Author | |
Genre | nonfiction |
Form | article / essay |
Date added | 2018-02-18 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1312 |
Cośmy narobili w polityce międzynarodowej to każdy widział, ale spokojnie, biznes to biznes,
a turystyka to biznes ogromny.
Zdecydowałyśmy się na podróż do Izraela, ponieważ można było i ponieważ Ryanair tam latał. Trzy miesiące zimy nie-zimy zrobiło swoje, więc złaknione byłyśmy ciepła i słońca za wszelką cenę, najlepiej promocyjną. Ledwie kilka dni przed odjazdem okazało się, że nasz wyjazd może mieć zupełnie inny charakter, może być, jak to mówią, ofensywą wdzięku. Dlaczego by nie, uznałyśmy. Sprawa była największego kalibru, jako że polskie władze odgórnie zadekretowały, że Polacy owieczki bezbronne nigdy w życiu, a w szczególności w czasie II wojny światowej nie zabijali Żydów, a kto twierdzi inaczej, ten Żyd i szmalcownik. Dwa dni później wzbijałyśmy się w powietrze z duszą na ramieniu i aktem skruchy wykutym na blachę, zdeterminowane, żeby przekonać gospodarzy do naszych intencji czystych i pojednawczych.
Uznałyśmy, że Tel Aviv należy zostawić dyplomatom z większymi zasobami, jeśli nie wdzięku, to przynajmniej portfela. Poleciałyśmy do Ejlatu, najbardziej na południe wysuniętej w Izraelu miejscowości, o której do sezonu zimowego 2017/2018 nikt nie słyszał. Dalej na południe Ryanairem nie polecisz.
Tam modnie, gdzie Ryanair dowiezie
Tu należy się słowo wyjaśnienia (i nie, nie jest to artykuł sponsorowany). Loty z Poznania do Izraela rozpoczęły się od 2017 /2018 roku. Izrael dawał sygnały, że chce przyciągnąć większą liczbę turystów, najlepiej odpowiedział na to Ryanair – relacjonował rzecznik poznańskiego portu Ławica, Błażej Patryn. Nieoficjalnie wiadomo, że Izrael dopłaca do każdego pasażera nawet 45 euro. A kieszeń polskiego turysty jest niezbyt głęboka. Gdzie Ryanair doleci, tam będzie w tym sezonie modnie. Zresztą nie tylko w Polsce, ale o tym później.
Tymczasem w Polsce dzięki Ryanair’owi modne są nie tylko konkretne miejsca docelowe, ale też dzielenie pasażerów na lepszy i gorszy sort. Zapłać dodatkowe 20 złotych, a będziesz miał pierwszeństwo wejścia i inne frukty. Kusi skutecznie, obie grupy czekające na lotnisku liczą mniej więcej tyle samo osób. „Uprzywilejowani” wyraźnie rozgoryczeni, bo dali się sfrajerować, a tu jeszcze z „gorszej” kolejki, pod nieuwagę obsługi lotniska, co i rusz ktoś przekrada się do lotniskowych VIPów.
Kurort w budowie
Sami gospodarze, chociaż do interesu na razie dopłacają, najwyraźniej nie potrafią zdecydować czy chcą być turystyczną ziemią obiecaną (z temperaturą powyżej 25 stopni przez cały rok, ciepłym i czystym Morzem Czerwonym, plażami, sklepami i kolejką górską) czy raczej postawią na ideę Israel first, tourists second. To ich wewnętrzne rozdarcie widać każdym kroku. Niby specjalnie dla turystów przerobili lotnisko wojskowe, ale jednak nie hasaj po nim, bo dostaniesz po łapach. Niby specjalnie dla turystów przygotowali karteczki do paszportów zamiast pieczątek (z izraelską pieczątką z paszporcie możesz zapomnieć o odwiedzinach w większości państw arabskich), ale to tylko dla tych co zdobędą szósty level w kontroli. Strażnik szczegółowo analizował nasze relacje rodzinne, interesował go każdy szczegół naszego pobytu, żeby wreszcie zupełnym mimochodem zapytać czy nie przewozimy przypadkiem broni podarowanej nam przez jakiegoś izraelskiego przyjaciela. Przy czym bronią jest i Uzi, i obcinaczka do paznokci.
Broń. Po dwóch dniach wiemy już, że gdyby nasza ofensywa wdzięku jednak się załamała, to chłopcy z izraelskiej służby zasadniczej spuszczą naszym chłopcom z WOT takie lanie, że przykro będzie patrzeć. Obecność broni w przestrzeni publicznej jest szokująca (chociaż niewykluczone, że tylko nas to szokuje). Broń noszą policjanci, strażnicy i ochroniarze, jednak najwięcej broni noszą młodzi żołnierze.
