Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2018-05-13 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1628 |
Nie zdążam mu niczego odburknąć, gdyż moimi oczami, Olki oczami, nosem, każdą chmura na niebie, płatami farby odpadającymi z zajeżdżonej eks - karetki marki fiat ducato, rzeczywistością całą wstrząsa potężna eksplozja.
Łuuuup! - jest tak silne, że aniołom wypadają plomby, pod wpływem wstrząsu pękają spirale wewnątrzmaciczne u kobiet po drugiej stronie globu. Jęczą diabły oblane lawą, która wychlapała się z kotłów, taternicy i himalaiści skręcają karki odpadłszy od ścian, rozdziera się zasłona świątyni jerozolimskiej.
Głuchniemy na dłuższą chwilę, w uszy wbijają się półmetrowe, w dodatku rozgrzane gwoździe. Przechodzą nam przez czaszki na wylot.
I piszczy śnieg, jaki powstał przed oczami, posypał się wraz z kamykami z biedastropu kapliczki przyzamkowej. Piiii - drze się każdy płatek.
Wstajemy powoli wewnątrz własnych głów, dźwigamy świadomość do pionu. Przez moment mam wrażenie, że ktoś skroplił i zagotował powietrze. I Arka. I moje ciało. Bulgoczący świat. Ziemia jest bezładem i pustkowiem; ciemność nad powierzchnią bezmiaru wód i pustkowiem; ciemność ponad powierzchnią bezmiaru wód, mokrego gruzu, próżnia, w którą niby wżera się cała materia, próbuje wniknąć na upartego, wdziera się pomimo praw logiki, ale robi to na tyle nieskutecznie, że chaos, pomimo zawierania w sobie cząsteczek, neutrin, jonów i kationów, w gruncie rzeczy jest pozbawiony czegokolwiek, to dziura, do której coś wpada, by pozostać tam na zawsze i jednocześnie rozpłynąć się, wszystkożerny, bezdenny huk.
Wiem, że coś truję, wyrażam się mało precyzyjnie, ale tak to właśnie odbieram. Patrzymy po sobie, jakbyśmy właśnie zobaczyli się po raz pierwszy w życiu, w dodatku w zupełnie zaskakujących okolicznościach. Nasz wzrok wyraża zdziwienie, jesteśmy garstką oszołomionych, dzikich zwierząt, które polujący z nagonką myśliwi (albo inne sukinsyny) zapędzili na betonową pakę ciężarówki. Trzęsiemy się z zimna i strachu.
- Ktoś wlazł... - czytam z ruchu warg Karoliny.
- Tak - mówię równie bezgłośnie.
- Waldek, albo Paweł - na pewno oni. Wczoraj była u nich impreza. Urodziny Elwiry. Z dziesięć osób się zlazło.
- Gdzie - do baraku?
- No. Wiesz, jak to jest - tyle ludzi stłoczonych na zbyt małej przestrzeni, do tego - wszyscy pijani jak świnie. Wystarczy iskra, by doszło do pieprznięcia. Ktoś na drugiego spojrzy krzywo - i jeb! - tamten dostaje agresora. Upojenie patologiczne, jak to się fachowo nazywa.
- Mówili, mówili, że będzie chlańsko. Kasa z pięćset plus przyszła na konto, więc - na colę, kurwa, wyda patologia? Dziś poprawiny, czego nie wyżarto i wypito wcześniej...
- ...któryś baran wylazł szczyć, kompas mu się wewnętrzny rozregulował, pomyliły się kierunki, popierdolił w gęstwinę, zamiast do sławojki - i masz.
- Sam muszę zacząć pić. Nie ma co ze sobą począć - mówi mi się jakoś zbyt szczerze. Niepotrzebnie się odsłaniam. Cholera, to chyba z nerwów, pod wpływem chwili. Właśnie zginął ktoś, kogo znałem od lat. Może niejeden. Kumpel, kolega, a teraz - współtowarzysz niedoli. Przeklęty las pochłonął pierwszą ofiarę. Kto będzie następny - ja, Karolina? Może Artur wjedzie zreperowaną karetką na minę?
Powinniśmy robić zakłady. Dead pool, basenisko pełne truposzy, sadzawka umarlaków, do której łatwo wpaść.
Czuję, jak między nami przechadza się Śmierć. Ale diametralnie inna od tej przedstawionej w Średniowieczu. Kompletnie niepoetycka, niemelancholijna, pozbawiona wrogiej aury, grozy i dramatyzmu.
Z drugiej strony - nieobłaskawiona, sparodiowana, nie jest to kostucha w klaunowskim makijażu, ubrana w balową suknię i gumofilce, karykatura samej siebie.
To raczej śmierć... skurwiona, zmenelała, której kompletnie obojętne jest, jak ją postrzegają śmiertelnicy, jak jest malowana na freskach i płótnach. To pijaczka myśląca jedynie o kolejnej butelce denaturatu, którą mogłaby jak najszybciej wypić, o jak najtańszej zakąsce.
