Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2018-05-19 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1304 |
Odszedłem do historii i pragnę tam pozostać tak długo, jak to tylko możliwe. Nie wyciągaj mnie, mała, nieznana z imienia i nazwiska, Gotko.
Wiesz, prawie zapomniałem cię poderwać. Zdecydowanie za szybko odpuściłem, nie zamieniwszy z tobą nawet jednego sensownego zdania.
No już - leć, rozwiewaj się, przestawaj istnieć. Moja quasi-miłość zwiędła i wyschła, teraz to bukiet pokruszonych ostów. Bezpłodność, na jaką cierpię, kładzie się cieniem na pozostałych sferach życia, promieniuje negatywną energią. Staję się, nieco wbrew woli, mizoginem. Ród niewieści zaczyna mnie mało obchodzić, kontakty z kobietami - coraz bardziej mierzić. Hardzieję przy tym w durnowaty sposób, zacinam się w sobie. Szczerzę kły, toczę pianę z pyska. Uważaj - mogę ugryźć, w dodatku bez ostrzeżenia!
Wiem, jak wielka głupotą jest bycie zgorzkniałym, oskarżanie niejako dziewczyn, kobiet o swoją przypadłość, przenoszenie na nie odpowiedzialności i winy. Jednak pewna część mnie odpycha szare i lepkie, paskudne poczucie przegranej na całej linii. Nie mogę, jeśli nie chcę zwariować, obarczać siebie samego odpowiedzialnością!To najprostsza droga do myśli samobójczych, w końcu: autodestrukcji. Zamiast hodować w klatce piersiowej węża Kujapy - trzeba go zgnieść na krwawą miazgę, zdeptać! Ktokolwiek niech będzie odpowiedzialny za tę cholerną bezpłodność: Szymczuk, Olka, czy nawet Damian - pijatelista, kolekcjoner nałogów, człowiek-klaser pełen kancer, Sorzyński, czy szef, który z powodu zakończenia wojny sprezentował mi wypowiedzenie, w zasadzie bez powodu wylał z roboty; każdy - tylko nie ja!
Babiny, tactolioniści, rebelianci walczący z kim popadnie, bez najmniejszego celu - wy wszyscy macie na sumieniu śmierć moich niepoczętych synów i córek!
No dobra już, dobra - żartowałem. W zasadzie nawet cieszę się, ze sprawy przybrały taki obrót, nie wpadłem z kłamliwą suczką i nie jestem skazany na bulenie alimencisk na małego Eryczka, albo - co gorsza - nie wziąłem ślubu z `wielką pisarką`. Niech wychrzania z zameczku, mieszka w barakowozie ze swoim kochasiem, może się nawet razem z nim zagazować. Mam to kompletnie gdzieś - do głosu dochodzi kolejna z niefajnych osobowości. Odrósł, wewnętrzny arogancik, wypełzł spod ziemi i zajął miejsce przy kawowym stoliku.
Za cztery dni złapię w garść tyciuśką śmierć, hekatombę w postaci larwalnej. Połknę ją, niech rośnie we mnie, dojrzewa. Chętnie zostanę chodzącym kokonem, inkubatorem, w którym rosnąć będzie mor.
We włościach zjawiamy się grubo po trzeciej w nocy. Pani Henryka, dość się już naplotkowawszy z koleżanusiami sprzed wojny, wypiwszy trzysta pięćdziesiątą dziewiątą filiżankę inki, zagryzłszy milionowym herbatnikiem uznała w końcu, że czas do domu, odwiedziła kto no tylko był do odwiedzenia, oplotkowała dawno zmarłe kuzynki, nielubianą Reginę ze szkolnej ławy, gryzących ziemię profesorów Czarnieckiego i Morawę. Trzeba, chciał nie chciał, wziąć szanowne cztery litery w troki, przespać się choć trochę (nie ze mną, oczywiście!). Jutro na spokojnie poszuka się ślubnego, może pozostał przy życiu, widząc idących ławą troglodytów z Tactolion zabunkrował się gdzieś, przycupnął pod kamyczkiem, albo spalonym wraczkiem, wlazł do mysiej dziury, przeczekać zawieruchę. Nie ma się co martwić na zapas, Stasiek z gorszych opałów potrafił wyjść obronną ręką. Raz, na weselu córki Bolka, Magdy, nie, przepraszam - Marzeny, zadławił się tak okrutnie kością kurczaka, iż połowa gości myślała, że już po nim, postawiła krzyżyk na biedaku. A on pokasłał trochę, czerwony jak burak, ale wyżył.
