od czasu, kiedy pijany Józek przystawił jej do skroni lufę pistoletu, dnia trzynastego grudnia tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego pierwszego roku.
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent