Go to commentsKwadriduum cz. III.
Text 3 of 15 from volume: Kwadriduum
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2018-05-10
Linguistic correctness
Text quality
Views1645

Pokościelny anioł o ospowatej twarzy, święty Ekstazjusz z ułamanym jednym skrzydłem, perforowany przez pokolenia korników, od zawsze służył za wieszak. Karolina uważała to niemal za profanację, według niej powinienem obchodzić się z szacunkiem z kupioną na starzyźnie figurą, może nawet modlić się do niej. Pocięte przez czas, zbliznowaciałe oblicze natchnionego męża wyrażało nieopisaną błogość, jakiej można doświadczyć jedynie podczas objawienia, rozmawiając z Panem nad Panami, a ja - profan, ateusz,  śmiałem nie okazywać należytej czci.

Teraz wszystko przestaje mieć znaczenie, mogę nawet odrąbać łeb świątkowi i rozpalić nim w kominki. Wszystkie wartości blakną.

- Nie rozsiadaj się, nie rozsiadaj. Potem się wyśpisz. Olka dzwoniła. Arturowi coś się spieprzyło w busie, dziś, ani jutro nie będzie mógł pomóc.

- Łapy opadają. Co tym razem?

- Chyba sprzęgło. Albo turbina, czy termo... coś tam.

- Pięknie. Sam mam to przewieźć? Ce trzynastka to nie , kuźwa, taksówka bagażowa, z resztą wiesz. Ile będę się wozić jak kot z pęcherzem? Trzydzieści razy obrócę?

- Było kupić normalnego, na przykład mondeo.

Zrezygnowany zganiam Literata z kartonów i siadam. Muszę się napić. Chociaż łyczka. I pospać. Człowiek nie wielbłąd, ani nie robot. Lituś wskakuje mi na kolana. Chudnie coraz bardziej, linieje. Sierść wychodzi mu całymi garściami. Nawet on jest chory. Nie dość, że ja, kraj, kontynent nam zdycha na szajbę nieuleczalną, ma majaczenie drżenne, dom nam będą burzyć, w pracy, wszystko na to wskazuje, że jestem na wylocie...

- Co, kiciulek? Dać łyka? - odkręcam stojącą najbliżej butelczynę.

- Lód się skończył. Chcesz, to weź kamienie do whisky - mówi Karolina. Skąd ona bierze te wszystkie dziwaczne pomysły? Ciągle z kalendarza?

Wraz z siostrą są szalonymi gadżeciarkami, mają hopla na punkcie wynajdywania śmiesznych, ciekawych, albo kompletnie durnych przedmiotów. Czegóż tu nie było: brykiety do kominka z wycofanych z użytku, drobno zmielonych banknotów dwustuzłotowych, świeczniki wykonane z psich kości, peerelowska lampa o pióropuszu z kruchych i diabelnie łamliwych światłowodów, niby - to ozdobne maselnice, żelazka z duszą, budzik w  stylu brutalistycznym o obudowie z litego betonu (pasuje stylem do naszego nowego lokum).

Arturowi udzieliło się to zidiocenie, zaraził się przedmiotyzmem. Dla niego również niektóre rzeczy są swego rodzaju talizmanami. Odkąd kupił z demobilu starą karetkę, fiata ducato, czuje się prawie jak ratownik medyczny; odnoszę wrażenie, że bardzo chciałby, aby ktoś w jego obecności miał zawał, zapaść, dostał ataku epileptycznego. Zaraz rzuciłby się, żałosny fantasta, zaczął udzielać pierwszej pomocy; a potem chodził w glorii i chwale, dumny jak paw, medyk - samozwaniec.

Co by było, jakby zamiast rdzewiejącej `erki` zanabył karawan? Pewnie równie mocno wczułby się w rolę pracownika zakładu pogrzebowego, zaczął się ubierać wyłącznie na czarno, może od czasu do czasu wrzuciłby do przestrzeni bagażowej jakieś truchło, na przykład znalezione przy drodze ścierwo rozjechanego psa, albo kocura i woził je po mieście z marsową i skupioną miną, odtwarzając z głośników Marche funebre: Lento, trzecią część II Sonaty fortepianowej Chopina?

- Jutro się pojedzie. Mamy czas. Lepiej byś coś przeczytała.

- Daj spokój. Brednie same mi każe...

- To po co się słuchasz? Warsztaty, kurwa mać. Zadaje ci, jak w szkole, pracę domową. Co tym razem?

- Mam stworzyć opowiadanko pure nonsensowe. Im bardziej popieprzone, tym lepiej. Zero logiki i najlepiej, jakby było zabawne. Śmichy - chichy do tego. Już trzeci tekst mi odrzucił. A termin upływa za pięć dni.

- Guru z bożej łaski, noblista pierdzielony. Sam cię mogę podszkolić z literatury. Każę ci na przykład opisać Kazika, matki brata, co jak raz popił na weselu, to nie mógł trafić na szosę, wyszedł w pole. Świat mu się odwrócił o sto osiemdziesiąt stopni - i poszedł, idiota, w łany kukurydzy, czy co tam rosło. Zapadł zmierzch, a ten chodzi w kółko i drze mordę, by go ratować, bo się zgubił. A był niedaleko wsi, może z pół kilometra od najbliższych zabudowań.

- Durna historyjka; Ranczo normalnie, albo Złotopolscy. I wcale nie bezsensowna. Prymitywne gówno dla troglodytów, poziom żartów pijackich. Takie coś opowiada się na melinach, albo przy sklepie.

- Wujek Mietek za młodu dostał paradontozy. Dwanaście zębów mu wypadło w przeciągu niecałego miesiąca.

- Również- prymitywny szajs.

- Pokaż, co tam napisałaś.

- Jeszcze czego! Spadaj! - obrusza się dziewczyna.

Alkohol uderza do głowy szybciej, niż bym się tego spodziewał. Jeden nieszczęsny drinkal na pusty żołądek, a czuję się, jakbym właśnie obalił półlitrówkę.

Chwiejnym krokiem podchodzę do Karoliny. Siadam, próbuję się przytulić. Nie broni się, nie udaje święcie oburzonej pensjonarki, ale wyczuwam chłód, wyraźną rezerwę.

- Nie dzisiaj. Wiesz, czemu.

- Tak - poważnieję. W jej głosie, woni skóry, potu, włosów, czuć metaliczny posmak, wręcz rdzę. I coś jakby błoto. Siedzi koło mnie świeżo wyciągnięty z wody rzęch, wrak transportera opancerzonego, przeżarta korozją machina wojenna sprzed lat. Mimo to jestem diabelnie napalony. Obejmuję ukochaną. Całuję w szyję. I niżej. Obojczyki. Szary sweter rozlatuje się w strzępy, płaty materiału. Pękają zetlałe szwy. Moja krew wrze. Jestem bezbronnym, niczego nieświadomym tłumem nastolatków, równoległymi klasami jednego liceum. Poetka - terrorystka otwiera do mnie ogień, mści się za lata szykan, zniewag, za każdą doznaną przykrość. Kolejna masakra w amerykańskiej szkole. Krzyk - na oścież. Jej palce - samopowtarzalne karabiny. Przyjmuję na klatę grad ciosów, kule przebijają mi skórę, szatkują narządy wewnętrzne. Następuje automatyczne przeładowanie. Moja mała poetessa klęka przede mną. Jest mi głupio i wstyd, jak zawsze w takiej sytuacji. Wiem, że już dawno powinienem się przyzwyczaić, ale jakoś nie śmiem. Krępuje mnie i onieśmiela widok wapienno - porcelanowej, przeważnie skupionej, poważnej, by nie rzec wręcz nabzdyczonej buzi Karoliny, nachylającej się nad moim członkiem. Biorącej go do ust. Lalkowata księżniczka, nie ta, co w bajce leżała na ziarnku grochu, ale równie rozkapryszona, żywa Barbie o podobnie cienkiej, papierowej skórze, władczyni krain przedwiecznych, rządząca żelazną ręką okrutna Turandot robi mi loda, niejako kala się tym. Przecież nawet się nie umyłem, nie wziąłem prysznica, po tylu godzinach spędzonych w robocie fajfus musi cuchnąć zjełczałym tuszem, smakować jak przeterminowana maszyna do pisania, wyrzeźbiona z bryły tłuszczu.

A ona się nie brzydzi, na ten moment zlazła z tronu, z niebios między ziemiany i odprawia swój rytuał poniżenia, mezaliansu. Góra - dół, góra - dół - poruszam się w niej. Cukierkowa królewna, która sypia w łożu z baldachimem pomiędzy chmurami, stała się śmiertelna. Adeptka (czarnej!) magii słowa, na co dzień zamurowana pomiędzy okładkami opasłych tomisk, na dłuższą chwilę zapomina alfabetu. Z liter istnieje, daje się wymówić tylko jedna - mmmmm...

