Author | |
Genre | nonfiction |
Form | prose |
Date added | 2011-10-21 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 6390 |
CZORTKÓW
Trzeciego dnia podróży nasza droga z położonego na Wołyniu Południowym Krzemieńca, wiedzie niemal dokładnie na południe. Przez cały dzień zwiedzamy ciekawsze miejsca po drodze, a w Czortkowie czeka na nas nocleg. Zanim znajdziemy się na Podolu, zwiedzimy jeszcze dwie miejscowości, które zapisały się w historii Wołynia.
Najpierw leżący nad Horyniem Wiśniowiec, wieś liczącą obecnie 4 tysiące mieszkańców, znaną z pierwszych zapisów historycznych od 1395 roku, siedzibę rodu Wiśniowieckich do 1747 r. W pałacu zatrzymał się ostatni król polski Stanisław August Poniatowski, w dniach od 9 do 13 marca 1787 roku, gdy jechał do Kaniowa nad Dnieprem na spotkanie z carycą Katarzyną. Gród zasłynął miedzy innymi ze zwycięskiej bitwy z Tatarami w dniu 28 kwietnia 1512 roku. W lutym 1944 roku cała ludność polska, która schroniła się w klasztorze karmelitów będącym perlą architektury, została przez bandy UPA wymordowana i spalona wraz z klasztorem, kościołem i mauzoleum Wiśniowieckich. Okazały zespół pałacowy został przez bolszewików w 1920 roku spalony i obrabowany z cennych przedmiotów. Odbudowany pałac można zwiedzać, ale stan obecny nie oddaje jego dawnej świetności. Żal ściska na myśl, jak wiele zabytków świetnej przeszłości tego miejsca nie przetrwało do naszych czasów. Dobrze zachowała się Cerkiew Wozniesieńska z XVI wieku. Gdy spacerujemy po obszernym i nastrojowym parku, ongiś najokazalszym i najpiękniejszym na Wołyniu, myślę sobie, jaka szkoda, że wiekowe jesiony nie mogą przemówić. Może one zdobyłyby się na obiektywizm w ocenie minionych wydarzeń, które się tu rozgrywały, gdy wiały zabójcze wichry historii. Ich demony straszą miejscami do dziś, ale jakby nie przestrzegają przed wywoływaniem następnych burz. Razi mnie postawiony tu niedawno, jeszcze nowiutki pomnik jakiegoś kozackiego watażki, a wskutek instrumentalnego i krótkowzrocznego podejścia do dziejów, gdzieś zapodziały się i nadal zapodziewają się pomniki Polaków, twórców świetności tego i innych miejsc.
Niedaleko jest Zbaraż, miasto od 1939 roku, obecnie kilkunastotysięczne, pod którym rozciągają się rozległe, nie do końca zbadane podziemia. Gród, znany najbardziej z „Potopu” opisującego oblężenie trwające od 10 lipca do 22 sierpnia 1649 roku przez wojska Chmielnickiego i Chana Gireja III, wzmiankowany jest już w 1211 roku, jako centrum księstwa zależnego od Halicza. Od XIV wieku należy do Polski. Przechodzi od Zbarskich we władanie Wiśniowieckich, a w końcu Potockich. Zwiedzamy słynny zamek z 1620 roku, będący wciąż w konserwacji i patrzymy z góry zamkowej na rozległą panoramę. Otaczające niegdyś gród stawy i moczary, przez które przedzierał się sienkiewiczowski Skrzetuski, są prawie całkiem wysuszone. Zamek wydaje się być mniej okazały, niż to sobie wyobrażałem na podstawie powieści i nie daje takiego wrażenia potęgi, jak ten zwiedzany za dwa dni w Kamieńcu Podolskim. Dawny klasztor bernardynów jest w odbudowie. Przy kościele rzymskokatolickim p.w. Wniebowzięcia NMP, jest parafia licząca około 80 osób. W południe słyszymy brzmiące słodko jak balsam dla zbolałej duszy, niemal usypiające dzwony z kilku cerkwi.
Ze Zbaraża przenosimy się już na Podole, jadąc w kierunku stanowiącego siedzibę obwodu Tarnopola nad rzeką Seret, dawnej osady ruskiej, zniszczonej przez najazd mongolsko tatarski w XIV wieku, posiadającej prawa miasta od 1548 roku, twierdzy założonej w 1540 przez Tarnowskiego, potem stanowiącej własność Zamojskich, Sobieskich i Potockich. Tarnopol został bardzo zniszczony w czasie II wojny światowej, legło w gruzach większość kościołów, pałaców i innych zabytków. Tutaj w roku 1890 urodził się światowej sławy filozof i logik, Kazimierz Ajdukiewicz, jeden z twórców znakomitej filozoficznej szkoły lwowsko-warszawskiej. Przejeżdżamy obwodnicą i nie będziemy zwiedzać restaurowanych od 1954 roku ruin zamku, gdzie jest muzeum. Tarnopol dziś wygląda jak typowe socrealistyczne blokowisko z lat 60 i 70 minionego wieku i liczy obecnie 230 tys. mieszkańców. Niedaleko od miasta w Płotyczu nad Seretem zachował się piękny pałac klasycystyczny z przełomu XVIII i XIX wieku, do 1939 roku własność rodziny Korytowskich, w którym po II wojnie światowej założono szpital.
Można stąd jadąc na północny zachód zwiedzić odległy o 36 km Zborów, znany m. innymi z tzw. ugody zborowskiej, gdzie aktualnie kultywuje się przede wszystkim tradycje kozackie. W pobliżu jest miejscowość Cecowa, sławna z walk w czasie I wojny światowej, (obecnie sioło Kaliniwcy), skąd ziemia trafiła do Grobu Nieznanego Żołnierza w Pradze i do kopca Józefa Piłsudskiego w Krakowie. W odległości 20 km od Zborowa jest Złoczów z XVII-wiecznym zamkiem Sobieskich i innymi cennymi zabytkami. Jadąc na zachód od Tarnopola można zwiedzić odległe o 40 km, malowniczo położone Brzeżany, gdzie m. innymi urodził się i uczył malarstwa marszałek Edward Rydz Śmigły.
Zatrzymamy się dopiero w Trembowli nad rzeką Gniezną, liczącej 14 tys. mieszkańców, znanej od 1097 roku jako stary gród ruski, zniszczony w 1241 przez najazd mongolsko tatarski, od 1366 w granicach Polski. Jeszcze dziś zamek na który się wspinamy, zbudowany przez Kazimierza Wielkiego w 1360 roku robi duże wrażenie pomimo tego, że zachowane zostały tylko fragmenty. Słynie on ze zwycięskiej bitwy w 1675 roku z wojskami turecko-tatarskimi, w której wsławiła się Anna Dorota Chrzanowska. Inną kobietą która zdobyła w owym czasie sławę rycerską w tych stronach była Teresa Potocka, broniąca w 1672 roku przez Turkami twierdzy w Buczaczu. Mohamed IV dowiedziawszy się, że walczy z „białogłową” odstąpił od oblężenia i złożył jej hołd. Potem jeszcze zwiedzamy Kopeczyńce (Kopyczyńce), (których nie ma nawet w 10 tomowej encyklopedii powszechnej PWN), z ciekawymi ruinami zamku z XVII w. Niedaleko stąd do świętej góry Bohut, gdzie była świątynia Światowida. Prowadzone przed II wojną prace archeologiczne pozwoliły na odsłonięcie osad z czasu neolitu, miejsc pochówku i kultu dawnych Słowian, tak zwanych kociubińczyków. Wiem to z niedawno wydanej w Opolu książki Ludwika Wawryszyna „Województwo Tarnopolskie i jego zabytki do 1939 roku”. Przejeżdżamy przez bardzo interesujący grzbiet Miodoborów, które są geologicznie rafą koralową z dna dawnego Morza Sarmackiego, gdzie odkryto ślady człowieka sprzed 300 tys. lat. Utworzono tu „Park Narodowy Miodobory”. L. Wawryszyn pisze, że zdecydował się na wydanie książki, gdyż sowieckie i ukraińskie informatory służą raczej dezinformacji o tych stronach, pomijając kilkusetletni wkład kulturotwórczy Polaków. Z braku czasu zostawimy po drodze Husiatyn, z ciekawymi ruinami dawnego zamku z XVII wieku nad Zbruczem.
Po pokonaniu prawie dwustu kilometrów, już prawie wieczorem, jesteśmy w położonym malowniczo w kotlinie pośród okalających go gór i schodzących do miasta jarów, Czortkowie nad Seretem. Początki osady nie są datowane. Od 1532 roku jest to miasto, dziś 25 tysięczne, od XIV w. w granicach Polski. Po haniebnym pokoju w Buczaczu należało kilka lat do Turcji, w czasie rozbiorów było w zaborze austriackim, po odzyskaniu niepodległości do 1939 roku, w granicach Polski. Tu zatrzymamy się na dwa noclegi w pensjonacie przy ulicy Chopina „u pani Halinki” –uważającej się za Polkę, która wyszła za Ukraińca. Jej mąż Mirosław, do którego zwraca się ”Miry”, mikrobusem przewozi nas do swego domu od miejsca postoju autobusu. Przejeżdżamy „na skróty„ przez prowizoryczny mostek nad malowniczym rozlewiskiem rzeki, rajem dla widocznych nad wodą wędkarzy i stad gęsi. Gdy Seret wylewa, dostają się do domu drogą okrężną, od strony gór. Wokół podwórza stoją trzy domy mieszkalne – najstarszy, jakby skulony przy ziemi, nieco większy średni i największy, a zarazem najnowszy, to pensjonat. Kilka budynków gospodarczych i szopek służy do hodowli. Za zagrodą chodzą świnie, gęsi, kaczki i kury. W ogrodzie widzimy ule dla pszczół oraz parę danieli z trójką młodych. Dwa kilometry za miastem, w górach, pani Halina ma jeszcze jeden dom i staw z rybami, a daniele i pszczoły hoduje jej studiujący syn, który w ten sposób zarabia na swoje potrzeby.
Widok pogrążających się powoli w mroku tajemniczych wzgórz wokół miasta budzi dreszcz grozy, gdy słyszymy, że Sowieci do niedawna mieli tu podziemne hangary wyrzutni rakiet z głowicami atomowymi. W Czortkowie przez kilka przedwojennych lat dowódcą Korpusu Ochrony Pogranicza był Stefan Rowecki „Grot”, słynny bohater wojennego podziemia. Po 17 września 1939 r. pułk „Czortków” dowodzony przez płk Marcelego Kotarbę podjął walkę z Sowietami i osłaniał drogi, którymi odbywał się odwrót polskiego rządu i transportów kierowanych przez Kołomyję i Zaleszczyki do Rumunii. Działa tu Koło Polaków, w którym czynnie udziela się pani Halinka. Czortkowianinem jest wrocławianin, pan Bolesław Adamczyk, szef naszej pielgrzymki i pani Urszula z Legnicy, oboje działający w „Kole Czortkowian” przy Towarzystwie Miłośników Lwowa i Kresów Pd. Wsch.