Żegna się ze mną pani Henryka, nazbyt czule, próbuje dać całusa w usta, niebabcinego, ale jakby była moją co najmniej partnerką. Do tego stopnia się rozochociła obecnością młodszego o dobre pół wieku mężczyzny, że gotowa jeszcze... Tfu! - ocieram usta z odrazą, dość brutalnie odpycham staruszkę. Co ona se myślała - że przygrucha darmowego żigolaka? No nie! ale trzeba mieć tupet!
Z rozpędem trzaskam drzwiami cinquecentiny. Garbię się, kulę z zimna. Na dworze jest jesień, sierpniowy (sic!), ponury chłód. Henia, jak się domyślam - napalona jak diabli, Henia orgazmiczna, która odnalazła w sobie na nowo kobiecość, powtórnie narodzona, krzyczy jakieś lamerskie czułostki. Pożegnanie jak ze Słowackiego, albo rzewnych opowiadanek mojej byłej już dziewczyny.
Tfuh! Niech was wszyscy diabli! - znowu spluwam. Chyba zostanę aseksualistą, przerzucę się na celibat. Życie w stanie pseudokonsekrowanym nie byłoby znowu takie złe: odpadałyby od razu wszelkie problemy z płcią przeciwną. W jednej chwili wyleczyłbym postępującą gangrenę osobowości, może nawet nieco się scalił. Przyznaję: ciężko jest wyobrazić sobie taką bezproblemową czystość, mniej więcej dwunastego roku życia, rozpoczęcia pokwitania, lgnąłem do dziewczyn, kochałem je i kocham. Widzę w nich pewne utopijne piękno, wszystkie razem tworzą bowiem kogoś w rodzaju wielopostaciowej... reżyserki.
Tak, nie przesłyszeliście się, moi kochani antenaci. Większość lasek, jakie spotykałem na swojej drodze wprowadzała w moim życie zamęt,zmieniała je w jeden z odcinków latynoamerykańskiej telenoweli, gdzie akcja koncentruje się wokół - realnych, czy też wyimaginowanych przez zaborcze zazdrośnice - zdrad, intryg. Każda z dotychczasowych partnerek w mniejszym, bądź większym stopniu oplatała mnie siecią podejrzeń, pajęczynką wyssanych z palca problemów. Grzęzłem w lepkich niciach, wdychałem je, mimowolnie jadłem. A przecież chyba każdy normalny facet potrzebuje choćby odrobiny spokoju i stabilizacji, pragnie wrócić do domu (nawet, jeśli jest nim atrapa zameczku), gdzie nie zastanie piętrzącej się pod sufit góry problemów, wydumanych tajemnic, z których już, już w tej chwili, natychmiast będzie się musiał tłumaczyć ksantypowatej żonie.
Jestem prosty w obsłudze, a raczek staram się taki być, spycham do wnętrza podświadomości pozostałych Florianów. Chcę pozostać jeden, biały i czysty, jak niezabazgrany bzdurami notatnik, ja- bezwolny, roszący o zapisanie, ja - płótno, na którym namalowałabyś, cholerna Karolinko, nasz portret. Jako tło posłużyłby dogasający Wezuwiusz, Etna, w jaką wariaci zamienili to miasto.