Widzę białka własnych oczu, na suficie rysują się trajektorie krwinek, ścieżki, jakie żłobi mój rozgorączkowany puls. Dochodzę Do wniosku, że nigdy nie schamieję, ani nie zgorzknieję na tyle, by przestać szanować Karolinę. Ona - to wieczna dyskoteka, której nie sposób ugasić, ja - jednoosobowy motłoch patrzący przez szybę na epileptyczny taniec. W niej - prąd i gorący atrament.

Kończę w ustach dziewczyny. Przed oczami - czarne kryształki. `Chodźcie!` - wywołuję przedsenne demony. Ciągle nie mam siły aby dorosnąć, boję się ciemności i walczę z tym w jedyny znany mi sposób - wzywając mary wszelakie, pokraki, jakie tylko jestem w stanie sobie wyobrazić, na pojedynek. I na żer. Niech przegryzą mi krtań, nadgarstki. Albo niech napiją się krwi, jaka wypływa z mojej dziewczyny. Może skuszą się, chociaż jeden ze zwidów będzie tak naiwny i nie znający realiów, że wyjdzie z mroku, weźmie haust. I zdechnie, zadławi się maleńkimi igłami, jakimi najeżone są porwane kawałki endometrium.

`No - wyłazić!` - krzyczę drugi raz. I nagle moje myśli milkną. Karcę się za zbytnią pewność siebie, wręcz naiwną, szczeniacką butę. Przecież doskonale wiem, czym może się skończyć takie cwaniakowanie: wywołam kogo nie trzeba, spomiędzy widziadeł wypełznie On - mężczyzna, którego istnienia się domyślam, w którego wątpię. Nie, on przyśnił się moim zwidom, to halucynacja majaków, podwójne zaprzeczenie. Jego nie ma prawa być. On stoi w sprzeczności z logiką, e zdrowym rozsądkiem, czai się na końcu słabo oświetlonego korytarza, to jego przywołują wiedźmy w bajkach, nastoletni sataniści na cmentarzach podczas zabaw - obrzędów.

Nie żaden szkocki Boogeyman, ale nasz, polski, a w zasadzie tylko mój, osobisty strach, objaw wytwórczy. Brodaty, bezdomny chyba od urodzenia, albo i od stworzenia, mężczyzna w połatanym garniturze. Pan od walizki, który istnieje - w snach, albo naprawdę. Tertium non datur. No dobra, jest też taka opcja, że może to facet Schrödingera, półobecny, ćwierćmaterialny, w jednej szesnastej - duch, w pozostałych częściach - domyślny. Ten, Który Patrzy, kloszard, którego być może sobie zmyśliłem, parias żyjący poza marginesem społeczeństwa, czający się na marginesie tej historii.

Boję się, nie ukrywam. W każdej twarzy można przecież go dostrzec. Pyski wybzdurzonych cudozwierząt mają jego rysy. Potencjalne zagrożenie zdrowia, życia, ładu publicznego. Pan - nikt, który, gdy tylko o nim pomyślę, zjawia się, jak na zawołanie, wyskakuje zza szafy. Moje życie jest nim podszyte - że się tak nieco durnawo wyrażę. Ale jak, na rany Chrystusa, wyjaśnić nagły przypływ gotówki; skąd u diaska z dnia na dzień było mnie, podurzędniczynę niższego szczebla, stać na wybudowanie domu, w dodatku bez uciekania się do pożyczek?

Przecież nie wzięliśmy z Karoliną ani grosza kredytu! Mama nie żyje, ojciec - wiadomo, rodzice mojej ukochanej również nie śmierdzą groszem.  Zresztą - chyba by mi nie dali, nawet, gdyby opływali w luksusy; nie znosimy się - to mało powiedziane.

Nie zapłaciliśmy podatku od wzbogacenia, żadne z nas nie wygrało nawet pół euro, trzymamy się z daleka od gier wszelakich, oboje z Karoliną jesteśmy zbyt skąpi i pesymistyczni, by liczyć na łut szczęścia, wywalać ciężko zarobione pieniądze w nadziei ich pomnożenia, liczyć na drapane, na gwiazdkę z nieba, którą ześle dobry pan krupier, albo wujcio totalizator.

