Author | |
Genre | horror / thriller |
Form | prose |
Date added | 2010-11-23 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 2878 |
Cały dzień minął mu okropnie. Chciał jej coś napisać, chciał jakoś przeprosić. Nie wiedział, co ze sobą zrobić. Czuł się samotny i opuszczony. Od kiedy był z Ewą, czuł się szczęśliwy, bo jej jedynej na tym fałszywym świecie był pewien. Teraz go zawiodła i zawalił się ostatni pomost między nim a światem. Poza nią jedyną nie miał nikogo, komu mógłby się wyżalić, z kim mógłby porozmawiać i zrzucić ten ciężar z siebie. Wyszedł z domu koło piątej po południu. Miasto było pełne ludzi. Wszyscy jacyś weseli, zadowoleni, uśmiechnięci. Dobijało go to bardzo. Poszedł do parku, bo pomyślał, że trzeba mu świeżego powietrza, kilka oddechów przejrzystego tlenu z miejsca, które go zaakceptuje. Problem polegał na tym, że nic mu się nie chciało, na nic nie miał ochoty i czuł się podminowany. Każda czynność, najprostsza nawet, zdawała się dla niego ogromnym wysiłkiem.
W parku spotkał Ewę. Było to niespodziewane spotkanie. Adam szedł uliczkami, nie zwracając uwagi na swoje otoczenie. Bezwiednie wybrał jedną z ławek w parku i postanowił usiąść, odpocząć. Nie patrzył, czy na tej ławce ktoś siedzi czy nie, nie obchodziło go to. A na tej ławce siedziała Ewa. Nie poznał jej, gdyż siedziała z głową schowaną w dłoniach.
Ona pierwsza zaczęła z nim dialog. Rozmawiali długo, choć głównie on mówił. Ewa słuchała ze łzami w oczach. Tak naprawdę widział w niej anioła, piękną istotę, delikatną, jedyną chyba taką na ziemi. I chciał jej o tym powiedzieć, ale nie mógł. Nie potrafił. Zresztą nic by mu to nie dało. Adam był już całkowicie obojętny. Ewa też już chyba podjęła decyzję i stanowczo się jej trzymała. Najgorsze dla Adama było to, że nie potrafił nic zrobić, że był bezsilny, że jego starania legły w gruzach. Powoli godził się z losem. Wstał i podszedł do niej. Wziął ją za rękę i mocno przytulił do siebie. Nie chciał nigdy, aby płakała z jego powodu. Chwila ta trwała długo. Adam nie chciał być już dla niej ciężarem. Po długim zastanowieniu podjął bardzo ciężką dla siebie decyzję. Odszedł.
Po tym zdarzeniu poczuł się źle. Gorycz przepełniała jego serce, a w umyśle miał obraz Ewy. Nadal chciał z nią być, martwić się o nią, opiekować i troszczyć. Chciał się przynajmniej starać. Teraz stracił tę możliwość. Nawet na chwilę nie przyszło mu do głowy, że on sam wymaga opieki i to on może być głównym problemem.
Postanowił wrócić do domu. Nie chciał już przebywać między ludźmi, miał dość tłumów, przepychu. Czuł się przytłoczony. Miał wrażenie, że jest obserwowany i na każdym kroku oceniany. Czuł na sobie szyderczy wzrok każdego napotkanego przechodnia. Jakby wszyscy chcieli go osądzić. Ruszył szybko i zdecydowanie. Gdy wchodził na klatkę schodową, poczuł ponownie ten ból w okolicy płuc. Było to coś w rodzaju chwilowego braku oddechu, kłucie niedające odetchnąć. Przystał na chwilkę, aby złapać parę wdechów. Powietrze było nad wyraz rześkie, świeże, nawet można by powiedzieć całkiem pozamiejskie. On sam czuł się jak w nocnym koszmarze, w którym ucieczka zawsze jest ograniczona powolnymi ruchami. Świat rozmywał się przed jego oczami, zacierał i całkowicie tracił kolory.
Dla Adama życie w wielkim mieście było czymś zdecydowanie przykrym. Z jednej strony był pasjonatem przyrody, i stąd właśnie jego odskocznia. Z drugiej zaś strony nie lubił towarzystwa ludzi. Zawsze sobie wyobrażał, że na wsi miałby więcej spokoju. Poza tym nie doznałby takich tragedii jak tu, w mieście. Jego brat nie poznałby Bizona i nie wplątałby się w dragi. W jego nienawiści do otaczającego świata było coś z czarnego humoru, drwina, paradoksalna humoreska, która nijak go bawiła. Tym bardziej zadziwił się, gdy ten świeży oddech posilił jego płuca, jeszcze młode, ale jakże zmęczone tym ciężkim światem. Rozejrzał się dookoła, czy aby nikt nie czeka tuż za rogiem z nożem lub kijem, aby odebrać bezbronnej ofierze telefon, portfel czy nawet kurtkę. Był to dla niego, ale przecież nie tylko dla niego, odruch naturalny. Taki jest przecież ten nasz świat, w którym aby przetrwać, trzeba coś robić. Więc dla świętego spokoju ducha rozejrzał się powtórnie.
Świeża bryza otumaniła go całkowicie, stał i nic nie czuł, nic nie widział, nic nie słyszał. Chciał, aby ta chwila zapadła się w jego umyśle, pragnął egzystować z tym uczuciem. Szum w głowie, który wprawił go niemal w nirwanę, brutalnie uświadomił mu, jak bardzo już nie chce, jak bardzo ma dosyć, jak bardzo chce odejść. Pragnął wieczności. Tak naprawdę sam nie wiedział, do czego czuje tę ogromną odrazę i nienawiść. Często się zastanawiał, ale do konkretnych wniosków nie dochodził, więc odkładał to na później. Teraz stał na klatce schodowej i czuł coś dziwnego. Gdy się ocknął, panował już półmrok, było już daleko po siódmej, co na jesienną porę było już wczesnym wieczorem. Potrząsnął głową, jeszcze raz się rozejrzał i ruszył do domu.