Jest w niej też coś z przekupy, kłótliwej sprzedawczyni, z którą wyzywałem się na straganie; ma cechy kumoszki - plotkary, nie poczciwej, ale też nie groźnej, jędzowatej i upierdliwej spytywaczki z rozumu, która chce wiedzieć o tobie wszystko, spotkawszy którą natychmiast masz zreferować całe swoje życie w najdrobniejszych szczegółach. Śmierć poligonowa, powszechna i wręcz namacalna, przybiera też postać cwaniackiego trepa, podpułkownika LWP, śmiejącego się w twarz nieszczęśnikom, którzy w wyniku absurdalnych decyzji są zmuszeni mieszkać na polu minowym. Chichocze, grubas w moro, a jego siedem podbródków faluje. Trzęsie się ze śmiechu nalany ryj, żółte ślepia wręcz wychodzą z orbit.
A pęknij, pieprzony bucu, rozlej się. Od dawna nie masz krwi, tylko gorący, czarny tłuszcz.
Idziemy dziwnie podnieceni. W uszach ciągle piszczy. Wiem - bycie gapiem lecącym z ciekawości do miejsca, w którym wydarzyło się nieszczęście jest wątpliwe moralnie. Ale nie chcę przecież, do diaska, napawać się widokiem dogorywających dzieci, staruszków bez rąk, nóg i połowy twarzy, sycić się patrząc na czyjś niewysłowiony ból.
Może ktoś jednak (marne szanse!) przeżył eksplozję i leży z poharatanymi kulasami? Trzeba być człowiekiem - sprawdzić, iść na ratunek, nawet, jeśli od początku jest prawie pewne, że już nie ma komu.
Człap! Człap! - odgłosy kroków. Zewsząd, choć jedynie po licheńkiej ścieżynie można chodzić bez obaw o życie. Więc nie tylko my... Ludziska z ziemianek, skleconych z czego popadnie szop, pudłokształtnych dziuplo - zbijuchów (ciężko je nazwać inaczej, ani to domki na drzewie, ani baraki, bliżej im do szpetnych i złośliwych narośli), nie przejmując się niebezpieczeństwem, albo / i mając najgłębiej własne życie, masowo wylegli, by pocieszyć oczy skutkami eksplozji.
Leźcie, leźcie, palanty, nie patrząc pod nogi, to zaraz będzie drugie `bum!`- myślę. Nie chce tego powiedzieć na głos, ja również, a może zwłaszcza ja zobojętniałem na to, co się dalej stanie. Tyle sprzecznych uczuć ściera siew e mnie, czasem dochodzi do głosu racjonalista, innym razem - artysta przeklęty, najbardziej znany z tego, że nie stworzył ani jednej pracy w żadnej z dziedzin, indolent i przez to geniusz.
Oksymoronizuję na całego, nie wie lewica, co czyni prawica. Pośrodku - wisi mi. Zwisa. Dynda. Olewam wszystko. Myślę, więc jestem. I to poważny błąd.
- Cze - podaję spoconą dłoń Erykowi. Mistrz ceremonii (pogrzebowych, ślubnych, jakichkolwiek; wodzirej prowadzący msze ) idzie sztywno, jakby połknął kij od mopa. Wiadomo - noblesse oblige, bycie inkarnacją Jezusa, albo co najmniej prorokiem - zobowiązuje. Jeśli się założyło nową religię, choćby nawet chwilową, trwające mniej, niż mgnienie oka wyznanie - żart, zwyczajnie nie można nosić się, chodzić, jeździć tym, co laikat. Żadnych mezaliansów, cech wspólnych z pospólstwem, zero bratania się z plebsem. Z chwilą ogłoszenia się wizjonerem, widzącym więcej niż inni wybrańcem antybogów, trzeba się wywyższać, wozić się w mentalnej karocy, być noszonym w duchowej lektyce. Do tego, obowiązkowo - przytyć, spaść się, najlepiej - rozdąć od pychy. Przypominać wielką i groźną planetę, niepoznany glob, wokół którego krążą chmary wychudłych, rachitycznych sateliciątek. Wleźć na cokół i tam pozostać, skamienieć do reszty, poczynając od głowy (twardy, hermetyczny łeb jest najlepszy, nie przyjmuje żadnych kontrargumentów, nie docierają doń jakiekolwiek głosy sprzeciwu), stać się uosobieniem fanfaronizmu.
- Witaj - odpowiada kamiennym głosem człapiąca statua. Ledwie słyszę. Jeszcze nie przeszła wybiórcza głuchota. Tak, wybiórcza. Może za sprawą eksplozji uaktywniła się we mnie ukryta funkcja odbierania jedynie pozytywnych bodźców - takich jak wrzask torturowanych, jęki konających, ryk fal, ryk katowanych dzieci, żon?
Coraz bardziej czuję, że tak właśnie jest, niedługo aktywuje mi się widzenie selektywne i już nigdy nie będę musiał oglądać świata, wszystko rozmaże się, zmieni w beżową breję. Nie ma osoby, na którą chciałbym patrzeć bez przerwy. Karolina? Z braku laku jest moją partnerką. Narzeczoną, konkubiną. Nikim. Oddaliliśmy się od siebie o lata świetlne. Te galaktyki nie mają szans na powtórne zderzenie, dzieli je zbyt wielka odległość. Przepaść ciągle się pogłębia.
Staję się coraz większym frustratem, Edypem - bis, który tylko dlatego nie wykłuł sobie ślepiów, że nie ma czym, zgubił ostatnią igłę; przekładającym samobójstwo leniem. Zgnuśniałem na tyle, że pozostaje mi tylko... żyć. To najdoskonalsza z tortur - biedowanie w tym chlewie, pirotechnicznym gnojowisku. Wegetuję sobie i innym na złość, dręczę anioła stróża. Musi ciągle stać u boku zgorzknialca, zamiast wrócić do nieba i zostać przydzielony komuś mniej godnemu pożałowania.
- Szykuje się pogrzeb... - zagajam wyraźnie od niechcenia. Choroba, jak mam tak gadać, to lepiej się powiesić. Na jęzorze. Sam już nie wiem - być, albo nie być? - dumam patrząc w oczodoły. Wewnątrz czaszki Yoricka popiskują myszy.
- Nie da się ukryć. Widzisz, synu - nieroztropność to pierwszy stopień do... - zaczyna moralizatorską tyradę niedawny kumpel. Znielubiłem go od czasu kłótni o rozgrzeszenie. A, mniejsza z tym.
- ...tu nigdy nie ma zasięgu... - Aśka Gierasimczuk ze zdenerwowaniem klepie w plastikowy ekran telefonu.
- ...zagłuszarki gdzieś w okolicy pracują, jak nic. Środek Europy, dwudziesty pierwszy wiek, a nigdzie się nie można dodzwonić.
- Pewnie był tu tajny ośrodek LWP. Cholera wie, co opracowywano. Myślisz, ze po co te miny? Grubsza sprawa. Broń biologiczną testowały skurwiele w czasach Zimnej Wojny, albo i co gorszego.
- Wtedy przecież nie było komórek. Przynajmniej nie w Polsce.
- Żaden sygnał miał stąd nie wyjść, ani nie móc tu dotrzeć. Oaza, pustynia sowiecka. Najtajniejsze laboratorium...
- Tu tidu dim tit tum... - zaczynam przekornie nucić motyw muzyczny z `Z Archiwum X`.
- E tam. Tu mogli co najwyżej kacapskie głowice jądrowe trzymać, nic więcej. Po co się nakręcać, że od razu, no nie wiem - UFO, czy coś... - studzę emocje.
- No, technika Ludowego Wojska - kurwa, powalała. Gniotsia, nie łamiotsia. Siermiężne wszystko, jak gazik, czy `uaz 452, proste w obsłudze i naprawie, ale wytrzymałe.
- Nie to, co ducato...
- Bo żeś kupił zajeżdżonego strucla.
- Chwalcie, chwalcie gówno. W dzieciństwie mieszkałem nad Armalią, w Subinowicach. Wieś blisko granicy, jakbyście nie wiedzieli. I - możecie wierzyć, albo nie - ale dało się podsłuchiwać wopistów. Naprawdę - nie trzeba było specjalistycznego sprzętu, wypasionych krótkofalówek, mogłeś kupić na bazarze zabawkowe walkie - talkie, pójść na pole, i nie mówię teraz krakowskim dialektem, nie mam na myśli `na dwór`, ale dosłownie - pójść se na łąkę, na pole, gdzieś, gdzie nie ma drzew, zabudowań, najlepiej - na Górkę Przyzbicką - i można się było bawić w Jamesa Bonda, wejść na ich częstotliwość. Zwykłą zabawką mogłeś podsłuchiwać żołnierzy Wojska ochrony Pogranicza. Poważnie. Nic się nie odzywaliśmy, każdy miał cienki głosik, jak to dzieci. Ale ojczym koleżanki to raz, po pijaku oczywiście, zagadał, coś tam pościemniał z fantazję. Od razu się zorientowali, że to nie funkcjonariusz, kazali się rozłączyć pod jakąś tam karą. Chyba nawet więzieniem postraszyli. Inny, taki Jurczuk - to się oburzył, bo został zbluzgany.
- Dobre. Mieli prawo założyć sprawę. Sąd by udupił delikwenta.
- A jak namierzysz? Jak u nich - technika jak u jaskiniowców? - do rozmowy włącza się Krzysio, choć z racji wieku nie ma prawa pamiętać czasów Polski Ludowej. W książkach by wyczytał? On? Ledwie piśmienny, po tatusiu.
- Boże... - wrzeszczy Emilka. Odskakuje jak oparzona, w krzaki. Odruchowo, jak jeden mąż, robimy to samo. Instynkt stadny bierze górę.
- Co? Mina, zapalnik?
- Patrz, baranie!
- Chryste! - aż mnie cofa. Widok jak z lumpenkoszmaru, mającej w założeniu być horrorem, etiudy studenckiej.
Uśmiecham się. To, co widzę wygląda jak tani rekwizyt. Groza z masy papierowej, potraktowana plakatówkami.
Szczęka, niekompletnie uzębiona. Nie trzeba być patologiem, by określić wiek denata. Żuchwa należąca do menela w podeszłym wieku. Osmalone kłaki, resztki ewidentnie siwego brodziska. I te zęby... Tragedia dentystyczna. Dwa sczerniałe pniaki, spalona sierść. Ochłap człowieka.