Ni z gruchy ni z pietruchy, nagle staliśmy się majętni, na wspólnym koncie wyrosły setki tysięcy złotych. Same z siebie? Zawsze, gdy pomyślę o źródłach owego cudu, przed oczami widzą zarośniętego menela. Podaje mi skórzaną teczkę. Jest wypchana papierami, jak wnioskuję - nie toaletowymi. Akcje, obligacje, czy żywa gotówka? Pojęcia nie mam. Od kogo i za co ten suwenir, czymże zasłużyliśmy na taki dar? To w ramach wdzięczności, jeśli tak - za co? Uratowałem żula od wychłodzenia, a ten postanowił oddać oszczędności życia? Łapówka? Za cienki w uszach jestem, piastuję zbyt niskie stanowisko, by chciano mnie przekupić. Karolina - identycznie.

Boję się - tak, to właściwe określenie - mam potworne, nie wiem, na ile uzasadnione obawy przed spytaniem jej, choćby słowem, podjęcie tego tematu nie wchodzi z niewiadomych przyczyn w grę. Dziewczynę, z którą (gdy ma dobry humor, rzecz jasna!) można by konie kraść, która wie o mnie wszystko, zna smak mojej śliny, nasienia, przyszłą narzeczoną, a w dalszej perspektywie - być może matkę moich dzieci BOJĘ SIĘ zapytać, o co do diaska chodzi z tą furą kasy, brodatym filantropem z piekła rodem, świętym Mikołajem, którego strach się bać.

Ilekroć próbuję skrystalizować to wydarzenie, odtworzyć w pamięci - czuję, że rozpływa się, niczym galareta, drży, obraz staje się nieostry, pojawiają się zakłócenia. Taśma się plącze, rwie, wreszcie - szlag trafia projektor, ba - wybucha pożar i z całego kina, jakie nosze pod czaszką , zostają jedynie zgliszcza, nieczytelny żużel. Im intensywniej myślę o cholernym widziadle, tym bardziej pamięć się spopiela, wysypuje uszami. Wiem - owe chwile demencji to straszak, który ma mnie odwieść od poszukiwania genezy nagłego przypływu forsy, za którą pobudowaliśmy się w ekspresowym tempie. To elektryczny pastuch, którym coś odgradza mnie od prawdy.

Czy rzeczywiście chcę ją poznać? - kołacze się w głowie. Jaka ohyda, groza, żałosna groteska wiąże się z tą historią?

- Powiedz, kochanie - kogo zabiliśmy? - pragnę zapytać. Dziewczyna bierze tęgi łyk z butelki. Popija moje dzieci, wypłukuje z ust smak nasienia.

Mrużę oczy. Znów jesteśmy w marmurowym pokoju. Nie ma on, oczywiście, nic wspólnego z salą tortur, kanciapą zabaw z durnych książek i jeszcze durniejszych filmów o Greyu, które tak lubisz.

W naszej osobistej przestrzeni nie istnieje ból, strach, niepewność, zboczenia, cały ten porno syf, wyuzdanie. To pokoik waniliowy, szary i zimny z pozoru. Takim stworzyłem go w fantazjach. Niekończąca się opowiastka z krypty, wspólnego mauzoleum i jednocześnie sali balowej.

Ty - wyfiokowana, wysztafirowana, w krwistoczerwonej sukni, z naszyjnikiem z pereł, w olbrzymiej, kuriozalnej, sięgającej aż pod sufit peruce; upiór Luwru, udająca metresę Ludwika XVI; ja - jak zwykle - ubrany w byle co, dres - nie dres.

Rozbrzmiewa muzyka. Ale nie odmóżdżający, dyskotekowy wrzask, łupanka, dźwięki, jakie rozchodzą się, gdy małpoludy uderzają kamieniem o kamień, próbując wykrzesać choćby iskrę, a gdy im się to nie udaje - kamulce zastępują dokładnie ogryzionymi z mięsa czaszkami współplemieńców.

Nie gra też powyginany na wszystkie strony jazz, nie bełkoczą raperzy. Odbieram dwie piosenki jednocześnie (choć przecież jest cicho, w świecie realnym nie słyszę kompletnie nic, Karolina, przedzierając się przez stosy pudeł poszła do łazienki myć zęby), prawym uchem - balladę, ale nie z gatunku roznamiętnionych pościelów; Where do we go now, but nowhere - śpiewa wąsaty Nick Cave.

Do lewego wpada nieco nastoletnio - dziewczyński utwór grupy HIM - Love you like I do.

Pełen romantyzm, jesteśmy spowici dźwiękami, otuleni przez różowo - czarną mgłę. Obejmujesz mnie, kochana. Mój brud kruszy się, odpada płatami.