Kolejną niespodzianką były dla chłopaka zamknięte drzwi do mieszkania. Normalnie o tej porze matka już dawno robiła kolację dla jedynego syna, który jej pozostał. Pomyślał, że może wyszła do sąsiadki, gdyż przyjaciółek zbyt wiele nie miała. Było to już dwa lata temu, ale matka Adama nadal nie mogła się z tym pogodzić. Cierpiała w samotności. Adam też przezywał to na swój sposób, ale nie uwidoczniał tego.
Tak więc nie było innego wyjścia jak tylko wizyta matki u sąsiadki. Z tą myślą włożył klucz do drzwi. Klucz nie tylko nie chciał wejść, ale i nie dał się przekręcić. Mocne szarpnięcie otworzyło zamek, ale zdziwiła go jedna rzecz. Nie usłyszał nawet szmeru, mocne pociągnięcie drzwi nie tylko nie narobiło hałasu, ale nie wywołało nawet żadnego dźwięku. Nie słyszał żadnego zgrzytu, pęknięcia. Jednak nie zwrócił na to zbytniej uwagi. Chwilę się tylko zastanowił.
Wpadł do mieszkania i tu kolejny zawód – brak prądu. Nie mógł zapalić światła w przedpokoju, w pokoju, w kuchni, po czym zrezygnowany zaczął szukać świeczki. Przy okazji poszukiwań stłukł jakieś naczynie i przewrócił trzy krzesła. Znalazłszy świecę, zapalił ją i przysiadł na chwilę przy stole. Zauważył, że stała na nim filiżanka po kawie i talerzyk z kilkoma połamanymi herbatnikami. Wiedział, że jego matka w zwyczaju miała przedpołudniową kawę, ale gdy wracała z pracy, wszystko musiało być w należytym porządku. Wzruszył ramionami, odstawił świeczkę i sięgnął do drzwiczek lodówki, kiedy nagle świeczka zgasła. Po prostu płomień znikł, tak jakby go wcześniej nie było. Adam wytłumaczył to sobie przeciągiem, którego jednak wcale nie było. Zapalił ponownie świeczkę i gdy ją odłożył, ponownie zgasła. Zrezygnowany zapalił świeczkę po raz trzeci, tym razem wstając i kierując się do własnego pokoju. W myślach kołatały mu jakieś wydarzenia z minionych tygodni. Był strasznie wyczerpany, więc postanowił się przespać. Zapomniał o matce, bo przecież tu wszyscy się znają, a mama nigdzie dalej nie wychodzi. Nie myślał o tym. Postawił świeczkę na biurku, a zabierając rękę, zauważył, że ponownie zgasła. Położył się więc i zasnął w mgnieniu oka. Kładąc się, planował wstać około dwudziestej pierwszej, ale nie dał rady, był bezsilny, bezwładny. Budzik nie zadzwonił, nawet rano.
Gdy wstał rano, chciał sprawdzić, czy matka wróciła, był głodny. Nie mógł przezwyciężyć tej sennej aury, tej siły, która nie pozwoliła mu się podnieść z łóżka, tak jakby to nie był jeszcze czas. Im dłużej z tym walczył, tym jego sen był twardszy i bardziej niespokojny. Miał jeden z tych koszmarów z ucieczką i spadaniem w otchłań. Było mu strasznie zimno, ale nie mógł nic zrobić. W głowie kołatała mu się jedna myśl, że musi się nakryć, ale tak naprawdę był nakryty. Zresztą noc nie była wcale zimna. To było jak niewola w ciele, którym nie można władać.
Rano zerwał się na równe nogi. Zimne dreszcze targały nim niemalże przez pół godziny. Czuł niepokój, strach, lęk. Przebrał się i poszedł przepłukać twarz. Gdy spojrzał w lustro, przypomniał sobie o matce. Otworzył pokój matki, a serce zaczęło mu walić tak mocno, że było je prawie słychać. Łóżko było puste. Wybiegł do kuchni, a tam totalny chaos. Krzesła powywracane, szklanki pobite, lodówka na oścież otwarta. Z początku pomyślał, że ktoś się włamał do mieszkania. Dopiero, gdy zobaczył szklankę po kawie oraz talerz z herbatnikami, przypomniał sobie wczorajszy wieczór. Okazało się, że wywrócił nie trzy, lecz wszystkie pięć krzeseł, łącznie z tym, na którym siedział, stłukł kilka talerzy i szklanek, a także ulubiony wazon jego matki. Nie pamiętał tego wszystkiego. Szum w głowie zagłuszał wszystko.
Dopiero po chwili znowu przypomniała mu się matka. Dostał niesłychanych drgawek, strach przeszywał jego ciało. Blady jak ściana wybiegł z mieszkania, zapominając zamknąć drzwi. Dokąd biegł? Sam dokładnie nie wiedział. „Do sąsiadki, nie na policję, ale może do szpitala…” Głowa pełna myśli tłumiła w nim strach. Nie wiedział, co począć, gdzie iść, do kogo się zwrócić. Niepokój i strach całkowicie sparaliżowały młodego mężczyznę, do tego stopnia, iż dopiero po godzinie wyszedł z klatki schodowej. Wypadł na dwór i zatrzymał się w tym samym miejscu co wczoraj. Znowu miał déjà vu. Silny skurcz w klatce piersiowej, dwa razy mocniejszy niż wczorajszego dnia, dwa razy mocniej wstrząsający, dwa razy mocniej ścinający z nóg. Zatkało go na dłuższą chwilę. Myślał, że się udusi, kiedy nagle upadł na kolana. Wszystko było takie same jak wczoraj, ziemia, domy, pustka, a nawet mimo porannej godziny, świat wydawał się jakiś zmęczony, zaspany, niewyraźny. Głupia myśl przeleciała mu po głowie, że to dzień wczorajszy, że to ta sama pora.
Klęczał tak przez dłuższą chwilę, zanim doszedł do siebie. Podniósł ręce z ziemi i położył ja na twarzy. Dopiero po sekundzie zorientował się, że nawet ziarnko piasku nie przylepiło mu się do dłoni. Była to głupota, mało istotny szczegół, który jednak przykuł jego uwagę. Co dziwniejsze, czuł, że ziemia jest wilgotna.
To wszystko wydawało mu się złym snem. Chciał skupić się na poszukiwaniu swojej matki, lecz rozmyślał o wazonie, o czystych rękach, o świeżym powietrzu. Stał jak słup soli i wpatrywał się w ziemię. Zobaczył tam małego robaka, który ugrzązł w tej wilgotnej ziemi. Niby nic takiego, ale robaczek nawet nie drgnął, gdy Adam trącił go palcem. Obraz nieruszającego się robaka przykuł jego uwagę na dłuższą chwilę.
Ocucił go dopiero głębszy wdech powietrza. Już zasypiał, gdy ponownie złapał kilka łyków powietrza. Rozejrzał się i pomyślał, że ostatnimi czasy robi to dosyć często. Znowu banalna myśl odwiodła go od spraw naprawdę ważnych. Było nad wyraz cicho, spokojnie, bezwietrznie. Zupełnie jak wczoraj, kiedy wracał do domu.
Chwilę zastanawiał się nad ostatnimi dniami, by po chwili wahania wrócić do domu. Zupełnie nie wiedział po co, nawet nie miał świadomości, co robi. Podszedł do drzwi i zaczął szukać kluczy. Zajęło mu to dłuższą chwilę, w ciągu której natarczywie pojawiała się myśl, iż pozostawił drzwi otwarte. Ten głos w jego głowie był głuchy, ledwo słyszalny, lecz on nie zwracał na niego uwagi. Dopiero, gdy kilkakrotnie wywrócił kieszenie do góry nogami, myśl o otwartych drzwiach przeraźliwe odezwała się w jego głowie, tak przeraźliwie, że Adam złapał się za głowę i, zataczając się, upadł na ścianę. Podniósł się szybko jakby piorunem trafiony i wybiegł na zewnątrz budynku. Przebiegł tak może ze dwa osiedla, szukając nie wiadomo czego. Może oczekiwał na czyjąś pomoc, może chciał uciec, sam nie wiedział. Otrzeźwiał trochę, lecz ciągle czuł się zmęczony, senny, wręcz zniewolony przez swoje ciało.
Jego uwagę zwróciło to, że dookoła nie było żywej duszy. Dosłownie w całej okolicy nie było nikogo, zupełnie nikogo. Normalnie w tygodniu nie byłoby w tym nic niebywałego, lecz była sobota. Usiadł na ławce, blisko parku i zaczął analizować tę całą sytuację. Już nawet posądzał się o szaleństwo, histerię, paranoję. Wszystko, co mu się przytrafiło, było nielogiczne, niespójne i w ogóle niesamowite.
„Gdzie są ludzie?” – to pytanie dręczyło go przez ponad dwa kwadranse odpoczynku na ławce. Poszukiwania matki uogólnił do poszukiwań kogokolwiek, z kim mógłby porozmawiać, kto mógłby mu pomóc, wytłumaczyć. Chęć znalezienia kogoś była w nim bezwarunkowa, naturalna. On wcale tego nie chciał i był świadom, że robi źle. Lecz z każdą sekundą czuł, że zapada w sen, pewne osłupienie, a jego ruchy są już tak spowolnione, że ciążą mu ręce, nogi włosy – dosłownie wszystko. Miał chwile apatii i porywów, chciał coś zrobić, ale nie wiedział, czy da radę.
W pewnym momencie pomyślał sobie o pobliskim parku, do którego ludzie tak często przychodzą w sobotnie poranki, nawet takie ponure jak ten. Ta myśl dodała mu pewnej werwy. Poderwał się z ławki, ambitnie zaczesał włosy i ponownie doznał osłupienia wywołanego bólem w płucach. Ból stawał się z każdym atakiem coraz mocniejszy, coraz bardziej odczuwalny. Ale tym razem walczył z tym i nie zatrzymywał się, aby odpocząć. Chciał po prostu uniknąć ponownej śpiączki. Ruszył do parku z nadzieją, tylko nadzieją, gdyż pewności już nie miał do niczego. Wszystko, co poznał, czego się nauczył, w czym egzystował, zdawało się być zupełnie nową rzeczywistością.
Park był niedaleko, tak więc droga zajęła mu niedużo czasu. Był tam w zaledwie pięć minut po odejściu od ławki. Już na samym wejściu do parku dziwny obraz przykuł jego uwagę. Ujrzał fontannę, z której tryskała woda. Tylko że ona nie tryskała, tylko wisiała w powietrzu. Była jak lód, w ogóle się nie poruszała, wyglądała jakoś bajecznie, mistycznie. Adam spojrzał w wodę, przechodząc obok, i nie dostrzegł swojego odbicia, co wytłumaczył sobie niezgrabnie jakąś tam zasadą o padaniu światła, którą poznał na lekcjach fizyki. Nie wiedział nawet, czy owa zasada jest prawdziwa czy urojona, nie chciał się martwić tak banalnym problemem jak odbicie w wodzie. Co dziwne, bardziej przejął się brakiem odbicia niż tym, że woda wisiała w powietrzu jak na jakimś filmie.