W autobusie, który wiózł nas poza Ejlat na szlak turystyczny raptem 5 osób z blisko 40 osób nie miało broni. Na tę piątkę składali się turyści i kierowca, chociaż szczerze mówiąc, cholera wie tego kierowcę. I to żadne atrapy, tylko pistolety maszynowe Uzi, kaliber 9, zasięg skuteczny 200 metrów. Zupełnie poniewczasie przypomniały mi się dobre rady ojca żołnierza – trzymajcie się z daleka od wojska, bo w okolicy wojska jest najmniej bezpiecznie. Dobre sobie. Nie da się trzymać w Izraelu z dala od wojska, bo wojsko jest wszędzie. Zasieki kłują w oczy na każdym kroku – a to przy lotnisku, a to w pobliżu plaży publicznej, a to przy dworcu albo obok słupa elektrycznego. Żeby turystom zrobić lepiej część fragmenty ozdobione są rybkami i inną morską fauną.
Zasiekiem największym i najbardziej spektakularnym była wysoka siatka pod napięciem na granicy izraelsko – egipskiej, która oddzielała jedną identyczną górę na pustkowiu od drugiej absolutnie identycznej góry. Jechałyśmy wzdłuż niej przez całą drogę z lotniska do miasta, dobre 60 km. Tu i ówdzie, raz po jednej, raz pod drugiej stronie budki strażnicze. Od czasu do czasu również ostrzeżenie: crossing is forbidden. You endanger your life. I oto nagle nie mamy żadnych wątpliwości, że nikt tam nie żartuje i naprawdę jest całkiem prawdopodobne, że jakiś młody patriota ustrzeli cię, jeśli podejdziesz do siatki. Od reguły bezpieczeństwa nie ma wyjątków, dlatego sprawdzają nas przed wejściem na dworzec autobusowy (po co? siedzi tam przecież kilkunastu uzbrojonych żołnierzy?), ale też na wejściu do galerii handlowych (ochroniarz skrupulatnie przegląda mój plecak w poszukiwaniu materiałów wybuchowych i podejrzanych sprzętów elektronicznych). Nie ma żartów.
Nie ma żartów również z religii. W piątek przed 17.00 wyrzucają nas z McDonalda. Z Maka mnie wyrzucają! Szok kulturowy, jaki przeżywam jest niemal tak mocny, jak widok broni na ulicach. Do sobotniego wieczora nie działają sklepy, lotniska, komunikacja miejska. Miasto wyludnia się, mieszkańcy przenoszą się na plażę. Ciekawe czy tak samo stanie się w Polsce, jak już będziemy mieli tę ustawę o zakazie handlu. Opcja z plażami raczej nie wchodzi w grę. Następnego dnia o 18.00 wszystkie sklepy i restauracje otwierają się ponownie. Dzień roboczy trwa wtedy długo, późnym wieczorem miasteczko nadal tętni życiem.
Król Salomon i Ogrody Semiramidy
Miasto pęka na pół. Na górze róże, na dole syf i ropiejący wrzód, wróć: na górze miasto, na dole, bliżej morza, dzielnica hotelowa. Na środku lotnisko. Dla wszystkich, którzy chcą wyjść z samolotu i buch, na plażę. Z tego lotniska do hotelu droga jest krótka. I nie widać wtedy wojska na przystankach ani zasieków na granicy. Można szybko schować się w hotelim mrowisku i nie wychodzić do końca pobytu. Wyobraź sobie zamek Disneya, powiększ go tysiąckrotnie, dobuduj jeszcze ze cztery wieże daj złoty rzucik na froncie, dwie trzy kolumny, kilka palm od strony wejścia i basen z tyłu. Daj mu nazwę: King Salomon albo Piece of paradise. Oto cuda świata na miarę naszych czasów i możliwości, wiedzieliście takie w Karpaczu czy innej Szklarskiej. A tych hoteli jest ze czterdzieści i każdy kilkuset turystów spokojnie pomieści. Ci ostatni, profesjonalnie obsłużeni rzadko kiedy mają okazję i ochotę pokazać się na zewnątrz. W szwach pękają przyhotelowe baseny, tarasy i restauracje. Hotelom towarzyszy odór. Może czuć go tylko na zewnątrz, kiedy wiatr wieje nie od strony morza, ale interioru. W powietrzu czuć wtedy ścieki i wybijająca kanalizację. Tak, jak gdyby miasto nie było w stanie przerobić tych wszystkich gówien produkowanych przez drogich gości. Czy miasto na nich zarabia? Trudno powiedzieć. Turyści all-inclusive mają swoje restauracje, swoje kluby, swoje plaże. Na plażach swoje leżaki i swój piasek – biały i drobny. Nie widzą tego, co widzi cała reszta zmierzająca na skromne i wąskie plaże publiczne. Jak główną ulicą miasta przez cały dzień z południa na północ jeżdżą ciężarówki: najpierw puste, później z ciasno upchniętymi krowami. A potem znowu puste.