- ...żesz ty w mordę...
- Artur- ja go znam! To ten dziadzisko!
- Jaki?
- A, szwendał się od jakiegoś czasu, taki kloszard. Nawet jego wygląd śmierdział. Nie dawało się przejść bez zatykania nosa. Chciałam przegonić, ale - z kim tu gadać, jak on chyba był głuchy i niemy? Nic, tylko do cerkiewki parł, świeczki palił.
- Kiedyś, gdy perswazja nie pomagała, przyznaję, dałem się ponieść nerwom, uderzyłem go - cedzi sztywniacko Eryk. Gada, jakby każde słowo było gorącym węglem w jego ustach. `Stąpanie językiem`, he, he. Powinienem podrzucić ten kretyński tytuł Karolinie- będzie miała o czym pisać dla guru.
- Pewnie był związany z tym miejscem, pamiętał z czasów świetności. Były wojskowy, może nawet generał... Musiał pracować w jednostce.
- Yhy. Nie poborowy, co przyszedł odsłużyć i po roku miał w dupie.
- Pieprzycie jak potłuczeni. To były mieszkaniec jednej z wysiedlonych wsi. Chodził do cerkwi przed wojną i wracał do jej ruin z sentymentu. Innego wytłumaczenia nie ma. Jego rodzice brali tam ślub, był chrzczony przez batiuszkę... Miał ją wgraną w serce. Plik jedynie do odczytu, nie do usunięcia przez hakerów.
- Amnezja najlepiej czyści takie dyski...
- Może był ostatnim żyjącym mieszkańcem Kwirewki... Szkoda człowieka. Choć był zły. Czuję to. Miał takie groźne, świdrujące spojrzenie...
Zaciągam się zgniłym, leśnym powietrzem. Właśnie dotarło do mnie, że oto umarł człowiek - widmo. Darczyńca. To on, w bliżej nieokreślonych okolicznościach wręczył mi walizkę wypełnioną po brzegi... domem. Historia milczy, czym była owa małmazja; wiem jedynie, że zżarłem ją ze smakiem. Wylizałem łyżkę i talerzyk. Po minucie, zgłodniawszy jeszcze bardziej, niż przed otrzymaniem suweniru (apetyt wszak rośnie w miarę jedzenia) - pożarłem filantropa niemal w całości. Ostała się jedynie nieszczęsna szczęka ze spróchniałymi resztkami zębów. I bądź tu dobry, oddaj serce młodym ludziom, otwórz kieszeń na oścież - to tak ci okażą wdzięczność. Za otrzymane setki tysięcy złotych sprezentują ci śmierć, dość upokarzającą. Zostaniesz na zawsze w brzuchach kanibali, przeżuty na papkę.
- Kość świętego. Pierwsza relikwia Kościoła Wmawiania. Mamy przed sobą resztkę ciała męczennika - drwię, choć wcale mi nie do śmiechu. Znów dotknąłem tajemnicy, przed którą uciekam, z ciemności wychynęła łapa potwora. Ciągle mam dreszcze.
W czaszce Yorika wąż Eskulapa pożera mysz. Gdy ją połknie - rozpełznie się w ciemności na dziesiątki dżdżownic. W końcu, co od zawsze twierdzę - nie ma Kujapy. Wszystko prędzej, czy później da się racjonalnie wytłumaczyć. Nawet okropny koszmar, w którym spada na mnie bogactwo, ma ukrytą co prawda, ale całkiem banalną przyczynę. Może powstał po przepiciu, albo przejedzeniu się czymś ciężkostrawnym i, nie mogąc z różnych przyczyn być dokończonym, dośnionym w pełni, wylazł z głowy i mąci w świecie realnym?
Oj dana, oj dana, nie ma szatana, rzeczywistość jest prosta i poznawalna, jak pole minowe, na którym żyjemy. Nie ma, na dobrą sprawę, od niej ucieczki. No, chyba, że w dewocję, schronienie się w cerkiewce i ugrzęźnięcie w modłach, utonięcie w niedorzecznej wierze.
Poducieczki - w ogień, pętlę, szaleństwo, zidiocenie dyskotekowe - to jedynie objawy tchórzostwa.
A może nie? Gubię się w tym wszystkim. Ciągle nie odkryłem, jak deewoluować poligon, sprawić, by na powrót zmienił się w zwyczajny las - czysty, wolny od bomb, parny i bezpieczny, jak tępy nóż (łap tę metaforę, Karolinko).
VII. Creampie
Wracam, może ostatni raz, do wymyślonej tylko dla nas dwojga krypty balowej, sali, gdzie trwa wieczna stypa po ostatnim sołtysie Kwirewki.
Nie słyszymy piosenek, ani ulubionych, przywodzących na myśl chwile szczęścia, ani tym bardziej przebrzydłego disco, electro, czy podobnych śmieci.
Ville Valo i Nick Cave mają wychodne. Pękły membrany w głośnikach. Możemy wsłuchać się w syk mitycznych węży, huk przyszłych eksplozji (echo niesie się przez czas), w bicie własnych serc. Szybkie, zbyt szybkie, bo miarowe uderzenia. Werble na chwilę przed śmiertelna salwą.