Z żałosnego biedaka w kufajce i gumofilcach staję się rzeźbą, zaczynam przypominać drewnianego anioła. Z jednym wyjątkiem: zamiast ułamanego skrzydła mam inny feler - brakuje mi kłów, ostrych pazurów. Jestem drapieżnikiem oswojonym na chama, brutalnie; bestią, której nie dało się okiełznać inaczej, jak przez okaleczenie.

Przytul się, przytul, nie gryzę, straciłem węch i instynkt samozachowawczy, nie widzę w ciemnościach.

Daj mi kieliszek śliny, potu, napój sobą, a chwilę później wypędź na pustynię, abym zdechł z pragnienia.

Nikt cię nie pokocha, malutka pisareczko, tak jak ja. Dobrze wiesz, że zmierzamy donikąd, szary, przytulny marmur kolonialnego hotelu, który mieści się sześć stóp pod ziemią (całkiem blisko do jądra, mórz buzującej magmy) pęka, niedługo święty i czysty jak pierwsze kochanie pokój, który wymyśliłem tylko dla nas dwojga, niedostępny dla śmiertelników (permanentny brak klamek, niczym w domu wariatów, ale czymże jest miłość, jeśli nie najcięższą chorobą umysłową?) zawali się nam na głowy. Krew wsiąknie w gruzy, zatrze się pamięć, krzyk rozwieje się na wietrze. Tylko muzyka będzie trwać ciągle w tym miejscu, wgrana w tę szerokość geograficzną, zapisana na niebie, muzyka umieszczona na powietrznym, niewidzialnym serwerze. Cokolwiek powstanie w strefie zero - zostanie wyśmiane przez Boga, ludzi, nasze duchy. Na przeklętym rumowisku nie stworzy się nic, choćby w części równie pięknego, przepełnionego mistyką, jak wspomniana sala balowa, istniejący jedynie w fantazjach sarkofag dla lalek.

Lejcie beton, mitomani, wznoście ceglane ściany, marzyciele. Próbujcie postawić kolejną Wieżę Babel. Gwarantuję, że nie uda wam się nabzdurzyć nawet dwóch pięter. Gadajcie ile wlezie, mieszajcie ozorami zaprawę. Nadejdzie odpowiedni czas, nie spostrzeżecie się, kiedy połamią się języki - kielnie, runą żurawie sklecone ze słów.

Nie można doszyć łaty, nawet najbardziej pstrokatej, płótna mistrza sprzed wieków, obrazu, na którym to widnieją fantasmagoriady, krainy cudaczne; na dziurze, jaka będzie w miejscu, z którego zostanie wyrwana nasza bajka. Jak zaleczyć rozpadlinę, w której miał miejsce cud? Nakleić olbrzymi plaster z podobizną dawnego satrapy, sielankowy pejzażyk? Wchłonie się, rana jest zbyt głęboka, by ją przykryć.

Na razie krążymy jeszcze pod sufitem, jak dwie zagubione ćmy. W kieszeniach spodni dresowych mam dwa bilety na samolot. Trzeba się spieszyć, egzotyczna wyspa o nazwie Nikąd, na który jest zarezerwowany lot, niedługo przestanie istnieć. Budzą się na niej świetliste Etny i Wezuwiusze.

Nie bój się, kochanie, na pewno znajdziemy chwilę, by odsłuchać choćby jedną zwrotkę. Pan z tatuażem zajmującym całą długość ręki zaśpiewa ostatni raz. Nikt nie pokocha cię tak, Karolinko, jak twój żałosny tchórz.

Jeszcze jesteśmy bezpieczni, źli ludzie, dewastatorzy, nie zlokalizowali bunkra. Kończy się bal na jedną parę, wodzirej umarł z nudów, pająki w jego oczodołach są zbyt stare i leniwe, by uprząść sieć. Chodź, księżniczko, pobaw się ze mną w egzaltację. Jutro będziemy musieli remontować atrapę warowni. Pan i pani na zamku, zczołgani, sprowadzeni do roli murarzy.

Słyszysz? Co, do choroby, można robić przez tyle czasu w łazience?

Wracaj, poudajemy, że zależy nam na czymkolwiek poza sobą. Ułożę sonet, pieśń pogrzebową, obleśne haiku. Jeszcze potrafię pisać.

  Contents of volume
Comments (2)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Dobre, oryginalne, Florkowe.
avatar
jak zawsze jestem od wrażeniem
© 2010-2016 by Creative Media