Cześć, pani Heniu. Spadaj z mojego życia, scenarzystko. Kobiety równa się trzęsienie ziemi. Kuźwa, naprawdę potrzebuję odpoczynku. Serce mi się przegrzało i spuchło do tego stopnia, że nie ma w nim miejsca na miłość do kogokolwiek, prócz samego siebie (czyli kilkunastu gości, he, he).
Rozpalam pochodnie, by odgonić cię, czranulko, której w zasadzie już nie pamiętam. Zatrzyj się w mojej pamięci, rozwiej. Nie chcę cię dłużej znosić, więzić. Uwalniam - leć, zmieniona w popiół, w zimne niebo. Nie wracaj, zostań tam na zawsze, przeistoczona w nowy gwiazdozbiór, amorficzne zwierzę. Rano będziesz światłem, wyciosaną w bryle lodu syreną, do południa zmienisz się w centaurię, kobietę zrośniętą z mustangiem. Wieczór przyniesie kolejny stan, tym razem skupienia: spadniesz na miasto jako półwodna, galaretowata meduza. Odejdź, nie daj się poznać. Bo niesiesz ból, strach, zgryzoty, wrzody żołądka, przedwczesną siwiznę, zmarszczki mimiczne, jakimi pokryję się usiłując wywrzeszczeć: `kocham cię, nie odchodź, nikt, tylko ty się dla mnie nie liczył`.
Won, suczko - pluję si w twarz ze wstydem. Jest mi zwyczajnie głupio, że nie dalej jak przed tygodniem łasiłbym się do ciebie, merdał ogonem, był na każde skinięcie palcem.
Koniec, wrócił butny i bezczelny Florek. Zobacz - ma na sobie mnisi habit. Nie podrywaj, mam gdzieś twoją udawana obojętność. Akurat dokonałem (bezbolesnej na szczęście, mentalnej) samokastracji. Czuję się lżejszy i - właśnie przez utratę męskości - pełniejszy, bardziej kompletny. Wróciłem do właściwej mi formy.
- Co się... - lekko zdezorientowany otwieram wrota przyzamkowej kapliczki. W środku, pomimo nieludzko późnej pory jaki i faktu, ze znajduje się ona w samym sercu pola minowego, panuje trudny do opisania gwar. Rejwach wręcz. Tumult, rozgardiasz, harmider - bucowaty Amisz wertuje słownik w poszukiwaniu nadętych, starych określeń`. `Ja właściwy` powiedziałbym po prostu `burdel nie z tej ziemi`.
Karolina, świecąc wzdętym, ogromnym brzuszyskiem, leży na wersalce. Pod jej szeroko rozchylonymi nogami piętrzą się stosy książek, pod pupą - stoi miednica. Zaczęło się, tak szybko? Przecież do przewidywanego terminu porodu był jeszcze szmat czasu, dobre... ileś tam dni!
Akuszerki, a są nimi dwie mocno leciwe, bezzębne matrony z pobliskiej wsi, odprawiają nad rodzącą magiczne rytuały: okadzają ją licho wie jakimi ziołami, dają do picia wywary. Szepczą przy tym swoje wiedźmie mantry, skrzeczą ropuszymi głosami zaklęcia. Wabią, jak się domyślam, dusze dziecka, która krąży gdzieś pod sufitem (niektóre z ludowych wierzeń są tak niemożebnie głupie, iż dziwię się, że ktokolwiek, nawet w wiekach dawnych i ciemnych mógł je poczytywać a prawdę, za fragment rzeczywistości, zamiast najzwyczajniej w świecie obśmiać), odpędzają widziadła chcące tęże duszyczkę porwać i zjeść, czy tez może zmienić w strzygę, upiorka.