Paradoks: to żołnierze, wykonawcy wyroku, mają przepaski na oczach. Skazaniec patrzy z pogardą na ślepych członków plutonu egzekucyjnego. Śmierć oglądająca węże na ciekłokrystalicznym wyświetlaczu oscyloskopu. Wiją się, elektryczne wstążki, fale mózgowe duchów. Elektroencefalosztuka, zapisywanie myśli poprzez ruch. Zwierzęcy, obleśny. Naturalny.
Sinusiody, elipsy, parabole. Supełki, gniazda, węzły, plątanina żył. Patrz, kochanie - to nasz wspólny układ krwionośny. Ściek, meandry błota, pełne żab sadzawki, cienkie odnogi, tętnice o średnicy dwóch i pół metra, bajora, w których czają się krokodyle.
Tętnią w nas piranie, pożerające Jonaszów wieloryby, pływające ichtiozaury o złotych łuskach. Nie bój się, nie spełniają życzeń. Są niegroźnymi wirusami. Weźmie się antybiotyk - i po problemie. Albo, jeśli tylko zapragniesz, możesz wyłowić każdą z bestii (zarzucę haczyk pod skórę, wybierz miejsce, gdzie mogę wyciąć otwór), przyrządzić z niej wielkanocno - wigilijną potrawę. Kuchnia tajwańska, euro - kubańska - ty decydujesz. Jedz powoli, skarbie, przeżuwaj dokładnie. Niech z potwora zostanie jedynie dolna szczęka.
A, zapomniałbym - zasusz serce gadziny. Przyda się Erykowi do odprawiania rytuałów. Nasz szamanek postanowił zostać egzorcystą, wypędzać duchy mamony, materializmu, grzech zwątpienia, czytaj: szczerą wiarę. Jest guru sekty wyznającej ułudę, zatem wedle jego pokrętnej teologii, filozofii spaczeńczej, każdy, kto wierzy w oczywistą ściemę, nieważne, czego by ona dotyczyła - jest odstępcą, kacerzem, śmie sprzeciwiać się obowiązkowi kłamania. Zaplątał się głupiec, pocieszny arogant, w gordyjskie supełki mitu, brnie w coraz głębszy las. Nie patrzy pod nogi. To nie może się dobrze skończyć. Najdalej jutro podzieli los starca. Oczywiście - metaforycznie. Nie jest na tyle bezrozumny, aby pchać się na pewną śmierć.
A, skoro już jesteśmy przy wiadomym temacie... Swoją - zgubiłem, przyznaję bez bicia. Zamotała się w kłębowisku Kujap, he, he.
Ty i ja: dwie kostuchy stojące przed lustrami. Przeglądamy się z zainteresowaniem, jakbyśmy widzieli swój obraz po raz pierwszy. Nie do wiary, że natura mogła stworzyć coś tak szpetnego! Nie, to musi być wybryk jajogłowych laborantów z tajnego ośrodka w głębi lasu minowego, peerelowski mutant Frankensteina.
Jaką broń w sobie nosisz - biologiczną? Gniazdo kobr Eskulapa, żmij, jadowitych liszek?
Klękam. Jesteś pusta, kochanie, zaprzątają cię sprawy z innego świata. Z krainy, której nie dane mi było poznać. Oddaliliśmy się od siebie o epoki, kilometry sześcienne, kilowatogodziny. Dzieli nas eksplozja, parodia Wielkiego Wybuchu, od którego (w c co nie wierzy Eryk!) rzekomo zaczął się świat.
Przytulam policzek do uda, zsuwam ci majtki. Uderza woń rdzy, gorzko - burego piasku, zaprawy murarskiej, świeżego tynku. I zapach smoły; tak - wyraźnie czuję w tobie mit o Piekle, lawie, która nigdy nie stygnie; bitumiczne litery. Nie mam śmiałości, po części - brzydzę się wziąć je w dłonie, złożyć choćby pół zdania, stworzyć zalążek opowieści, którą nasyciłby się ciągle nienażarty Mistrz, pacynka, której ślepo wierzysz, ze jest pisarzem.
Święty starzec sterował mną, tobą, wkładał też rękę w głąb Remiego i poruszał twoim guru. Kłapała prawdy objawione śmieszna jadaczka.
Przytulam się. Do włosków. Są ciepłe i lepkie. Mimowolnie, podświadomie próbuję ci coś powiedzieć, może słowa przeprosin; błagać abyś wróciła, choć przecież nie odeszłaś; skomleć, by wszystko było jak dawniej, albo deklamować wierszyk, jakiego nauczyłem się z własnej woli na Święto Jesieni i za który dostałem piątkę z plusem.
Nieważne, co akurat sobie przypomniałem i chcę szeptać, czy wywrzeszczeć; język, poruszająca się niezależnie od mojej woli glista, wrośnięty wewnątrz jamy ustnej, skarłowaciały boa dusiciel, wpełza w ciebie. Penetruje. Cała jesteś metaliczna i ostra. Cofam wypowiedziane niedawno słowa o pustce; do diabła - pełno w tobie kolców, igieł i sztachet, na których bozia - kat, mechaniczny kucharz - oprawca wiesza świeżo zdekapitowane roboty, by ich blacha skruszała, dało się ją zjeść z keczupem, albo musztardą.