Gdy starał się odwrócić swą uwagę od tej wody, spostrzegł postać na ławce. Miał teraz mieszane uczucia. Ucieszył się, ze w końcu kogoś spotkał, lecz jak do całego swojego życia podchodził z dużą dozą nieufności. Podszedł szybkim, jak na swoje ociężałe ciało, krokiem i poraziło go, iż ów człowiek siedzi w kompletnym bezruchu. Wyglądał jak manekin sklepowy, całkowicie martwy. Miał na nosie okulary przeciwsłoneczne, tak więc Adam nie mógł zobaczyć, czy ten młody człowiek śpi, czy nie żyje. Bał się podejść bliżej, gdyż sytuacja była co najmniej nietypowa. Wydawało się mu, że jest w tej scenie jakiś dramat, lecz nie mógł odgadnąć jaki. Obraz nieruchomego mężczyzny już wystarczająco zbił go z tropu. To, co przeżył, w ostatnim czasie zahartowało jego psychikę, lecz to, co obserwował w tym momencie, było asem pikiem w całej talii dziwacznych sytuacji. Drżącym głosem zapytał o papierosa. Już sam fakt, że pyta obcego mężczyznę o papierosa, wydał mu się odrażający i niesmaczny. Przecież nie palił. Przecież ten ktoś tkwi w bezruchu. Nie wiedział, po co mu dowód, po co mu namacalny dowód na to, że faktycznie umysł płata mu porządnego figla.
Po dłuższej chwili obserwacji i wyczekiwania choćby na jeden najmniejszy ruch, Adam doznał rozczarowania. Oponent tkwił tak jak na początku. Nie ruszył się nawet o milimetr. Siedział w tej samej pozycji, nie wiadomo było, czy śpi, czy udaje, czy się zamyślił? Co się stało, że zamarł w bezruchu? Wystarczającą zuchwałością wydało się Adamowi wyrwanie z ręki tego młodego chłopaka książki. Zadziwił go jej tytuł – „Pod okiem Boga”. Tytuł był o tyle znamienny, że Adam często zastanawiał się, jaki wpływ na nasze działania ma Bóg. Czy naprawdę obserwuje każdy nasz ruch, słucha każdej naszej myśli, śledzi każdy nasz krok? Czy możliwe jest, aby ludzie tak bardzo cierpieli, tak bardzo błądzili i tak bardzo się krzywdzili nawzajem tuż pod okiem Boga? Uderzyło go coś, jakieś niejasne przeczucie, nieokreślona myśl zakołatała w jego umyśle, ale od razu wyśmiał sam siebie za tę myśl. Był to jednak tylko pozorny śmiech, gdyż tak naprawdę Adam był przerażony całą tą sytuacją.
Rzucił książkę i chciał uciec z tego miejsca, gdy po raz kolejny złapał go atak. Tym razem łzy podeszły mu do oczu, gardło drgało jak nigdy dotąd, poczuł ucisk w krtani. Adam zdawał sobie jednak sprawę z tego, że to wcale nie z powodu bólu w płucach. Zobaczył rzecz najdziwniejszą w życiu. Książka, którą przed chwilą rzucił, zawisła w powietrzu. Wpatrywał się w nią jak w coś, co nie istnieje, jak w absurd wykreowany przez jego zmęczony umysł. Książka wisiała jakby w wodzie, jakby oboje znajdowali się w próżni. Pojedyncze strony utworzyły wachlarz kartek, jednakże żadna z tych stron nawet nie drgnęła. Skamieniały portret młodego mężczyzny oraz książka, która „lata”, wywołały u niego mdłości, z nerwów, niepokoju, a nawet ze strachu. Zerwał się z ziemi i już nawet nie zważał na ból, tylko starał się biec przed siebie. Jego głowa była już tak zmęczona myślami, a teraz jeszcze to. Miał już dosyć tego. Co to było? Gdy chciał odpowiedzieć sobie na to pytanie, ogarniał go strach. Bał się tej niewiedzy, domniemań, pozorów, bał się własnych myśli.
Przesiedział prawie pół godziny pod murami parku, gdyż tylko na tyle drogi starczyło mu sił. Po raz drugi zdarzyło się mu, że obserwował coś, o czym kompletnie nie myślał. Zobaczył motyla nad kwiatem. Wpatrywał się łapczywie w ten obrazek, gdyż o tej porze motyle to rzadkość. „Mamy ciepłą jesień w tym roku” – pomyślał, obserwując motyla. Wpatrywał się tak długo, że zapomniał o wszystkim, o drzwiach, o książce, o wodzie. Tak bardzo chciał odpocząć od tego absurdu, iż nawet nie zauważył, że motyl zwisa nad kwiatem, ale nie rusza skrzydłami. Przetarł oczy i dopiero to pozwoliło mu ujrzeć dokładnie zaistniałą sytuację.
Teraz ponownie wróciły myśli, strach, wróciła przeszłość. Tym razem jednak podchodził do tego powoli i na spokojnie. „Co się stało w parku? Mężczyzna, który albo spał, albo nie żył, książka, która ni stąd, ni zowąd zaczęła fruwać, dziwna woda w jeziorze…” Teraz dopiero zrozumiał, że ból pojawił się dokładnie w tym samym czasie, w którym złapał go atak. Przestraszył się tej myśli. Ale brnął dalej. Przyszła mu na myśl świeczka, która gasła, mimo iż nie było przeciągu. „Dlaczego nie gasła, gdy miałem ją w ręku?” To wszystko było na tyle dziwne, że nie wiedział, jak ma to sobie wytłumaczyć. Każda teoria była gorsza od poprzedniej. Wiedział w tym momencie, że nie może zasnąć, nie może poddać się tej sile zmęczenia i apatii.