Jako jedyni z naszej grupy, po rozpakowaniu się w pokoju i spożyciu kolacji, wiedzeni ciekawością nowego miejsca, wybieramy się w dwóch z Wackiem na rekonesans po okolicy. Po przejściu kilkuset metrów dochodzimy do wzniesienia, na które prowadzi wąska stroma ścieżka. Dalej idziemy głębokim jarem, charakterystycznym dla Podola. Wspinamy się kilkaset metrów na górę i znajdujemy w miejscu, gdzie czas jakby zatrzymał się kilka wieków wcześniej, w mniej cywilizowanej części miasta, wrastającej pojedynczymi chatami w okoliczne wzgórza, których dzikość jakby wzrasta wraz z nadchodzącą od wschodu ciemnością. Moja wyobraźnia przenosi mnie w czasy tragicznych zmagań z siedemnastego wieku, co potęguje jeszcze widok starej kobiety w stroju ukraińskim, w którym przeważa czerń, wyciągającej wiadro wody z głębokiej studni. Myślę sobie – widziałem tę postać w jakimś muzeum, na jednym z XIX wiecznych malowideł. Kobieta z trudem podreptała do chaty, a gdy odeszła, zaglądam w głąb studni i nie widzę połyskującego lustra wody, tylko czarną czeluść. Banderowcy z UPA jakby lubowali się w wrzucaniu do takich studni swoich ofiar. Kluczymy pomiędzy ogrodzeniami, za którymi ludzie w swoich domach powoli wchodzą w noc. Ciszę przerywają jakieś dobiegające z półmroku odgłosy przydomowych zajęć, trzaskania drzwiami, pijackiego przekomarzania się, nawet kłótni. Znajdujemy się na skraju porośniętej gęstymi krzakami skarpy, urywającej się stromą przepaścią. Nie widać miasta, które zostało gdzieś tam w dole, dokąd nie prowadzi żadna droga. Nasza kwatera jest coraz dalej, odcięta przepaścią i rzeką, a nigdzie nie ma zejścia w tę kilkusetmetrową, coraz bardziej ciemniejącą, gąszczem pokrytą przepaść, oddzielającą od bliższego nam świata. Co natrafimy na jakąś uliczkę, ta kończy się bramą na podwórze domu, a dalej za domem jest tylko urwisko. Znaleźliśmy się w gąszczu ślepych uliczek, a każda z nich jest jak matnia.
Wracać nie ma co, najlepsza jest ucieczka do przodu - mówimy sobie, trochę zaniepokojeni, czy gdzieś tu nie czeka nas jakaś nieprzyjemna niespodzianka. Po powrocie do pensjonatu dowiemy się, że trafiliśmy na Wygnankę (dzielnicę dla marginesu i dla tych, którym się mniej tu powiodło). Gdy wspinaliśmy się pod spadzistą górę, w piaskowcu widać było warstwy skał, niczym zachowane warstwy historii. Wreszcie opada z nas rosnące od jakiegoś czasu napięcie! Kiedy już wydaje się, że możemy mieć duże kłopoty, dostrzegamy prześwitującą wąską dróżkę szutrową, schodzącą w dół, którą prowadzi upragnione zejście do miasta. Czas najwyższy, gdyż zapadła noc. W dole widać zbawienne światła, nad którymi góruje w rynku gotycka wieża kościoła Dominikanów p.w. Matki Bożej i Św. Stanisława Biskupa z XVII w., wielekroć niszczonego, ostatni raz w 1945 r. Cudowny obraz Matki Bożej Różańcowej, który w czasach I Rzeczypospolitej wielekroć gościł w polskich obozach wojennych by wesprzeć ducha żołnierzy, wywieziony został podczas ostatniej pożogi do klasztoru Św. Jacka w Warszawie. To także zasługą naszej Pani Halinki i jej matki jest remont i ponowne uruchomienie w roku 1989 tego imponującego kościoła rzymskokatolickiego z wierną kopią obrazu. Przybyła ze Stanów Zjednoczonych na otwarcie kościoła rodaczka, też mieszkała u Pani Halinki. Złote kopuły wież cerkiewnych z kilku stron wyglądają niczym tarcze rycerzy wschodu, odbijające resztki rozproszonego w górze światła. Już niemal na samym dole napotykamy zamek z XVI wieku, stanowiący ważny element w systemie podolskich fortyfikacji, kilkakroć przebudowywany, przez długi czas własność Potockich, obecnie częściowo w ruinie, której odrestaurowaną część zajmuje firma transportowa. Zamek został zdobyty przez zbuntowanych kozaków w 1655 roku. Miał w nim siedzibę turecki subpasza po 1672 roku. Zamek podupadł, gdy znalazł się w rękach Austriaków w czasie zaborów. Nie jesteśmy w stanie wyjaśnić sobie, dlaczego został zbudowany na zboczu, a nie tak jak inne, na szczycie wzniesienia. Obchodzimy z trzech stron posępne ruiny i schodząc niżej, dostajemy się na błotnistą uliczkę pomiędzy parterowymi domkami w ogrodach, która prowadzi w kierunku naszej kwatery. Po jakimś czasie kluczenia z ulgą stwierdzamy, że jesteśmy już na ulicy Chopina. Patrząc w górę uświadamiamy sobie, że zatoczyliśmy wielki krąg wokół miasta - pośród jarów, wzgórz, zarośli i ciemności.