Przekłułem się tobą, kolec jadowy wnika w podniebienie. Dogasa Antares, najjaśniejsza gwiazda w gwiazdozbiorze Skorpiona.
Obsypujesz mnie płatkami korozjanek, kwiatków zerwanych na stoczonej przez rdzę łące. I piję krew, zużyty olej silnikowy, żółć i ocet, ofiarne wino z domieszka perfum Versace, denaturatu i tuszu, schłeptuję krople drogocennego, jeszcze niewynalezionego leku, który zapobiega odrzuceniu przeszczepionych zwierzęcych tkanek.
`Witak w przyszłości chirurgii plastycznej, wystarczy jedynie mililitr - i możesz śmiało wskakiwać na stół operacyjny! Doszyjemy co tylko chcesz - i ty możesz mieć pysk oposa, kufę Burka, albo twarz zmarłej matki. Za niewielką dopłatą - zyskasz dodatkowe pary rąk, bi - i tricepsy, oczy pod pachami, kopyta, racice, że o banalnych mackach, czy ogonie nie wspomnę. Stań się amfibią, albo miej napęd na cztery koła, silnik Wankla, albo odtwarzacz mp - czwórek` - grzmi głos wewnątrz. Marketing uprawiany drogą kropelkową, wirusowy. Reklama dźwignią handlu, szpatułką lekarza, którą naciska język. Zagląda do gardła.
W kącie sali - strzępy twojej sukni balowej, moje łachmany.Szymczuk, na moment przed zostaniem mumią, ostatkiem sił podpisał dekret inicjujący program sieci obszarów objętych ochroną na terytorium Dziewięciopolski, Naturyzm 2000. Dzięki temu będąc nago staniemy się parkami narodowymi, pomnikami przyrody.
Nie zakładaj innych ubrań poza mną. Przymierz skórę. Pasuje jak ulał, co nie? Trochę przyciasna? Bo jestem grubszy od ciebie, anemiczko. Ciągle tracisz krew, życiodajny płyn wycieka z ciebie niemal ciurkiem, igły sypią się jak z otwartego worka.
Poważnie - zrób coś z tym, zamiast do literackiego szarlatana - idź do lekarza, zadbaj o zdrowie. Bo całkiem wyciekniesz, staniesz się pełna wiatru. I odlecisz, niczym balon wypełniony helem (w dzieciństwie jeden, ze Snoopym, pamiętam jak dziś, dokonał samouwolnienia, nie chciał, bym się nim bawił, cóż - chyba lepszy lot po śmierć, niż życie na uwięzi), w nieznane.
Bądź przy mnie, kochana, nawet nie waż się pomyśleć o rozstaniu. Bo zobaczysz - zachowam się jak prawdziwy cham, macho, testosteronowy byczek, jakich pełno widuję na biurowych dyskotekach; przypnę cię do ściany spinaczem, będziesz żywym zdjęciem z wakacyjnej galerii, owocem polowania, trofeum, zabawką, jaką ustrzeliłem pewnego razu (ciągle trwają spory odnośnie gatunku, do którego można by ciebie zaliczyć - artystka - odpada, kura domowa - jak wyżej) w wesołym miasteczku.
Głupia porada z kalendarza uratuje nasz zawiązek.
Pokołyszmy się jeszcze przez moment w rytm ciągle wspólnego pulsu. Tak dobrze w tobie, ciepło, przytulnie. Jeśliby wstawić stolik kawowy, parę foteli, wersalkę - byłabyś mieszkaniem lepszym od pseudokaplicy. Tłoczymy się w żałosnej atrapie, a przecież mógłbym podciągnąć prąd, wodę, gaz, inne media - i stałabyś się M1 z prawdziwego zdarzenia.
Ja noszę w sobie chaos, książki przeciwpiechotne, po wejściu na które człowiek staje się zaliteraturowany niemalże na śmierć.
Jestem zbieraczem paradoksów i chyba dobrze mi z tym. Takiego pokochałaś, wariatko. Uśmiechnij się, jutro będzie pogrzeb. Opieka społeczna pochowa dziadziska. Coś czuję, że jego śmierć to dopiero początek naszych problemów.
Widzisz - i jak tu się smucić? Jak tylko skończy się uroczystość - poszukamy następnego bezdomnego z walizką. pełną pieniędzy. Chodzą słuchy, że co drugi kloszard w supermarketowym wózku kitra precjoza, talary, nosi w kieszeni połatanego płaszcza, w mankiecie chałata platynowy otwieracz do butelek, czy korkociąg ze szczerego złota. Na pewno któryś odstąpi reklamówkę dukatów, czy wiadro zbędnych diamencisk.
Trzeba być dobrej myśli. Jeśli nie znajdziemy kolejnego filantropa - odtworzy się starego, położy szczękę na gazie wilgotnej od twojej krwi. To idealna pożywka mikrobiologiczna, by wyhodować na niej człowieka.
Myśl o rzeczach wzniosłych: jak sen, lot, krzyk - a staruch odrodzi się jako poeta. Albo przeciwnie: wyobrażaj sobie moją twarz, ciągle i ciągle - a na świat przyjdzie sparaliżowane lwiątko o wyliniałej grzywie.