W tym właśnie momencie spojrzał na motyla i zobaczył, że on wcale nie siedzi na kwiecie. Podniósł się z ziemi, otrzepał czyste ręce, ubranie, które też się nie zabrudziło, i postanowił pójść do centrum miasta. Cała ta złość, ten niedefiniowalny lęk, to wszystko narastało w nim niesamowicie. Milczał, bo niby co i do kogo miał mówić? W głowie miał burzę, prawdziwą burzę z piorunami. To było dla niego zbyt dużo, i on dobrze o tym wiedział. Nie mógł się domyślać, co go czeka za rogiem, co teraz zobaczy, ale czuł niepokój i gniew. Doszedł do końca parku, wrócił na osiedle i tędy ruszył do centrum. Po drodze widział kilku nieznajomych z daleka, ale postanowił nie podchodzić. Pierwszym było małe dziecko, siedzące w piaskownicy. Siedziało plecami do Adama, zresztą było to dobrych parę metrów dalej, tak więc nie widział, czy jest ono żywe czy nie, a nawet nie zwrócił uwagi, czy się poruszało. Kątem oka dostrzegł skinienie głową, ale nie był tego pewien. Po drodze zobaczył również pewnego mężczyznę, który w publicznym miejscu, bo pod budynkiem biblioteki, załatwiał swoje potrzeby fizjologiczne. Z początku nie zwrócił na niego uwagi, lecz gdy mężczyzna przez dłuższy czas pozostawał w bezruchu, przyjrzał mu się dokładnie. Miał on mokrą nogawkę, podarte spodnie, spod których wystawało mu wino. On również stał tyłem, zachowując resztę przyzwoitości, tak aby ludzie nie widzieli, co robi. Nie udało się mu to kompletnie, gdyż Adam ujrzał nawet strumyk pomiędzy jego nogami. Było to wszystko paradoksalne w odbiorze i Adam poczuł się strasznie niesmacznie, tak więc powolnym krokiem ruszył dalej. Miał przed oczyma pięknego motyla. Żałował teraz, że go nie porwał ze sobą. Zbliżał się do skrzyżowania, za którym rozpościerało się miasto.
Idąc tak, zobaczył kolejną osobliwą rzecz, która umknęła jego uwadze wcześniej. Otóż było strasznie cicho. Nawet szelest, nawet szept nie dał się słyszeć. Otoczenie zdało się być całkowitą otchłanią nicości. Wszystko zapadło się w chwili. Chłopak tłumił te wrażenie w sobie, gdyż było to nader dziwaczne, nawet w obliczu tego, co już się stało. Doszedł do rogu, za którym rozpościerał się widok na rynek, i zatrzymał się na chwilę. Była to ciekawa okolica z tego względu, że ten róg był takim wejściem do centrum. Wcześniej były blokowiska i osiedla mieszkalne, a tu wchodziło się do wielkiego miasta. Wszystko to było od siebie tak oddzielone, że nie było możliwości zobaczenia, co się dzieje w mieście, jeżeli nie przeszło się za ten róg. Było to swego rodzaju miejsce szczególne, dzieliło bowiem miasto na część mieszkalną i przemysłową. To jakby dwie społeczności, dwa miasta obok siebie, współpracujące ze sobą i uzupełniające się. Czego oczekiwał, przekraczając ten specyficzny róg, tę swoistą bramę? Szczerze bał się wyjrzeć. Ale zrobił to szybkim i zdecydowanym ruchem, po czym zamarł w bezruchu. To, co zobaczył, osłupiło go dziesięciokrotnie mocniej niż „latająca książka”. Doznał totalnego szoku. Zimny pot oblał jego ciało, kolana zginały się w pół pod naporem coraz to cięższego ciała. Czuł, że opada z sił, że zaraz może zemdleje, że już nie panuje nad odruchami. Ręce mu drżały, i sam nie wiedział, czy z zimna, czy może z lęku. To już nie był strach, on był przygotowany na rzecz przedziwną, absurdalnie niemożliwą, a jednak i to wywołało w nim chaos myśli. Powoli już nawet tracił poczucie rzeczywistości, gdyż to wszystko nijak miało się do rzeczywistości. Ciężkie powieki opadały w dół jak stare, zepsute żaluzje. Stał i wpatrywał się przed siebie z niedowierzaniem. Wyglądał strasznie, blady, siny, spocony i roztrzęsiony. Przez ponad kwadrans nie poruszył się wcale. Trwał w tej śpiączce i nie myślał zupełnie o niczym. Czuł się niepotrzebny, jakby nie istniał. Było to uczucie, które odczuwa człowiek całkowicie zdesperowany, który targa się na swoje życie. Człowiek, który stoi nad przepaścią, i tylko chwile dzielą go od skoku w otchłań. Zawsze zastanawiał się, czy jest coś gorszego niż śmierć, a teraz czuł, jakby się dowiedział, jakby poczuł coś nieosiągalnego, coś, co niszczy człowieka do szpiku.
Znowu poczuł się niesamowicie senny, zmęczony. To go obudziło i rzuciło pod nogi tego makabrycznego obrazu, który jawił się przed nim. Zaczynał rozumieć, co się stało, lecz nie mógł sobie tego dobrze poukładać. Dopiero teraz zaczął analizować to, co odbiera swoimi receptorami. Świat wydawał się niesamowicie przejaskrawiony. Na głównym rynku było mnóstwo ludzi, targujących, kupujących, młodych, starych i wszystkich, jakich mógł sobie wyobrazić. Wszystko było jakby zamarznięte, jakby zatrzymane w tafli lodu. Świat po prostu się zatrzymał, jakby ktoś wcisnął pauzę. Teraz zaczął zauważać wszystko dokładniej, szczegółowo i wszystko na raz. Kilka obrazów w jednej sekundzie, a on sam czuł, że jeszcze nigdy nie widział świata w takiej skali. Świat stał przed nim w milionach kolorów, wymiarów, tysiąca przestrzeni. Teraz dopiero spojrzał w niebo i zobaczył kilka centymetrów nad głową gołębia, który zastygł w czasie lotu. W oddali dzikie stado gęsi, prawdopodobnie odlatujące na zachód. Przypomniał mu się żart jego nauczyciela od geografii „wiecie, ptaki mają wspaniałą intuicję, powinniśmy się od nich uczyć, ale my ciągle na wschód i na wschód…” zaśmiał się żałosnym półgłosem. Dziwne, że w takiej chwili mu się to przypomniało. Kilka metrów od siebie zobaczył jakąś torebkę, którą porwał wiatr, tylko że była ona jakby namalowana na krajobrazie, w który się wpatrywał. Nie widział nawet w tym obrazie perspektywy, cały świat był płaski i zaledwie dwuwymiarowy. Wszystko, co otaczało go dookoła, było jak jakieś dziwne muzeum, gdzie eksponatem stał się nawet papieros rzucony na ziemię przez przypadkowego przechodnia. Jego rzeczywistość stała się sztuczna, martwa, nienaturalna.
Dopiero po tych przemyśleniach Adam ruszył z miejsca, aby przypatrzeć się ludziom. Dookoła stały jakieś postacie, których czas uwiecznił w przeróżnych pozycjach. Mężczyzna witający się z młodą kobietą, zgięty w pół, trzymający się za plecy. Na jego twarzy widoczny był grymas i przyszło na myśl Adamowi, iż mężczyzna po prostu chciał ukryć, że nie jest już młody i w akcie grzeczności zdemaskował się. Na twarzy kobiety zarysowało się politowanie, współczucie, czy coś w tym rodzaju, ale Adam nie zastanawiał się już nad tym. Mijał kolejnych ludzi i brnął w tłum, z każdym krokiem przyspieszając, coraz bardziej nerwowo spoglądając po ich twarzach. Szukał życia, iskry, nadziei. Co raz jego uwagę przykuwało to to, to tamto, absurdalne sytuacje, niespotykane w normalnie funkcjonującym świecie. Jakiś kieszonkowiec okrada kobietę, a co najdziwniejsze w tym wszystkim, to to, że druga kobieta kątem oka przygląda się tej sytuacji z perfidnym uśmiechem. Z drugiej strony jakieś dzieci wyciągające rączki po marny pieniążek. Tu Adam zatrzymał się na chwilę. Przyjrzał się tej scenie, choć wcale nie miał na to ani ochoty, ani czasu. Jedno z trójki dzieci było tak chude, że na policzkach można by pokazywać kości czaszki. Oczy schowane głęboko, zapłakane, bez wiary i bez życia. Rączki pokaleczone, najprawdopodobniej od dźwigania złomu, i gołe nogi. Dziecko miało niespełna dwanaście lat, może i mniej. Pozostała dwójka to chyba rodzeństwo, gdyż starsza, może dziesięcioletnia dziewczynka tuliła do siebie pięcioletniego chłopca. Wszyscy byli ubrani marnie, bez butów i w porwanych ubrankach. Strach zmieszał się z politowaniem i złością. Przyglądając się chłopczykowi, zorientował się, że ten wbija swój wzrok w kogoś po drugiej stronie ulicy. Gdy przyjrzał się dobrze, zobaczył, że cała trójka ze strachem patrzy w tę samą osobę, w starą kobietę z papierosem w ręku. Kobieta wyglądała jak jędza ze złych koszmarów, a może nawet gorzej. Z nienawistnym wzrokiem wpatrywała się w trójkę dzieci. Adam aż wzdrygnął się, kiedy zrozumiał, że to ich matka. Nie zastanawiając się długo, wyjął pieniądze z kieszeni i włożył każdemu z nich do rączki, po parędziesiąt złotych. Oddał wszystko, co miał, gdyż pomyślał, że jemu już się nie przydadzą. Nie zauważył już, że na twarzy dziewczynki pojawiła się łza, bo odszedł dalej, a raczej odbiegł.
Dwa metry dalej runął na ziemię, potknął się o coś. Okazało się, że tuż nad ziemią wisi w powietrzu starszy człowiek, całkiem przyzwoicie ubrany. Zauważył od razu złamaną laskę w prawej dłoni starca, co tłumaczyło, co się stało. Znowu przyszło mu do głowy, że nawet lepiej, że czas się zatrzymał, przynajmniej dla tego dziadka, nie doleciał bowiem jeszcze do ziemi. Dość drastyczna wydała mu się ta myśl, więc od razu wstał i pobiegł dalej.
Powietrze było tak rzadkie, że niemożnością był sprint przez miasto, więc zwolnił. W głowie ciągle miał jeszcze ten cały nierealny świat. Zadawał sobie pytanie, co się stało, lecz nie potrafił na nie odpowiedzieć. Wszystkie te emocje kumulowały się w nim od wczoraj, a on czuł, że dłużej nie wytrzyma. Był tuż koło ogromnego supermarketu, kiedy zaczął krzyczeć. Krzyczał ile miał tylko sił, a im bardziej się starał, tym bardziej jego krzyk zanikał. Dosłownie milkł po sekundzie, co wprawiło go w totalny obłęd. Kilka chwil później Adam dostał kolejnego ataku.