Wrzeszczą, próbują schwycić pazurzastymi łapami, a tymczasem on-outsider (ma wiele ze mnie, choć nie łączy nas nawet cień pokrewieństwa), pragnie pozostać wolny, nie chce dać się wtłoczyć w ramy. Jemu jak i mnie pisana jest pozacielesność, zmysłowość eteryczność. Nie urodzić się nigdy - co za genialny, dojrzały performance! Unikanie przyjścia na świat, podobnie jak w czasach powszechnego poboru unikało się służby wojskowej, chęć życia poza ciałem - to przejaw największego artyzmu. W ten i tylko w ten sposób można STAĆ SIĘ dziełem sztuki, wszelkie inne próby to ledwie nędzne pożeranie własnego ogona, pogoń za zwidami, rozmowy z cieniem na ścianie, podczas gdy prawdziwy artyzm zawiera się właśnie w jak największym niezaistnieniu. Sztuka to mutyzm, ksobność, zamknięcie się w skrzyni, wypicie wiadra super glue, by nie powiedzieć ani słowa.
Tak, drodzy przodkowie - najwięcej na temat sztuki dowiecie się od świętej pamięci Szymczuka, jego zetlała, stoczona przez robactwo mumia jest najlepszym prelegentem. Rozsiądźcie się wygodnie dookoła szklanej trumny, wsłuchajcie się w milczenie. Grobowa cisza - czyż nie zawiera się w niej nieskończenie wiele poematów? Autorem wszystkich jest rozkawałkowany dziadyga od walizki, mój najgorszy wróg, dobroczyńca, psia jego mać. Prześladowca, psychopatyczny stalker czający się za płotem, na drzewie, podglądający przez dziurkę od klucza. Zarazem - mój pan, prawodawca, od którego czuję się zależny, suweren sterujący zza kotary życiem takich malutkich misiów - pysiów jak ja.
Przyznaję - jestem tchórzem, do tego stopnia, że nie śmiałem zapytać o istotę, o sens...
- Hehf - tfu! - spluwam z obrzydzeniem. W powietrzu wisi rdza, gęsta, brunatna krew. Ciężka atmosfera, ledwie wszedłem, a już chce mi się haftować, ogarniają mnie trudne do opanowania mdłości.
Karolina krwawi, z jej ciała wypływa serwatka, beżowa farba akrylowa, kraplak, werniks, maść mumio, maść czarci pazur, klej murarsko-bitumiczny (cokolwiek to jest), butapren, żywica, sok brzozowy, wysypuje się cukier wanilinowy, czerwony piasek. Obserwuje ze zgrozą, jak miednica napełnia się owym paskudztwem, błockiem o nieznośnym zapachu.
Robi mi się niedobrze od krzyku, jęku, postękiwań rodzącej. Moja byłą dziewczyna wydaje dźwięki jak potępione zwierzę, kojot, fenek, albo tchórzofretka, w którą weszło nagle i nad którą przejęło kontrolę całe stado demonów, duchów złych, a złośliwych. Kaszle i fuczy, zgrzyta zębami, wręcz krzesze nimi iskry, charczy jakby dławiła się, popiskuje niczym mysz, to znowu zawodzi gardłowo bas-barytonem.
Eryk - dumny tatuś, wije się jak w ukropie, nerwowo przestępuje z nogi na nogę, chodzi w kółko, wzdłuż, po przekątnej, zamiata stopami kapliczkę. Nie może sobie znaleźć miejsca, ręce mu drżą, jakby był w ostatnim stadium choroby Parkinsona, pali papierosa, po ledwie dwóch machach rzuca niedopałek i rozciera podeszwą, wprasowuje LMa w dziurawy dywan, bierze kolejnego szluga, by zrobić z nim identycznie. W ciągu kilku minut półoszalały ze zgryzoty, przejęty jak jasny gwint, marnuje całą paczkę i nie mając przy sobie nawet jednej fajki, zaczyna obgryzać paznokcie. Do krwi. Ciućka je, `pali`, jakby były substytutem papierosów, wręcz wypuszcza z ust kłęby niewidzialnego dymu.
Olka, w swoim mniemaniu najdoskonalsza z artystek, jak zwykle zachowuje się irracjonalnie. W zasadzie powinienem spodziewać się po niej wszystkiego co najgłupsze, najdziwaczniejsze, najbardziej bezsensowne i żenujące. Teraz jednak przechodzi samą siebie. Otwieram usta ze zgrozy i potępienia widząc, jak nachyla się, reżyserka za dychę, ze starą, analogową kamerą, niemal wpycha ją siostrze w krocze.