VIII. Plagiatykon
- Wprowadzić! - pada komenda. Głos, niczym uderzenie kafara w betonowy blok. Chwilę później, szarpiąc się strasznie, stękając ze zmęczenia i klnąc na podsądną, dwaj mężczyźni wciągają Danielę do środka pomieszczenia.
Za salę wykładową i sądową w jednym robi garaż Bogdana Chmielity. Latający uniwersytet i przenośny wymiar sprawiedliwości ciągle zmienia siedziby, konsekwentnie - na coraz parszywsze. Niedługo będą się zbierać w chlewach i kurnikach, sekciarze.
Ech, moi kochani przodkowie - w permanentnym chaosie dobrze się czują jedynie artyści - jednostki naprawdę wyzwolone, zdegenerowane. Karolina, jej Mistrz - Remi, jak i wszyscy zgromadzeni słuchacze, wyznawcy, cała pospiesznie skompletowana ława przysięgłych, uważają się za posiadaczy każdej z tych cech, myślą, że są członkami szerzącej ład, intelektualnej komuny pisarzy, luminarzy pióra, że tworzą bohemę sprawiedliwych, biegłych w szermierce stalówkami, nadludzi.
Bandusia nadętych i aroganckich naiwniaków, jak w obrazek wpatrzona w łysiejącego Pomazańca, spotkała się na procesie czarownicy. Tajne komplety połączone z paleniem wiedźmy na stosie.
No, jeśli nie całej jej, bo to nawet w czasach wojen i galaretowatych granic jest średnio dozwolone przez przepisy prawa karnego, a kto chciałby siedzieć w obozie pracy za sprzątnięcie złodziejki, to przynajmniej jej rękopisów - corpusów delicti, zawierających podkradzione frazy wierszy, opowiadań, sztuk teatralnych.
Na co liczyła, oszustka? Że się nie wyda, na okoliczność wojny wszystkich dotknęła demencja i nie poznają własnych metafor? Że Mistrz spojrzy przez palce i wybaczy haniebny czyn, albo chociaż wykaże się wielkodusznością i ułaskawi ją?
Przecież nawet nie przyznała się do (ewidentnej!) winy, zamiast błagać o litość, posypać głowę wywrotką popiołu, bezczelnie idzie w zaparte, że zdarza się, wyszło tak nie celowo, sama z siebie, z premedytacją nigdy nie okradłaby braci i sióstr wierzących w sztukę, współplemieńców literackich, że najzwyczajniej w świecie miał miejsce zbieg okoliczności, tak ją zachwyciły teksty innych słuchaczy, iż podświadomie przyswoiła sobie niektóre przenośnie, zdania, a potem, uznawszy za skonstruowane przez siebie - wykorzystała w swoich pracach. Że to się zdarza od zarania dziejów, już w Starożytności przecież miał miejsce taki przypadek, z resztą jeden z najsłynniejszych w historii, kiedy to pięć państw - miast niezależnie od siebie budowało Kolosy, ogromne pomniki bogów, Zeusa, tego z kocią głową i innych, jeszcze śmieszniejszych; że ileż to Mon Lis istniało przed narodzinami Leonarda da Vinci - niemalże identyczne twarze archeolodzy do dziś odnajdują w każdej części świata: na płótnach, wyryte w skałach, wykute w marmurze.
Wręcz prosi się o jak najsurowszy wyrok, butna idiotka, pomimo ewidentnych dowodów popełnionej kradzieży nie pada na twarz przed Heliodorem, pardon - Remim, nie prosi o zmiłowanie.
Będziesz mieć na co zasłużyłaś, bardzo dobrze się stanie. Zło należy wyciąć jak najszybciej, oddalić od siebie, dobyć miecza i odchlastać sobie kończynę zaatakowaną gangreną. Nie będzie oko Mistrza miało litości.
Uśmiecham się wyobrażając sobie tę scenę: jego łysiejący łeb, bladą twarz, silenie się na groźną minę (w tym zakresie powinien pobierać nauki u Eryka - kolejnego pajaca, który przynajmniej umie zgrywać surowego Salomona), wodniste oczy wpatrujące się w półtora oka Danieli.
Zastanawiam się - na ile prawdziwa jest historia z wypaleniem jej ślepi w inkubatorze. Z jednej strony - takie przypały miały miejsce, w dawnych czasach (plagiatorka nie jest już pierwszej młodości, mam około pięćdziesiątki), gdy ster kraju dzierżył towarzysz Wojciech, Polska była państwem półcywilizowanym, trudno się więc dziwić, ze wypadki były na porządku dziennym, z drugiej zaś... Jak można wierzyć w choćby jedno słowo patologicznej kłamczyni? Przecież ona za skarby świata prawdy nie powie...
I jeszcze, pomimo ewidentnie paskudnego charakteru zołzy - starej dziewicy (nie sprawdzałem, czy jest nią w istocie, tfu!), która pluje jadem, kąsa na oślep, jest opryskliwa, jakby brała odwet na całym rodzaju ludzkim za swoje niezdeflorowanie - zjednuje sobie sojuszników.