Już naturalne było, że upadł na ziemię. Jego wzrok zamarł, gdy zobaczył gazetę leżącą na ziemi. Była na niej wczorajsza data oraz informacja o wielkiej promocji sukni ślubnych w tym oto supermarkecie. Spojrzał z niepokojem w górę i dostrzegł ogromny szyld „Dziś wielka promocja sukni…”, dalej już nie doczytał. To było już za dużo. Starał się złapać oddech i podnieść się z ziemi. Gdy już mu się to udało, złapał jakiś całkiem przyzwoity kamień i mocnym ruchem cisnął w szybę sklepu. Wszystko to działo się jakby w zwolnionym tempie. Widział, jak kamień powoli oddala się od jego ręki i uderza w szybę sklepu. Kolejny absurd – szyba pękła i rozprysła się w miliony kawałków, jednak wszystko zatrzymało się w bezruchu. Odłamki szyby zawisły w powietrzu, a kamień zatrzymał się tuż przed wielkim lustrem na wystawie. Było to niesamowite, ale zarazem wydało mu się piękne. Wyciągnął rękę po kawałek szkła i podjął go bez problemu. Ten widok, jakkolwiek niesamowity, uspokoił go bardzo. Dopiero, gdy zobaczył krew na szkle i pod sklepem, aż zachłysnął się powietrzem, i tak już przecież rzadkim. Powoli układało mu się w głowie całe zdarzenie z tych ostatnich godzin. Zrozumiał, dlaczego dookoła jest tyle ludzi, dlaczego jest rynek, dlaczego na osiedlu nie spotkał nikogo, dlaczego matka nie wróciła do domu. Nie było żadnego wczoraj, nie było żadnego wieczoru, nie było nic, co by się zdawało być. Zrozumiał wszystko, gdy spojrzał w lewą stronę. Stał tam tamten starzec, który ziewał i wpatrywał się w Adama. Był jak sopel lodu, jednakże jego spojrzenie paliło Adama, było żywe, silne. W tym miejscu nie było nikogo poza nim, więc fakt, że starzec wpatruje się właśnie w to miejsce, wydało mu się podejrzane. Ręka, którą zasłaniał usta, była już stara i pomarszczona. W ogóle był to człowiek sędziwy, jednak zwracał uwagę na siebie, przypominał kogoś Adamowi. Zrozumiał, że wszyscy zapadli w sen. On również się do tego skłaniał, lecz dlaczego tak nie było, tego nie mógł pojąć. Zrozumiał, co to były za napady apatii i zmęczenia, dlaczego w domu wydawało się mu, że jest noc, dlaczego ciągle opada z sił. Jak mógł oddychać, skoro czas stanął w miejscu?
Wszystko stawało się jasne poza jednym: Dlaczego? Jak to się stało, że świat zamarł, pozostawiając może jednego świadomego człowieka. Dlaczego to właśnie on? Na to pytanie odpowiedział bardzo szybko, bo przecież zawsze ktoś musi być. Ale… odpowiadając sobie na te pytania, zapomniał o starcu, o szkle w powietrzu, o małych żebrzących dzieciach i o wszystkim innym. Szedł powoli, nie zwracając uwagi na nikogo. Analizował każdy szczegół z tych ostatnich godzin, herbatniki na stole, motyla, świeczkę, starca. Dlaczego on mógł spowodować, że świat ożywał, że świeczka się paliła, że kamień leciał i zbił szybę? Później wszystko z powrotem zamierało i nic nie było zrozumiałe. Gdy przeszedł kilka ulic, natrafił na kolejną dziwną sytuację. Już nic go nie obchodziło, a jednak zatrzymał się i spojrzał na drugą stronę ulicy. Była tam mała dziewczynka, która stała plecami do Adama, blisko ogrodzenia. Widać było, że trzyma swe małe rączki na twarzy. Była podobna w budowie do tej żebraczki, mała, wątła, ale dobrze ubrana, w białych rękawiczkach. Chyba płakała, bo można było zobaczyć plamki na tych jej bielutkich rękawiczkach. Tuż obok, może metr dalej, stała kobieta z dzieckiem, tak samo dobrze ubranym i zadbanym. Tylko że w tej scenie był ukryty dramat. Kobieta była schylona nad tym może dziewięcioletnim chłopcem z demoniczną twarzą. Szczegół, który rzucał się w oczy, to przejaskrawiony, ogromny nos tej kobiety. Dodawał jej specyficznego wyglądu, strasznego, zawistnego. Twarz zniszczona od jakichś kosmetyków była okropnie pomarszczona, a jasnoniebieskie oczy kontrastowały z pomarańczowym ubarwieniem twarzy. Widać było, że dziecko zdenerwowało czymś tego potwora, gdyż na twarzy maleństwa widoczna była odciśnięta dłoń. Jasne było, że dziecko przyjęło potężny cios w twarz od swojej matki. Potwierdzeniem tego były drobne krople krwi, które zawisły na wysokości twarzy dziecka. Chłopiec musiał się tego spodziewać, gdyż miał zaciśnięte pięści i zamknięte oczy. Niesamowicie wyglądały krople krwi i łzy zastygłe w przestrzeni. Cały ten obraz wydał się Adamowi wstrętny, poczuł nienawiść do tej kobiety.