Gdy wracamy na miejsce, spotykamy przed domem kilku „naszych ludzi”, siedzących na ławeczkach. Jedni snują wspomnienia, inni słuchają. Opowiada obecna legniczanka, Pani Urszula, która pochodzi z Czortkowa. Jej ojciec był przed II wojną nauczycielem w tutejszym gimnazjum. Matka w czasie wojny była sekretarką i łączniczką miejscowej organizacji AK. Przez jakiś czas rodzina mieszkała w Dolinie, miejscowości, która stanowiła bazę przerzutu uciekinierów za granicę węgierską i rumuńską. Matka w czasie okupacji niemieckiej była z panią Urszulą w ciąży i pewnego dnia musiała przyjechać z Doliny w jakiejś sprawie do Czortkowa. Na stacji kolejowej trafiła na łapankę na roboty do Niemiec. Gdy była już pewna, że nie ominie jej los innych, podszedł do niej niemiecki oficer i wskazał drzwi, przez które pozwolił i jednocześnie nakazał jej uciekać. –„Kto wie, czy matka by przeżyła, a ja bym się urodziła, gdyby nie tamten, wręcz cudowny przypadek. Co spowodowało odruch dobroci u tego Niemca, który sam może ryzykował, do dziś pozostanie tajemnicą. Czy to, że moja matka była bardzo piękną, dystyngowaną kobietą, o silnej osobowości, czy inne powody zadecydowały o tym, że tak, a nie inaczej potoczyły się wtedy sprawy, a ja mogę w tej chwili opowiedzieć panu o tym?”- słyszę.
Druga opowiedziana przez panią Urszulę historia związana jest z uratowaniem się od śmierci jej starszego brata. Było to też w Czortkowie podczas okupacji niemieckiej. Znajdował się on w grupie ludzi skazanych na śmierć. Wywieziono ich za miasto, gdzie kopali sobie wielki dół, w którym po rozstrzelaniu miały być ziemią przysypane ich ciała. Brat pani Urszuli miał wtedy dwadzieścia lat, zdawał sobie sprawę z tego, co ich czekało za kilkadziesiąt minut i na przekór temu, bardzo pragnął przeżyć. W pewnej chwili, niepostrzeżenie dla innych, uderzył się łopatą w twarz i popłynęła mu krew z nosa. Żandarm widząc go zalewającego się krwią, nakazał mu przestać kopać i usunąć się na bok. Brat udając wielkie osłabienie, wykorzystał w pewnej chwili moment nieuwagi strażników i uciekł w pobliski las. Niemcy oddali w jego kierunku kilka serii, ale nie zorganizowali pościgu, chyba obawiając się, że mogłoby to spowodować rozproszenie się całej grupy skazanych.
Czortków w XIX wieku był ważnym ośrodkiem chasydyzmu, gdy w 1860 roku zamieszkał tu cadyk David Mosze Friedmann. W wielekroć przebudowywanej synagodze z 1771 roku znajduje się dziś magazyn na zapleczu hotelu Suputnyk, a w odbudowanym po 1945 roku zabytkowym dworze cadyka mieści się biblioteka.
Przed odjazdem z Czortkowa zwiedzamy cmentarz, który jak w wielu innych miejscach, jest i tu ważnym pomnikiem historii. Oddajemy hołd przed grobem dominikanów, pomordowanych w dniu 2 lipca 1941 roku przez sowietów, uciekających przed Niemcami. Słyszę, że jeden z księży został na brydżu u znajomych i w dzień zagłady nie wrócił do klasztoru. Dzięki temu ocalał. Przez wiele lat po wojnie służył we wrocławskim kościele Św. Wojciecha. Oddajemy hołd przed pomnikiem obrońców polskości tych ziem z 1920 roku, z wyrzeźbionym orłem w koronie i znakiem strzelca. Pani Urszula z Legnicy odwiedza groby bliskich. -„ Grobowiec mojej rodziny jest jednym z tych, w których miejscowi nie odważyli się pochować swoich. Zacierają na pomnikach nazwiska polskie, chowają swoich i wykuwają swoje nazwiska.” – mówi. „Niedługo nie będzie tu po nas śladu”- dodaje.