- Szerzej nogi, bo nie widzę! - strofuje rodzącą.
Eryk, zamiast zachować się jak prawdziwy facet, wziąć za bety, strzelić na odlew w ryło i wyrzucić lady Spielberg z zameczku, cisnąć ja z zameczku w krzaczory na pożarcie minom, nic sobie nie robi, zaaferowany obgryzaniem paznokci i dreptaniem w miejscu, nie widzi poza tym bożego świata. Utył, odkąd ostatni raz go widziałem, o dobre trzydzieści kilo. Tak rozpiera go duma, pyszni się, że przekazał swoje bufoniaste geny, zapłodnił Karolinę.
Założę się, że gdybym pchnął go nożem za owo doprawienie mi rożysk (nie opłaca się - zrobisz to, a będziesz odpowiadać jak za człowieka) - trzasnąłby niczym balon, wybryznęłaby z niego cuchnąca maź, uszłyby gazy gnilne.
Nie mam oczywiście ochoty smrodzić sobie rąk, on i jego progenitura obchodzą mnie tyle, co śnieg spadły pięć lat temu w Kanadzie. Jak dla mnie - świeżo po porodzie może znów gramolić się na Karolinę, albo i Olkę, wybzykać jedna z tych szeptuch, albo urządzić wraz z nimi orgietkę.
Wypisałem się z obecnych czasów, złożyłem wymówienie. Jestem tu jedynie biernym obserwatorem, widzem, który siedzi znudzony w kinie. Niedługo, za cztery dni, koniec seansu, wykidajło z Tactolion, albo reaktywowanego ORMO wywali mnie z sali. Tak, moje kochane postaci, drugi raz nie zaproszą nas wcale. I dobrze, szczerze powiedziawszy - nie ma do czego wracać, wszystko, co godne uwagi, piękne, pociagające, zostało oblane szarą farbą, kisielem domowej roboty, zmieniło się w niestrawną papkę. Obrzydło mi życie, związałem się z niewłaściwą osobą, mam wiatr w genach. Jestem nieprzekazywalny, aż do bólu osobny. W zasadzie nie żałuję, choć czasem nachodzi refleksja, że...
- No co tak stoisz? Złaź! - syczy akuszerka z kadzidłem. Jeszcze niedawno dałbym jej porządną burę, delikatnie rzecz ujmując, wykazał się bezdusznością i zwyczajnie wywalił całe to towarzystwo na czele z rodzącą z kaplicy. Niechby sobie szli do barakowozu, albo cerkiewki Eryka, dumnego tatusia. Tu nie szpital, ani sierociniec, przytulisko dla bękartów. Jednak teraz, gdy zobojętniałem, stałem się jedynie gapiem obserwującym na poboczu...
- Co z Arturem, żyje? - pytam kamerzystkę. Mój głos jest papierowy, ledwie słyszalny. Naprawdę wymiksowałem się z życia, zwiędłem od środka. To nie depresja ani inne choróbsko, lecz skutek świadomego wyboru.
- Flor! Gdzieś ty się do jasnej cholery podziewał? Nie było się dobre...
- Gówno cię to obchodzi. Wyduście jakoś zasranego znajducha. Może ty - siadaj jej na bebech.
Staruszki patrzą zgorszone. Prędzej diabła by się spodziewały, niż takich słów.
- No co się gapicie? Ile będzie trwał ten cyrk?
- Jak możesz, chamie...?
- Szkoda, ze nie mam samochodu z hakiem. Przywiązałoby się gówniarza za nóżki i wyciągnęło - uprawiam szczeniacki trolling, zgrywam łobuza, który popisuje się przed kolegami z klasy. Przy stoliku siedzi ośmioletni wychowanek domu poprawczego.