Zapomniał na moment o całym świecie i o wszystkich swoich problemach. Nie chciał jednak już na to dłużej patrzeć, postanowił znaleźć jakieś odosobnione miejsce, najlepiej daleko od centrum. Musiał odpocząć. Poszedł prosto przez wielki plac rynkowy, minął kilka ulic i znalazł się tuż przed zakładem, w którym pracowała jego matka. Zabolało go okropnie, że zapomniał o na tak długo. Szybkim krokiem ruszył do owego zakładu. Już w środku, gdy tylko zobaczył sprzątaczkę i ochroniarza, przypomniał sobie, że czas zatrzymał się daleko po czwartej, a w piątek jego matka kończyła właśnie o czwartej. Wyszedł i zastanawiał się nad tym, w którą stronę mogła pójść. Były tylko dwie drogi, jedna przez miasto, lecz ona tędy raczej nie chodziła, bo zakupy robił przeważnie on, a zresztą z tej strony sam przyszedł, oraz druga, przez pobliski park. Było jasne, którą drogą powędrowała jego mama.
Wyruszył od razu, ale był pełen obaw. Bo przecież ona pewnie też zastygła w bezruchu. Ale było to mało ważne, chciał ją wreszcie zobaczyć. Droga ta nie była długa, a jedyną przeszkodę stanowiła dwukierunkowa ulica, na którą żeby się dostać, trzeba było przejść pomost. Gdy Adam to zrobił, po raz kolejny doznał szoku. Tego się nie spodziewał. Serce o mało wyskoczyło mu z piersi, a łzy płynęły tak mocno, że prawie nic nie widział. Zobaczył swoją matkę klęczącą na ulicy, na przejściu dla pieszych, a przed nią rozpędzonego tira. Mężczyzna, który prowadził, zaczął hamować, bo widać było dym spod kół samochodu. Dym tak samo zawisł w powietrzu, co wraz z przerażeniem mężczyzny i bezsilnością jego matki tworzyło zadziwiający widok.
Czas zatrzymał się w chwili, gdy samochód był metr od kobiety. Adam nie wiedział, jak ma zareagować. W głowie wszystko ułożyło mu się w jedną całość. Nie wiedział dlaczego, ale coś chciało ocalić jego matkę i kazało mu przybyć tu i zmienić przyszłość. Jakaś siła przyciągnęła go tu, by coś zmienił. Był przestraszony i wzruszony. Nie zważał na całe otoczenie, tylko biegł jak najszybciej, aby zabrać matkę z ulicy. Im był bliżej niej, tym jego ruchy stawały się coraz bardziej ociężałe, powolne, niekontrolowane. Gdy był już dwadzieścia metrów od ulicy, doznał tak wielkiego szoku, że oczy zaszły mu krwią, nogi załamały się i rzuciły go na ziemię. Dopiero teraz zobaczył starca, tego samego starca, z palącym spojrzeniem. Teraz jego widok zatrwożył Adama. Podszedł już bezpośrednio do ulicy i z niepokojem spojrzał na owego oryginała. Ten ponownie na wzór posągu Zeusa wpatrywał się dokładnie w miejsce, w którym stał Adam, dokładnie w jego oczy. Chłopak rozejrzał się dookoła i zauważył coś strasznego. Starzec stał tuż przed linią wyznaczającą jezdnię, na poboczu. Rękę trzymał nad jezdnią, a w niej trzymał czerwoną chustę. Adama zaszokowało to, że chusta jako jedyny element otoczenia nie pozostawała w bezruchu, tylko powiewała na wietrze. Była to pierwsza żywa rzecz. Gdy z chusty jego wzrok powędrował w oczy starca, znalazł tam całkowicie inne spojrzenie niż przedtem, zimne, surowe, straszne. Wzrok ten prawie zahipnotyzował Adama. Im dłużej patrzył starcowi w oczy, tym bardziej jego ciało drżało, oczy wilgotniały, a krtań napełniała się goryczą. Zrozumiał, że świat wcale nie chce ocalić jego matki, tylko że wystawia właśnie jego przed najgorszą decyzją w życiu. Wiedział, że nie może przekroczyć linii na jezdni, jeżeli chce ocalić matkę, ale wtedy świat nie obudzi się nigdy, a jeżeli przekroczy tę linię, to obudzi świat, lecz kosztem życia swojej mamy. Nie wiedział jak, ale wyczytał to z oczu starca, tak jakby ten telepatycznie mu to powiedział. Było to ponad jego siły. Nie śmiał prosić starca o pomoc, nie pytał też o nic. Po półtorej godziny odszedł w stronę miasta…
(patrz rozdział 13. i tytuły)
ż a d n e g o oka nie widać! Co zatem widać??
Cesarskie
zawsze przegrane!
VENI, VIDI, VICI.
/jedynowładca Juliusz Cezar 47. rok p.n.e/
Bo, przypomnijmy, j a k skończył ten wpatrzony w swój cesarski pępek dyktator?
Co do tekstu.
W miarę sprawny język to nie wszystko. To zaledwie nośnik des/informacji. Żeby sztuka słowa miała skrzydła,
piszący/śpiewający/mówiący autor/narrator
m u s i oderwać się od "ja", by mentalnie zlać się z "my"/"wy"/"oni".
Czytelnik przecież ma własne lustro /w swojej łazience/, żeby móc się w nim od stóp do głów obejrzeć. Jako odbiorcy NIE SZUKAMY w literaturze swego odbicia, szukamy
portretu zbiorowego
"zabili go, i uciekł"
(patrz wyróżniki)
to ten właśnie gatunek. Powszechny wszędzie we wszystkich mediach zalew kryminałów, ociekających przemocą horrorów i krwawych sensacji - tych strachów na wróble - sprawił, że coraz więcej ludzi
w tym szkolnych dzieci!
ląduje w Kocborowie