Go to commentsDziwni ludzie - Oblicza Strachu
Text 2 of 4 from volume: Dziwni Ludzie
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2017-12-23
Linguistic correctness
Text quality
Views1480

Lesio rozgląda się po obejściu Helki.

„Ranczo...” — kpi, w myślach.

Ani kury, ani świni, a jedynie kota-przybłędę baba posiada, zaś na ugorach jej rancza całkiem spore brzózki się zasiedliły. Lesio chciał wydzierżawić, bo nie robi z tą ziemią niczego, ale bał się zagadać, a ta wariatka i za las chyba dotacji nie bierze, bo zdziczał całkiem i nawet wykrotów po wichurze zabroniła usuwać.

— Widziałam szwedzkie lasy — odpowiedziała tylko na ofertę pomocy, grożąc jakimś kung-sru, jeśli który chłop się poważy, drewno z jej lasku wziąć. To było kilka dni po tym, jak się zjawiła po spadek.

— „Stary Węgielny umarł po latach` — takie określenie wykuła Ziemiańska, kreśląc kilkaset krzyży w powietrzu. Sama miała sto jeden lat, jak twierdziła, a „Węgielny to musi żył z pińset...` i że nienaturalne jest bardzo, żeby człowiek tak długo męczył innych.

Pewnie przez tą nieukrywaną zazdrość sama przestała ich męczyć już kilka dni później. Albo to sprawka Znachora była, co sugerowali niektórzy, li tylko wskazując głową chatkę tamtego. Lesio się z tego śmiał... Dopóki matka mu nie zabroniła.

— On długo żył... — szeptała. — Stary był, kiedy tu przybył... A ja... malutka byłam...

Zbagatelizował to. Miał trzydzieści pięć lat, a urodziła go po czterdziestce i czasami bajdurzyła o duchach lub chatce Znachora w stare zamczysko się przemieniającą.

Helka przyjechała taksówką. Dwa lata po śmierci Węgielnego. Słyszał ją, mówiącą do kierowcy, że najprawdopodobniej zadzwoni za kilka dni i będzie miał kurs powrotny. Tamten wyraźnie się uśmiechnął na tę robótkę, lecz Lesio nie dojrzał na drzwiach auta napisów informujących o miejscu, skąd przyjechali. Gapił się w tym czasie na Helki cycki.

— Podobają się panu...? — zapytała.

Lesio zbaraniał. Ogromnym wysiłkiem woli spojrzał kobiecie w oczy. Ujrzał bezwstyd i drwinę, czym go zirytowała.

— Sam nie wiem — odpyskował. — W staniku trudno oceniać...

Boże kochany! Jak ona się wtedy śmiała. Wytrąciła go z równowagi do tego stopnia, że nawet zapomniał się przedstawić. A potem podeszła całkiem blisko, z miną niewiniątka pytając:

— Mam zdjąć...?

Kierowca tego nie słyszał i wyratował Lesia z opresji, głośnym zastanawianiem się nad miejscem dla bagażu. Prawdziwej. Nie był gotów na udzielenie odpowiedzi. Wtedy. A dziś...?

Właśnie wyszła z domku i już marzy. Gapiąc się w niebo, rozciąga się, głośno ziewając i uśmiechając do Bóg wie czego. Albo jeszcze, w to samo południe, nie przebudziła się do końca, resztki magii snu biorąc za rzeczywistość albo... naśmiewała się z niego, gdyż, jak przypuszczał, doskonale wiedziała, jak on na jej obecność reaguje. Lesia to bulwersuje.

Ta jej cholerna beztroska i... cycki.

Wczoraj znów przez pół nocy szukał na redtube, czy innym podobnym gównie, równie prowokacyjnych. I nie znalazł. Te podobne wyglądały na zrobione, jakby rzeźbione na pokaz, a u Helki zobaczył, raz niechcący... i myślał o nich nieustannie. Spostrzegła go. Nie krył się zresztą zbytnio.