Wystarczy, że pobiadoli trochę o swym kalectwie, zaświeci ułomnym okiem - i rozmówcom miękną serca, wręcz roniąc łzy wielkie jak groch współczują właścicielce bielma. A ona, cyniczna cwaniara, hołduje hiperpatologicznej zasadzie, że baranów trzeba strzyc. Jest niczym świnka - skarbonka bez dna, studnia, do której przychodzą ludzie różnych ras i plemion, by wrzucić dobre słowo, komplement napisany na kamyku, albo monecie.
Przyjmuje wszystko, zboczona egotyczna, podniecająca się jedynie byciem w centrum uwagi, duserofilka o wiecznie wyciągniętych łapskach. Locha przekarmiana apoteozami, a mimo to - bez przerwy nienażarta. Ile pochlebnej śliny by się w nią nie wlało, jak bardzo nie rozpływało z zachwytu nad tekstami jakie kleci - ciągle będzie z mało.
Nawet, gdyby członkowie Komitetu Noblowskiego przywlekliby się na klęczkach, coby złożyć pokłon, ozłocić biedną kalekę, skrzywdzoną już na starcie przez okrutny los, rzęchowaty sprzęt, gdyby padnięto do stóp i całowano je z namaszczeniem - wszystko byłoby niczym w ocza... oku bezczelnej złodziejki.
O naiwności ludzka! Tylko kompletni ślepcy z przerostem empatii nie są w stanie dostrzec prawdziwej natury Danieli - myślę ozdobnymi literami, czcionką Kunstler Script.
Podobnym, równie archaicznym i podniosłym tonem, gada, pardon - przemawia guru. Odczytuje spreparowany przez siebie wyrok, rzekomo w imieniu ławy przysięgłych skazuje złodziejkę na ... batożenie.
Ta, początkowo uznaje to za żart. Bez mów końcowych oskarżyciela i obrońcy pokazowy proces dobiega końca. Momentalnie Danieli przestaje być do śmiechu., gdy dwóch osiłków wykręca jej ręce i usiłuje zedrzeć bluzkę.
Lament! Wniebogłosy! Gwałcą, zboczeńcy, Neandertalczycy, próbują pozbawić czci niewieściej!
Milczące audytorium. Ludzie o kamiennych twarzach patrzą z potępieniem. Są niczym szary mur pseudozamku. Mów do ściany, błagaj, płacz, albo rysuj na niej różowe zygzaki - obojętne, co zrobisz, nikt nie wyrzeknie ani jednego słowa. Próżno liczyć na pochwały, albo dodanie otuchy.
Ekspresjonizm abstrakcyjny: obraz składający się z plam nie przemówi do ciebie ani razu.
Drrryyyyyt! - bluzka złodziejki rozrywa się. Chwilę później pęka jej stanik i na wierzch wypadają przeobrzydliwe, niby z gumy, galaretowato - żółte cyce. Mężczyźni odwracają wzrok z odrazą. Kobiety - wręcz przeciwnie, sycą się widokiem poniżonej wiedźmy.
- Nie szarp się, kurwo! - warczy jeden z siepaczy. padają pierwsze razy. W ruch idą pejczyki, korbacze, maluśkie kiścienie. Wrzask odbija się od ścian, wsiąka w ubrania, we włosy tłumu. Przenika na wylot.
Karolina, przerażona mającą miejsce egzekucją, poci się. Drży kleszcz rosnący w jej brzuchu. Przywra, dziecko (chyba) Florka, ślepy kotek. Serce mu trzepocze w piersi. Wrze krew pępowinowa.
Lęk, zwierzęcy. Dziewczyna wkłada dłoń do kieszeni. Nerwowo mnie rękopis `Wyłączyć świat` - ostatniego opowiadania. Nieważne, czy choćby jedna fraza była przypadkowo podkradziona od innych sekciarzy, zerżnięta z Prusa, albo Chmielewskiej; czy też może tekst był w pełni oryginalny, pełen świeżych, niepowtarzalnych metafor.
`Zniszczyć wszystko, uciekać stąd!` - przelatuje przez myśl. Właśnie (chwilowo) umarła nienarodzona pisarka. Koniec sztuki. Płonie biblioteka Aleksandryjska. Pękają żebra Danieli. Sroga kara za grzech plagiatu.
Remi, charcząc jak wściekłe zwierzę i tocząc pianę z ust, przeżywa coś na kształt orgazmu. Sadystyczny fetyszysta krwi i tuszu, Jezus - gryzmolarz drży z podniecenia. Przezabawne indywiduum - tak obrzydliwe, że aż śmieszne. Polukrowany gwóźdź, trucizna w butelce perfum. Pióro piszące kwasem.
Tłum dyszy. Wściekłość, pogarda, potępienie. Literacki atawizm, uczniowie czarnoksiężnika zmieniają się w dzikie psy. Kundolopeci zarażeni wścieklizną.
`W co ja się wpierdoliłam?` - dociera do Karoliny. Zbyt późno.
Bryzga krew. Inkwizytorzy nie przestają katować. W bordowych kałużach syczą zaskrońce Eskulapa.
Jest w tym ukryty przekaz, tajemne znaczenie. Jeszcze go nie rozszyfrowałem.