Przestronna i przytulna kuchnia Pani Halinki jest zarazem jadalnią. Jej specyficzny klimat tworzą stare rzeźbione meble z litego drewna, obrazy i figurki świętych, aromatyczne pęki suszonych ziół, ręcznie robione serwetki i makatki. Posiłki przygotowane przez panią Halinkę zasługują na oddzielny tekst. Tylko byłaby to cała książka kucharska. Zapamiętałem z niej tylko kilka najbardziej specyficznych rzeczy. Nie jadłem nigdy tak smacznie przyprawionej kapusty. Czarne jagody stanowią doskonały dodatek do herbaty, której już nie trzeba słodzić i są doskonałym deserem. Nie myte, zaprawiane na sucho dużą ilością cukru, nie gotowane, zmiksowane, zachowują wszystkie naturalne właściwości. Barszcz czerwony z grzankami i gęstą śmietaną, naleśniki z miodem, gołąbki, zupa pomidorowa, konfitury z wiśni, własnoręcznie robiony pasztet, wątróbki drobiowe, miały w smaku jakąś niespotykaną świeżość. A własnego wyrobu biały ser, śmietana, rogaliki i ciasta! Możliwe, że jest tak dlatego, że tutejsza woda, powietrze, ziemia, nie zostały jeszcze tak bardzo ucywilizowane chemią, jak nasze.
W czasie pisania tej relacji spotykam kolejnego czortkowianina, pana Tadeusza Hołubowicza. Wspomina on o działającej w konspiracji jednostce „Szarych Szeregów”, która między innymi zorganizowała Powstanie Czortkowskie. Wybuchło ono w nocy z 21 na 22 stycznia 1940 roku, w rocznicę Powstania Styczniowego. Powstańcy zamierzali opanować dworzec kolejowy, więzienie, telekomunikację i miejscowe szlaki transportu, celem zorganizowania ucieczki pociągiem za granicę niedalekiej Rumunii polskim patriotom, zagrożonym śmiercią pod okupacją sowiecką. Niestety, zbyt późno przecięta łączność umożliwiła sowietom szybkie ściągnięcie posiłków i stłumienie powstania oraz represje, z tragicznym skutkiem dla wielu Polaków. Wzmiankę o tym czytam potem w informatorze turystycznym.
Pani Halinka i jej matka urodziły się w Czortkowie. Opowiada o tajemnicy swego dziadka, która do dziś nie została wyjaśniona. Dziadek był grafem, który musiał ukrywać się i przybrał nazwisko służącego, gdyż na rzecz Polaków wyrządził wielką szkodę Moskalom i był odznaczony polskim medalem. Jej matka nazywała się Nagrodzka i miała siostrę w Warszawie. Dziadek miał trzech synów, ostatni syn miał na imię Michał. Majątek dziadka, to były podobno miejscowości Ojców albo Żółkiew. Ale do tej pory nie znalazła dokumentów na potwierdzenie praw dziadka i jego spadkobierców do tego majątku. Gdy Halinka miała 5 lat, pewnego dnia pasła krowy i z jakiegoś powodu płakała. Wtedy pierwszy raz zobaczyła i poznała Mirego, który miał w tym czasie10 lat. Gdy ona miała 24, a on 29 lat, to się pobrali.
Polacy teraz częściej jeżdżą zwiedzać zamki nad Loarą, a ciekawsze dla nas, gdyż bliższe nam zamki Wołynia, Podola i Pokucia, będące wymownymi pomnikami naszej bogatej historii i kultury, coraz bardziej jakby oddalają się od nas nie tylko z tego powodu, że przyswaja je do swoich celów inne państwo, ale także dlatego, że my nie ożywiamy ich swoją obecnością i o nich z upływem lat, porwani potokami bieżących spraw, zapominamy, pozwalając tym samym coraz bardziej odrywać się od swoich korzeni. To refleksja, która w pewnej chwili nie daje mi spokoju. A przecież jeszcze nie widziałem Kamieńca Podolskiego, Chocimia, Okopów Świętej Trójcy i wielu innych skarbów tych stron.