— Witaj, Leszku! — Boso, w... chyba (niech ją diabli!) koszulce nocnej, bo za sukienkę tej szmatki nie można było uznać, zmierzała ku niemu. By otworzyć mu furtkę i zaprosić do środka. — Wskakuj.

— Nnie, pani Heleno... Robota. — Lesio wskoczyłby chętnie i to biegusiem, ale ta baba go przerażała, tak naprawdę. Wystarczyło, że na niego spojrzała, a odnosił wrażenie, że wszystkiego się dowiadywała natychmiast. On zaś, za nic w świecie, nie chciałby jej powiedzieć, że w nocy jej cycki znalazł w końcu: we wspomnieniu i że musiał se ulżyć.

— Właź! — syknęła. — I gadaj, co ja znów zmalowałam...?!

----------

Pierwszym, co zrobiła we wsi, było zmieszanie z błotem proboszcza. Lesio tego nie widział, opowiedziano mu.

Chciała się dowiedzieć, gdzie pochowano jej „wujka”, jak o nim mówiła, a napatoczyła na Gorbinową, błagającą o udział księdza w pochówku męża tamtej: Zdziśka, pijaczyny i nieroba, jakiego świat nie widział.

Nikt tego łajzy nie lubił. Ani we wsi, ani w domu własnym. Dzieciaki nim pogardzały, a żona cierpiała w milczeniu, wysłuchując w kościele kazań o grzechu rozwodu i rozbijaniu rodziny, bo przecież ona jest najważniejsza.

Zdzicho był nieczuły, chamski i złośliwy, lecz ona do kościoła chodziła od zawsze i od zawsze dzieciaki do niego prowadzała. I obecnie pragnęła męża, w poświęconej ziemi pochować, by móc i znicz tam postawić, i pomodlić się za niego, by jakoś mu ulżyć w czyśćcu, a samej nie czuć podle podczas odprowadzania na cmentarz.

Kobieta może chaotycznie, lecz starała się jakoś proboszczowi wyjaśnić, na czym jego konieczność uczestnictwa opiera, a i stojący obok niej sąsiad ją w tym wspierał, potakując głową. Nic z tego.

Czarny, ze wzrokiem utkwionym w koronie przykościelnego jesionu, odmówił gładko, twierdząc, że bezbożnikiem Zdzicho był i on go na cmentarz nie odprowadzi. A Helka...

— Ot i arcypastuch! — usłyszał ksiądz Jan w pierwszej kolejności, z odpowiednią tonacją, by w osłupieniu ujrzeć dołączony grymas, który próżno byłoby nazywać uśmiechem. — Sądzisz, klecho, że to go wzrusza?! Że tego sztywnego obchodzi, czy ty tam ruszysz swoje egzaltowane dupsko...?!

— ???!!!

— Och, doprawdy...!? Czy ktoś tam będzie się modlił, śpiewał, tańczył, płakał, śmiał się, szczał albo srał!? — Helka mówiła monotonnie, lecz odbierało się jej słowa, jako wrzask. Zaraz zresztą podniosła ton, wskazując na Gorbinową. — Ale ją obchodzi! I twoim zasranym obowiązkiem, kołtuński skurczybyku, jest zadbanie o pociechę dla swojej wiernej w chwili jej smutku! Bo to ona, nie jej mąż, twojego wsparcia potrzebuje! — po czym, uznając dyskusję za zakończoną, zapytała: — Ile, co łaska, za sprawy z Węgielnym? Jestem coś winna? Moim wujem był — dopowiedziała.

— On sam... Ale tylko za miejsce zapłacił — wykrztusił, pobladły nagle proboszcz, żegnając się trwożnie. — I nie byłem tam — zastrzegł. - Tak, jak kazał...

— Nie za bardzo, księdza rozumiem...?

— Przyszedł na dzień przed swoją śmiercią. — Ksiądz się ponownie przeżegnał, pociągając za sobą innych obecnych prócz Helki. — Poinformował, że nazajutrz odchodzi i żeby moja noga przy jego grobie nie postała. Albo...!

— Albo...?!