Można leżeć na plaży cały dzień i patrzeć w morze. To na pewno będzie doskonały dzień. Patrzeć, jak wieczorem za Zatoką zapalają się światła Akby, prawie milionowego miasta Jordanii, jedynego w tym kraju z dostępem do morza. I przez chwilę, krótką, ale jednak, poczuć klimat baśni 1001 i jednej nocy. Można też uciec z dzielnicy hotelowej, tak jak my zrobiłyśmy. Z dala od plaży, w mieście, ludzie wszystkich kolorów skóry siedzą na kawie i przy piwie. Oglądają mecze i zajadają się fast foodami. Ortodoksyjni Żydzi i Żydówki, Arabowie i Arabki, wreszcie mieszkańcy Czarnej Afryki. I turyści. Łatwo nas rozpoznać po białych twarzach, które stają się różowo- czerwone, kiedy je wystawisz na słońce o godzinę zbyt długo, jasnych oczach i wzroście. Moje imię podoba się tutejszym. Anna, mówią z uznaniem, dobre żydowskie imię. Rozmawiamy o tym, że życie nie jest łatwe, ale trzeba się cieszyć, że zima tak zimna (sic!), ale latem, latem to się dopiero odżyje.
Zadanie, jakie sobie postawiłyśmy uznajemy za wykonane. Szafowałyśmy uśmiechami, nie robiłyśmy charakterystycznych dla turystów trudności, unikałyśmy innych Polaków, prowadziłyśmy small – talki z mieszkańcami. Zapewniałyśmy, że wszystko nam się podoba, i że oni nam się podobają. Za obopólną zgodą nie poruszaliśmy tematów drażliwych, ale też nie unikałyśmy ich, kiedy się pojawiły. Tu w Izraelu wielu Żydów mówi po polsku, mówił ktoś, a my przytakiwałyśmy głowami ze zrozumieniem. Nikt nie potrzebował naszych przeprosin i naszego poczucia winy. A przecież pojawiło się przynajmniej raz i to w zupełnie innych okolicznościach. Otóż, dwóch akrobatów Ghańczyk i Kenijczyk ciekawych było tej naszej Polski jednojęzycznej strasznie (jak to możliwe, że mówcie wszyscy w jednym języku?). I uznali, że chętnie przyjechaliby na gościnne występy do jakiegoś lokalnego cyrku. Powiedziałyśmy, że to wspaniały pomysł.
A potem tak jakoś smutno nam się zrobiło, nie wiedzieć czemu. A może właśnie doskonale wiedziałyśmy?
Goodbye, my friend, goodbye
Na lotnisku musieliśmy być minimum 3 godziny przed odlotem samolotu. Sumiennie pilnowała tego zarówno komunikacja miejska, jak i ta prywatna. Kontrola to skomplikowany quest plus walka z bossem. Wywiad pogłębiony, research, analiza danych zastanych. Robienie zdjęć surowo zabronione, celniczka po mojej lewej przegląda aparat lekkomyślnego miłośnika selfie. Po prawie dwóch godzinach jesteśmy wreszcie w terminalu, którzy przypomina raczej blaszany magazyn aniżeli profesjonalną halę odlotów. Na dzisiaj zaplanowano tylko dwa loty. Do Poznania i do Dusseldorfu. Tłoczą się Niemcy i Polacy. Jedni równościowo, drugim już udało się podzielić na panów i plebs. (Z plebsem stoisz w gorszej kolejce? Trzeba było dopłacić te 20 złotych i nie mieszać się teraz z motłochem, strofuje kolega kolegę). Polacy utyskują, że Niemcy mają pierwszeństwo podczas kontroli, niczym nieuzasadnione, skoro ich lot odlatuje tylko 10 minut wcześniej. Przypadek? Obsługa lotniska skrupulatnie pilnuje, żeby nie dochodziło do żadnych ekstrawagancji. Na środku pustyni Polacy, Niemcy i Żydzi. Zawsze razem.
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent