Author | |
Genre | humor / grotesque |
Form | prose |
Date added | 2018-01-23 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1432 |
Weszła i wypełniła sobą, jakby świeżym powietrzem, całą przestrzeń lokalu. Podążała w stronę wolnego stolika pod bacznym obstrzałem spojrzeń męskiej połowy sali. Oczy żeńskiej połowy, spłomienione zazdrością, wypuszczały w jej kierunku chmurę jadowitych strzał.
Szła spokojnym pełnym królewskiego majestatu krokiem. Głowa uniesiona, wzrok dumnie przeszywający towarzystwo z sali. Jej smukła figura, mieniąca się muślinową kreacją, przepłynęła metr obok Konrada, obdarzając jego nozdrza zapachem nieziemskiej świeżości. Siadła przy sąsiednim stoliku twarzą do niego. Kąciki jej zmysłowych ust pokrywał ledwie postrzegalny uśmiech. Patrzyła na niego, a on czuł się, jakby był omywany poranną rosą…
Jak przystało na nietuzinkowego mężczyznę, na ręku którego połyskiwał złoty „Roleks”, a w kieszeni kurtki (wykonanej z najlepszych skór) pęczniał stos kredytowych kart – jej subtelny uśmiech odwzajemniał własnym.
Na pewno wiedziała, kim jest, lub właśnie się w tej chwili domyśliła.
Nie. On nie jest aktorem z popularnych telenowel. Ale jego charakterystyczna fizjonomia często jest eksponowana na okładkach kolorowych magazynów i w TV, nawet w towarzystwie prezydenta.
Ona, w przeciwieństwie do innych bywalców tej knajpy, nie może go nie znać, ona przecież z tych kobiet, które zapamiętują takich jak on, nawet gdy ujrzą tylko raz. Ona, zanim zasypia w łóżku, oczywiste jest, że zawsze rozmyśla o nim i marzy o przypadkowym z nim spotkaniu. Ona dobrze wie, że jest młody na duchu, że właśnie świeżo po rozwodzie z kolejną miss. O tym prasa i stacje TV trąbią od tygodni...
Tak! Owszem. Ona mu się podoba…
Czas to pieniądz. Podnosi się zza swego stolika i kieruje do niej.
Kobieca połowa sali patrzy na niego spojrzeniem pełnym zachwytu i wdzięczności. Męska – nienawistnie i z zawiścią.
Odsuwa krzesełko obok jej stolika i siada ze swoim obok. Ona patrzy na niego mamiącym, kocim spojrzeniem, on przedstawia się jej z imienia. Nazwisko powinna znać. Ona ma na imię Szafira.
Bierze w swą dłoń delikatną rączkę Szafiry o atłasowym dotyku i gdy dostaje sygnał, że samolot jest gotów do startu, na oczach całej sali wyprowadza ją z lokalu.
Zamierza spędzić tydzień na Cyprze w swej południowej rezydencji. Zaprosił ją, by poleciała razem z nim. Czemu miałaby nie skorzystać? Z nim może zdobyć cały świat. Zgodziła się. Siadają do czekającego „Bentleya”, szofer zapuszcza silnik. Mkną na lotnisko. Samolot już kręci śmigłem.
Na Cyprze czeka na nich jego asystent i potwierdza: willa gotowa na przyjęcie gości.
Razem z Szafirą jedzą obiad na odkrytej werandzie. Koją oczy rozciągającym się po widnokrąg morzem: zielonym u brzegu, błękitnym przy horyzoncie. Jego prywatny jacht zacumowany w porcie kołysze się pod białym żaglem leciutko... I czeka.
Nad nimi – lazurowe niebo i korony zielonych palm, przez które jaskrawe promienie słońca przemknąwszy poszatkowane na kreski połyskują na tarasie. Oddech szerokiego morza usypia nieskończoną przestrzenią, koi poszumem fal.
On i Szafira patrzą sobie w oczy namiętnie i pożądliwie.
Nasyceni obiadem nie na tyle, aby żołądki były przeciążone, idą do sypialni, gdzie czeka na nich szerokie łoże pokryte śnieżnobiałą pościelą.
Ona – z lekką wstydliwością ześlizguje ze swej smukłej sylwetki sukienkę. On – widzi boskość jej przepięknego ciała. Przyciąga ją delikatnie do siebie, dotyka ustami gorących piersi. Zasklepieni w objęciu upadają na wychłodzoną, nakrochmaloną pościel…
– O! jak dobrze być rekinem finansowym!
– Kondzio, jestem już! – rozlega się głos żony.
Głos… jak meteoryt spadający z kosmosu na stojący przed nim bigos firmowy „Pudliszki” z pajdą chleba. Wzdrygnął się. Potrącony widelec z namolnym brzdękiem uderza w podłogę.
Żona wróciwszy z toalety siada naprzeciwko. Swą słuszną tuszą zakrywa postać Szafiry. Papierową serwetką wyciera mokre dłonie...
– Kondzio, kochanie, zamówisz dla mnie to samo?