— Po prostu... Znaczące to „albo” było - odrzekł proboszcz. - I mówił, że krewna przybędzie. Dzisiaj... — Spojrzał na Helkę ze zgrozą. — I śmiał się, żebym nie wchodził w drogę...

— Dziwny ksiądz jest — uznała Helka, wzruszając ramionami. — Kiedy chowanko? — zapytała Gorbinowej.

----------

Na pogrzeb, który się odbył nazajutrz, przybyło pół gminy. „Zaproszenia” poczta pantoflowa rozesłała szybko i sprawnie. Proboszcz wprawdzie umarlaka do kościoła nie wpuścił ani nie przyprowadził na cmentarz, lecz na miejscu już uczestniczył, a że Zdzicha chowano po sąsiedzku grobu Węgielnego, machnął kropidłem także i tam. I tylko Helki, spodziewanej na imprezce, nie było, ku rozczarowaniu większości, a i uldze zarazem, gdyż kto to widział, żeby z księdzem w ten sposób rozmawiać.

— Trzymaj ty się od niej z daleka! — przestrzegała matka. Było już jednak o jedno spotkanie za daleko na takie słowa, a Lesio jedynie zachował posuniętą do granic absurdu ostrożność.

Nie wyjechała. Zamiast tego zaczęła na drugi dzień rozbierać ogrodzenie otaczające kupiony przez Węgielnego na moment przed śmiercią młodniak. Tak go w każdym razie nazywano, choć lasek miał już kilkanaście lat.

Sprzedał go Znachorowi Paciak mieszkający od dawna za granicą, pragnący zerwać ostatecznie więzy, z wiejskim, a pewnie i polskim pochodzeniem.

— Aaammm... To mi nie jest, aaammm, potrzebna... — i tak dalej w tym stylu. Twierdził, że TAM się ożenił, a skoro rodziny TU nie ma, to i nie ma tu nic i mieć nie chce.

Leśniczy zjawił się nazajutrz.

— Co pani wyprawia?! — zaatakował Helkę mozolącą się z jednym ze słupków.

— Ogrodzony las?

— Tam, dalej — wskazał ręką — łączy się to z ogrodzeniem szkółki — poinformował, zdenerwowany. — Jeżeli przez panią łosie poczynią szkody...!

— To tutaj są łosie?! — zdziwiła się zachwycona Helka.

— A są, proszę pani — przyznał leśniczy. — I nawet pani sobie nie wyobraża, jakie szkody może wyrządzić pani niefrasobliwość!

— Nigdy nie widziałam pasących się łosi... - odrzekła na to Helka, a Lesio, przechodzący akurat obok, parsknął śmiechem. Obdarzyła go wtedy figlarnym i zalotnym (chyba) spojrzeniem, lecz skutek był taki, że Lesio sobie przypomniał o maminym ostrzeżeniu i jak zwykle swym wzrokiem uciekł. - Tak naprawdę, to poza telewizją nie widziałam ich wcale...

— Pani sobie ze mnie żartuje?

— Nie mam prawa rozebrać należącego do mnie ogrodzenia?

— Szkółka...

— Nie powinna mieć własnego i być oddzielona przesieką?

No tak. Nikt nie lubi, kiedy wskazuje mu się jego błędy.

Nie rozmawiał z nią o załatwieniu sprawy w taki czy inny sposób, a jedynie straszył. I chociaż korciło ją, by zagrać urzędasowi na nosie, zrezygnowała z wojenki, nie chcąc przy Lesiu wyglądać na nieużytą sukę.

Części odgradzającej szkółkę nie ruszyła, a dzięki zdjęciu zapór doczekała się któregoś dnia widoku łosi w ich naturalnym środowisku. Uznając, że są majestatyczne, wielkie, brzydkie i przerażające, czekała z utęsknieniem na ich kolejne pojawienie się.

----------

Potem zaczęły się kłótnie z innymi.