Na pożegnanie z Czortkowem dostaję od pani Halinki na pamiątkę historyczno- krajoznawczy szkic Jaromira Czorpita liczący 167 stron pt. „Czortkiw”, wydany w 2002 roku. Pomimo tego, że nie znam języka ukraińskiego, większość zawartych w książce informacji rozumiem i dowiaduję się wielu interesujących rzeczy, których nie znalazłem w innych opracowaniach. Co jednak razi mnie miejscami w twierdzeniach autora, to polityczna jednostronność wywodów historycznych. Nie tu miejsce na polemikę i wyliczenie tendencyjnych przemilczeń, zwłaszcza dotyczących zbrodni ludobójstwa na narodzie polskim udowodnionych OUN i UPA, których przedstawicielom autor stawia liczne pomniki chwały. Czytelnik po przeczytaniu książki odnosi także wrażenie, jakby rola Polaków na tych terenach sprowadzała się jedynie do kilkuset lat kolonialnej eksploatacji i gnębienia ludu ukraińskiego, jakby Polacy pozostawili tu tylko krew i łzy, jakby nadzwyczaj bogata kultura materialna i duchowa przemierzanych przez nas terenów Wołynia, Podola i Pokucia była dziełem nieznanych istot przybyłych tu z innej planety. A młodzież ukraińska ciekawa przeszłości, czyta i wpada w spiralę wielowiekowej nienawiści, która kiedyś niczego dobrego nie przyniosła. Czy historia w takim wydaniu może być dla kogokolwiek dobrą nauczycielką?
Jak w wielu innych miejscach na Ukrainie i w tym mieście nacjonaliści zadbali o to, aby postawiono pomnik „bohaterom” UPA, a także o to, aby ulica Adama Mickiewicza nosząca tę nazwę od stu lat, nie zmienioną nawet przez bolszewików i hitlerowców, została niedawno przemianowana na ulicę Stiepana Bandery. W tym miejscu brak mi słów i nie będę tego komentował.
To miasto zapisało się w historii innym, spektakularnym wydarzeniem. 11 listopada 1920 roku polski trybunał wojskowy w Czortkowie skazał na karę śmierci dwóch bojówkarzy rozbitego przez siły porządkowe „Huculskiego kurenia”, zorganizowanego przez ukraińskich nacjonalistów, który na terenie Galicji napadał na polskie folwarki, dokonywał rabunków oraz zabijał i wypędzał Polaków zamieszkałych w wiejskich osadach. Te akcje były jakby przygotowaniem do późniejszych, zakrojonych w czasie II wojny na szerszą skalę mordów na ludności polskiej. Po 1989 r. stanął w Czortkowie pomnik tych antypolskich bojówkarzy.
Szkoda, że nie starczy nam czasu na to, aby zwiedzić położony około pięćdziesiąt kilometrów na wschód Gródek Podolski nad rzeką Smotrycz, nazywany „wyspą polskości na Podolu”. Po Lwowie jest w nim na Ukrainie największe skupisko ludności pochodzenia polskiego. Na trzydzieści tysięcy ludności, Polaków jest w tym mieście około dziesięciu tysięcy. Dzięki staraniom przybyłego z Łotwy księdza W. Wanagsa, odbudowano tu zniszczone przez komunistów świątynie i odrodziło się życie religijne. Obecnie działają tam między innymi trzy świątynie rzymsko-katolickie i Wyższe Seminarium Duchowne oraz Dom Miłosierdzia dla ludzi starszych. W wydanym niedawno przez krakowskie wydawnictwo „Bezdroża”, interesującym przewodniku po Ukrainie Zachodniej, obejmującym między innymi tereny Podola, nie znalazła się wzmianka o tym mieście. Tej mojej uwagi nie należy traktować jak krytyki, lecz jako propozycję o ewentualne uzupełnienie, o które zresztą prosi wspomniane wydawnictwo.
maj, 2005
ratings: perfect / excellent