Węgielny znał lekarstwa na wszelkie dolegliwości, a sława jego sięgała daleko poza granice województwa. Do tego stopnia, że pojawiających się chorych nie odstraszyło zejście Znachora, gdyż uznali, że skoro Helka dziedziczy, to dotyczy to również umiejętności. O tym, że go widziała raz w życiu i że o jakiejkolwiek medycynie nie ma pojęcia, słuchać nie chcieli. Żądali przeglądania zapisków, przeszukiwania chatki odnośnie medykamentów i ziół, a gdy odmawiała, oskarżali o złośliwość i lenistwo.

Celowali w tym szczególnie miejscowi, od lat nieznający wizyt u lekarzy. Znachor radził na wszystko, a jak kto nie miał grosza akurat, to i na zeszyt uleczył. Teraz to się ucięło, a Helka stała się osobą nieprzyjazną, obcą i... w ogóle... Pokarmu do niechęci, a nawet i nienawiści, dodało zaś obrazoburcze Helki działanie w nadeszłe Boże Ciało.

Procesja zazwyczaj nie dochodziła do skraju wsi. Jan jednak uznał, że skoro już machnął kropidłem na grób, to i przy chatce Znachora pomodlić się trzeba, a jak już siłą całej parafii, to i może skutek znaczący przyniesie: Helkę do kościoła przyprowadzi albo przynajmniej zmusi ją do zajęcia się jego hemoroidami.

Przywitała ich.

Wsparta o płot, spokojnie przeczekała stacyjne modły, chociaż przy jej domku żadnej stacji nie było, i poprosiła wszystkich o podejście.

Gdy to zrobili, ujrzeli na podwórzu spory stos z chrustu, a na nim naręcza ziół oraz różnych mazi stanowiących zapewne zawartość słoików walających się w nieładzie obok. I podpaliła to.

Ogień wesoło zapłonął na oczach parafian, na poczerwieniałych twarzach, wytwarzając zapiekłą nienawiść. Co niektóry coś kwęknął, inny bluznął pod nosem, a wszyscy przeżegnali się zawzięcie na to widoczne, zuchwałe niszczycielstwo.

— Nie znam się na tym — powiedziała Helka, wskazując płonący stos. — A wy mi żyć nie dajecie! Palę to, bo przyjdzie dzień, że wespół z tym swoim pasterzem zmusicie mnie do wydania wam lekarstw. A ja, bez znajomości o nich, tylko bym was potruła...

Nikogo z obecnych ani innych, poznających zdarzenie z opowieści, takie tłumaczenie nie przekonało. Mieli jej za złe i koniec. A że i Jan narzekał, tak stała się dla wsi obelgą.

----------

Lesio nie wszedł, czym bardzo Helkę rozczarował i czego nie starała się ukryć. Tak, jak od roku, od kiedy się poznali. Lesio, wolny ptak, obserwujący bacznie pożycie znajomych we wsi, a i w domu mając wiecznie z czegoś niezadowoloną matkę, nie miał najmniejszej ochoty na wchodzenie na babskie tereny. A już szczególnie jej, przeczuwając, że jeśli raz przekroczy granicę, wsiąknie.

— Skoro nie chcesz wejść, może przynajmniej się na coś przydasz...? — zapytała, a on skinął posłusznie głową, wiedząc, że znowu poprosi go o to, co zwykle.

Działo się tak od dwóch miesięcy, od kiedy zasłabła nagle i ze swego lasku, pomimo słaniania się na nogach, sama doczłapała do domu. Potem nie wpuściła już nikogo do środka, a nawet nie otworzyła drzwi, także i jemu, chętnemu wtedy do pomocy. Chciała jedynie kogoś do zrobienia zakupów.

Obecnie już wyglądała jak dawniej, uśmiechała się i żartowała z niego, rezygnując jedynie z rzucania dwuznacznych spojrzeń, ale nikt nie widział, żeby opuszczała obejście, by chociażby zażyć przechadzki, a co przedtem stanowiło rytuał. Tkwiła w zagrodzie, Lesia wykorzystując do dostarczania żywności, w mniemaniu mieszkańców wsi, za karę, za leki Znachora, dziwaczejąc.

----------

Minęło lato, jesień, nastała zima. Przed Bożym Narodzeniem, wbrew sprzeciwom matki, spróbował zaprosić ją na kolację wigilijną, a kiedy odmówiła, zagroził, że nie będzie jej więcej pomagał.

— Jak sobie wyobrażasz mnie przy stole z Teresą? — zapytała. — To takie, to wasze święto? Szczyt obłudy...?

— To nieważne! — spróbował Lesio, do którego zaczynało docierać, że coś przegapił. Coś bardzo ważnego i nieodwracalnie.

— Może — zgodziła się smutno. — A zakupy niedługo ustaną...

Nie widział jej już później, chociaż krążył w Sylwestra obok cichego domku, licząc, że może wyjdzie do niego, jak to się w przeszłości wielokrotnie zdarzało. A dziś przyszedł ksiądz po kolędzie.

Po całym tym cyrku z udziałem kropidła, który obcy mu był tak naprawdę, a co, jak sądził, także nużyło księdza, matce zachciało się zagrać Matkę Teresę i zaczęła namawiać Jana, na wizytę i poświęcenie przynajmniej domku Helki.

— Tam diabeł zamieszkał! — twierdziła. — I musi go ksiądz prześwięcić! — żądała. — Kto to widział, żeby do kościoła nie chodzić...?! — powtórzyła po raz enty, żegnając się z zaciętością, a co irytowało Lesia niezmiennie i oburzało. Nie wiedział on, że matka w swym określaniu stopniowania grzechów nie jest odosobniona. Że na lekcjach religii dzieciom wbija się do główek, że jest to najcięższy grzech i pójdą do piekła, jeśli do kościoła chodzić nie będą... Ale najbardziej go wściekała jej jawna niechęć do Helki.

To ciągłe narzekanie, że obca ona, że sama żyje, bez chłopa, że on nie powinien tam łazić i podobne. A już o mało nie napadł na matkę, gdy zaczęła mu wyrzucać zakupy noszone Helce.

I nie chodziło mu o nazywanie go bezpodstawnie chłopcem na posyłki, gdyż uważał, że chorej kobiecie pomoc jest potrzebna, lecz o próbę odarcia go z jedynej okazji do kontaktu. Lesio, spotykając Helkę bez powodu, kompletnie nie potrafił się swobodnie zachowywać i tylko w takich pragmatycznych podejściach, nawiązywał jakąkolwiek rozmowę.

----------

Księdzu, co Lesio widział doskonale, pomysł Teresy się nie spodobał, lecz należała ona do rady parafialnej i gdy nakreśliła kolędowanie jako obowiązek, wolał nie oponować. Przypuszczał, że to ona jest autorką anonimów informujących go o występkach innych wiernych i uznał, że odmowa skutkuje i tym samym na niego, do niechętnego mu biskupa. Stąd zaś, już prosta droga do zastąpienia go na stanowisku, przez jakiegoś młokosa. Poprosił jedynie o towarzystwo Lesia, a ten mu nie odmówił.

Z dwóch powodów: matka była kłótliwa, a ciągle potrzebował jej podpisu na niektórych dokumentach, a po drugie, miał nadzieję zobaczyć Helkę i zapewne ironiczne podejście jej, do tego, całego zabobonu.

----------

Nie był zaskoczony widokiem kobiety przy furtce i tylko jej wyraz twarzy wyraźnie dawał mu do zrozumienia, żeby zawrócić i uciekać. Zignorował to.

— Proszę — zwróciła się do księdza Helka. — A ty, Leszku, wracaj do... — przerwała nagle, patrząc na coś za nimi.

Lesio chciał się odwrócić, by sprawdzić, na co ona patrzy, lecz nagle został mocno uderzony w plecy. Popchnięty, wpadając na Jana, znalazł się wraz z nim za ogrodzeniem.

Helka wyminęła ich i zamknęła furtkę.

— Dziwny jesteś... — zaśmiała się. — A wy, chodźcie za mną. — Pokręciła głową zniesmaczona. — Skoro żeście weszli, to obaj.

Przed przekroczeniem progu Lesio się obejrzał. Przy ogrodzeniu stał i patrzył na niego z politowaniem w pełnym porożu łoś.

----------

Kot powitał ich w progu, a następnie wyminął i wbiegł do środka pierwszy. Potem Jan, Lesio i zamykająca drzwi na klucz Helka. Weszli do pokoju, w którym za czasów Węgielnego odbywało się przyjmowanie pacjentów. Obecnie zmieniło się w nim tylko to, że do umeblowania dodano telewizor. W tej chwili milczący.

Lesio przypatrywał się księdzu. Ten, zajmując miejsce przy stole, trwożliwie zerkał na kanapę. Właśnie wskoczył na nią kot, gramoląc się natychmiast na kolana Węgielnemu. Helka także usiadła przy stole, wskazując ostatnie wolne krzesło, zaprosiła na nie Lesia. Skorzystał chętnie, wolał nie upaść na podłogę.

— Obudziłeś mnie — odezwał się Znachor przyjacielsko. — Mogę wiedzieć po co...?

— Niechcący — wykrztusił Jan. — Tak się jakoś... machnęło...

— A tutaj? Także żeś przylazł niechcący...? A ty, Lesiu...? — Popatrzył z kolei i na tego pełnym wzgardy wzrokiem. — Nie za stary ty, by matka ci mówiła, co masz robić...?

Obaj mężczyźni nie odpowiedzieli. Węgielny wprawdzie na ducha nie wyglądał, ale skoro go pochowano...? Lepiej było milczeć, a już na pewno nie próbować pyskówki.

— Do ciebie, Leszku, nic nie mam — mówił dalej Znachor, głaszcząc kota. — Ale ty, Janie, musisz nakarmić... Ręką, czy nogą...? — zapytał księdza.

— To dobry uczynek był! — spróbował bronić się Jan. — Za co mam je znów karmić...?!

— A ty, Leszku, do mamusi wracaj. — Znachor nie zwracał uwagi, na tłumaczenia księdza.

— Łoś... — poinformowała Helka.

— Aha... — pokiwał głową Węgielny. — No tak... W takim razie musisz zostać. W sumie... Dobrze jest popatrzeć, co kogo czeka, za wciskanie ludziom ciemnoty, w którą się samemu nie wierzy. Wpuść je! — nakazał Helce, na rozlegające się właśnie skrobanie. Dochodziło z wnętrza telewizora. Jakby ktoś rysował styropianem po szkle.

— Nie! — zaprotestowała Helka. — Mnie w to nie mieszaj!

— Słyszysz je przecież — zauważył Znachor dobrotliwie. — Ten zwariowany łoś nikogo stąd nie wypuści, dopóki Jan nie zapłaci... za swoje, hehe, siedem grzechów głównych...

— Wiem — przyznała Helka. - Ale ja tych psów nie wpuszczę! — Wskazała kota. — Jemu rozkazuj...

Rozległo się westchnięcie, głucha cisza, podskrobywanie i rozżalone miauknięcie. Kot zeskoczył na podłogę i odbijając się od niej, uderzył łapką w wyłącznik odbiornika. Ten, zamiast się rozświetlić, nabrał wyrazistej, metalicznej wręcz czerni, a z tej otchłani wypadły trzy psy.

W pierwszym odruchu Lesio cofnął się w przestrachu, lecz na widok zwierzaków osłupiał, by następnie usilnie próbować ukryć śmiech. Jan siedział nachmurzony.

Trzy czarne psy, dorównywały wspólnie gabarytami kotu, który zdążył już wrócić na poprzednie miejsce i zamiast groźnie powarkiwać, w milczeniu obwąchiwały pomieszczenie. Lesio chciał je nawet, na widok miny księdza, przekornie pogłaskać i już uczynił w tym zamiarze ruch, gdy te nagle bezgłośnie rzuciły się do przodu.

Duchowny, z wrzaskiem, zniknął pod stołem.

— Nie wtrącaj się — powiedziała Helka do Lesia, gdy spod mebla dobiegły ich błagania o pozostawienie w spokoju. On jednak nie posłuchał i zajrzał.

Ksiądz pojękiwał, drżąc na całym ciele, a pieski, mlaszcząc, pałaszowały mu nogę. Zdziwiła go bierność duchownego w obronie i że małe pyszczki napastników mieszczą kawały mięsa i kości, z którymi miałby kłopot dorosły pies. Do czasu, gdy napotkał wzrok jednej z bestyjek.

W ułamku sekundy przed jego rodzonym nosem kłapnęła paszcza rekina ludojada. Odskoczył, powracając do pozycji grzeczno-siedzącej.

— To jest...! — zaczął.

— Niesmaczne — odrzekła Helka. — Wiem...

----------

Najprawdopodobniej nie używały zanadto możliwości swych szczęk, gdyż cała akcja trwała dobre pół godziny. Po tym czasie ujrzeli pieski, już nieco większe i jakby w barwie krwistej czerni, jak merdając ogonkami, przebiegają przez pokój pod telewizor i wchłonięte, znikają. Czeluść prysła, odbiornik zajarzył się najzwyczajniejszym śnieżeniem, a spod stołu wytaramczył się Jan. Nie wyglądał na zachwyconego.

— To bolało — pożalił się. — I za co? I czemu pół nogi? Poprzednio dłoń im wystarczyła...?

— Nie jęcz! — zbeształ go Znachor. — Ciesz się, żeś gadzina i noga zaraz odrośnie...

Lesio popatrywał na Helkę. Szukał w niej jakiegoś współczucia dla księdza, lecz widział jedynie dezaprobatę. Nie wiedział, czego dotyczącą.

Siedzieli w milczeniu, przez okres, którego nie potrafiłby odmierzyć. Dopóki Węgielny nie rozwiał się w powietrzu, a Jan nie podniósł się z ulgą od stołu i nie zapytał, czy może już odejść. Kot odprowadził mężczyzn do drzwi. Były otwarte.

— Jesteście bardzo nietolerancyjni — powiedział do niego Jan. Kot go wyśmiał.

----------

Po przebudzeniu, nie pamiętał, jak znalazł się w domu. Usłyszał matkę, wołającą go na śniadanie.

Zwlókł się niechętnie i na wpół śpiący, poszedł do kuchni. Ona jak zwykle gadała, on jadł w milczeniu, próbując się jakoś ustosunkować do wczorajszych wydarzeń. Nie słyszał, o czym mówi. Dopiero ostatnie słowa ostatecznie go obudziły.

— Pamiętaj, że dzisiaj ksiądz po kolędzie chodzi...

W momencie unoszenia przez niego pomieszanego spojrzenia dobiegł ich sygnał karetki pogotowia. Jak zły omen.

Lesio zerwał się z miejsca i wybiegł z domu. Był pewien, że to o Helkę chodzi i jej zasłabnięcie wcześniejsze. Że wczorajsze... Jakie wczorajsze...?!

Stanął przy bramie, obserwując z ulgą ambulans, skręcający na plebanię. Biegło w tamtym kierunku kilkunastu ciekawskich, niektórzy wyglądając na zmartwionych. Lesio pomyślał o leciwej gospodyni Jana i także poszedł się przyłączyć do zbiegowiska.

----------

Zanim doszedł, karetka wracała. Podszedł do pierwszych z widzów, posłuchać wiadomości.

— Ksiądz Jan mówił o przekleństwie — usłyszał. — Tylko kto miałby księdza przeklinać...?

Kilkanaście głów zwróciło się w jednym kierunku. Na skraj wsi. Lesia także, lecz tutaj akurat, ze złością na sąsiadów.

— Co się księdzu stało? — zapytał, mimo to, spokojnie.

— Nogę złamał.

— Jak tylko wyszedł z domu.

— I kto po kolędzie pójdzie...? — spieszono z odpowiedziami.

— Nikt — odparł Lesio. — Tylko szkoda, że nie będziecie mogli ponarzekać, że was znowu na kasę oskubał...

----------

Późnym wieczorem siedział przy komputerze, czytając jakieś opowiadania. Tematy wybierał na chybił trafił i obecnie wszedł w horror, który nie tylko mu się nie podobał, ale i wywołał uczucie wszechogarniającego niepokoju.

Nie wyłączając sprzętu, postanowił się przejść.

W ciszy nocy jedynie jego butów, skrzypiące odgłosy się rozlegały, lecz przy domku Helki zauważył sporą grupkę ludzi. Wszyscy trzymali w rękach butelki i patrzyli na... Lesia matkę.

— Dawać zapałki! — rozkazała Teresa, a gdy w osłoniętych dłoniach Zdzicha Gorbina rozbłysnął ogień, przytknęła doń szmatkę, wystającą z trzymanej butelki. I natychmiast, pomimo głośnego i rozpaczliwego protestu Lesia, rzuciła ją w domek.

Szybko, w ślad za tamtą, poleciały kolejne i po chwili, płomienie ogarnęły cały budynek. Lesiowi wydało się, że ktoś jest w środku i z okrzykiem: Mordercy!!! — rzucił się na pomoc. Powstrzymano go, a na rozkaz Teresy, ogłuszono.

----------

Zerwał się, jak mniemał, w środku nocy. Na krześle, przed włączonym monitorem komputera. Obolały, wybiegł z domu, modląc się, żeby to znów był tylko dziwny sen. Dzień się dopiero budził i dopadając w pobliże domku Helki, o mało nie zderzył się z zaparkowaną taksówką. Kierowca stał obok i palił papierosa.

— Pani Zdankiewicz się pakuje — poinformował, wskazując nietknięty budynek.

Lesio bez namysłu, przekroczył magiczne wrota i wbiegł do domku. W środku było piekielnie zimno. Zrozumiał, że od dawna jej nie było, że Nowy Rok witała gdzie indziej- zapewne w gronie przyjaciół.

Na podłodze, w pokoju z Lesia snów, zamiast telewizora, stało kilka pudeł. Helka ładowała do nich różne drobiazgi. Łatwo można było się zorientować, że wszystko, co mogłoby stanowić ślad jej pobytu, w tym domku.

— Może to i dobrze, że wyjeżdżasz... — powiedział na głos to, co zamierzał zachować dla siebie. Stała tyłem do niego, więc nie zauważył, jak to odebrała. — Miałem na myśli... — nie reagowała, mówił więc dalej. - Na wiosnę... i w ogóle... Będę pilnował domu...

— To nie jest mój dom, Leszku — w końcu na niego spojrzała. — A co do wiosny... Przyślę prawnika i albo kupisz te grunta, jeśli cię stać, albo wydzierżawisz. Wiem, że chcesz tego od dawna...

— Dlaczego prawnika?! — zdenerwował się Lesio. — Nie potrzebujemy prawnika! To prosta tranzakcja i nie potrzebujemy...!

— Z kimś, tę tran-zakcję — przedrzeźniła go — będziesz musiał przeprowadzić... A teraz mi pomóż. - Wskazała pudła.

----------

Był tak rozżalony i wściekły, że przy ostatnim pudle, o mało nie zabrał się za wyrzucenie ich wszystkich na śnieg i rozdeptanie. A na dodatek Helka, wyglądała na zadowoloną. Jakby cieszył ją niesłychanie, ten ostatni akcent, jej pobytu na wsi.

—Nie będę rozmawiał z prawnikami! — oświadczył zeźlony, zamykając bagażnik. — Przyjedź na wiosnę! — zażądał, po raz pierwszy zwracając się do niej świadomie bez tak irytującej ją: „pani`.

— Nie, Leszku...

— Więc latem — zaproponował polubownie. — Zajmę się ziemią i domem...

Podeszła i pocałowała go lekko. A potem wsiadła do taksówki i odjechała.

  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Zastygły w czasie świat polskiej patriarchalnej wiejskiej prowincji z jej znachorami, kościółkiem, urzędasami, komputerami i telewizorem - i obcą kobietą, która pasuje do niego jak kwiatek do kożucha i/lub pięść do nosa...

Piękna kobieca proza współczesna gotowa do wielonakładowej edycji
© 2010-2016 by Creative Media