Karolina wrzeszczy. Nieludzko. Wychodzi z niej zwierzę, małpa obdzierana na żywca ze skóry.
- Artur - pytam- żyje? Co z nim?
- Choroba jasna wie - Erykowi wraca przytomność, włącza się do rozmowy.
- Zaginął. Łóżko i aparatura - są, manifestanci zostawili dwie ulice dalej od szpitala, na Paniewskiego. Chyba były za ciężkie... Kto by tyle dźwigał, nie wiadomo gdzie i po co. Rozeszli się, nawet Tactolion ich nie musiał rozganiać. Rewolta się znudziła. A Artura ani śladu. Nie wiadomo, gdzie wyrzucili zwłoki. Nawet nie ma komu zgłosić zaginięcia - oddziały Sorzyńskiego...
- Może cud się stał i jakoś doszedł do siebie?
- Taaa, jasne. Pewnie wyrzucili do Kwirewki. Po co komu obcy trup?
- Przyj!
- Aaaagggh!
Kolejna fala błota wylewa się z Karoliny. Żołądek podchodzi mi pod gardło. Nie jadłem nic gotowanego od niepamiętnych czasów, ale czuję, że będę wymiotować... fasolką po bretońsku. Licho wie, czemu akurat nią, skoro nie przepadam, nie kupuję, do ust nie biorę podobnego świństwa.
Obraz kiwa mi się przed oczami, żółć kapie z rzęs. Czuję się jak opierzony wąż Eskulapa. W zasadzie nie powinienem istnieć. Nie ma Kujapy, w godle Jedenastopolis wije się pokryty białą łuską wąż o głowie orła.
Podnoszę stojącą obok blejtramów zgrzewkę Szlacheckiego supermocnego. i ruchem pełzakowatym wyczołguję się z zameczku. Nie syczę.
XVI. Biegun jałowy
- Grhaah! - świt, rozerwany na tysiące kawałków, wzbija się w powietrze. Wczesnoporanne słońce, teraz zmienione w okruchy czerwonego szkła...
- Nie pieprz! - strofuje mnie wewnętrzny ancymon. I ma rację.
- Rzuciłeś pustą flaszkę w krzaki i za twoimi plecami wybuchła mina. Tyle, żadna filozofia, zero w tym romantyzmu. Nic z poezji. A ty, jak cholerny Norwid siedzisz i trujesz o dupie Maryni. Dopij, co masz do dopicia i wracaj na chatę. Znaczy... a, rób co chcesz. Najlepiej - przebiegnij się parę razy w tę i wewtę, może skończysz jak krowa z Samych swoich. Zajmij się czymś pożytecznym, najlepiej - umieraniem. Chyba tylko to potrafisz, nieudaczniku.
- Dobra już, dobra. Skończ.
- Mumia Szymczuka ma więcej rozumu od ciebie.
- To akurat racja, he, he.
- Aaa... Jezu... - z kaplicy dobiegają potępieńcze wrzaski. Chyba ostatnie skurcze, koniec akcji porodowej. Albo pękła, umarła, trzasnął jej bebech. Poszedłbym sprawdzić, ale jakoś mi się nie chce. Takie piękne okoliczności przyrody... Nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałem wschód słońca. Chyba jeszcze w dzieciństwie. Albo wcześniej, zanim się urodziłem. Dorosłość to jednak paskudny kontynent, gdybym mógł - nie osiedliłbym się na nim, pożeglował na byle krypie, stuletniej łódeczce, albo i drzwiach od, na małą, przytulną, jednoosobową wysepkę, zbudował na niej szałas. Kocham kobiety, ale jako ideę, abstrakcyjne pojęcie, dzieło sztuki, które trudno zdefiniować, interdyscyplinarną, efemeryczną...
- Mówiłem - skończ!
- ...która jest arcydziełem, choć nikt jej nigdy nie widział. Odbiera się ją pozazmysłowo, wielbi, czci, pisze na jej cześć panegiryki, jednocześnie, gdyby tylko się zmaterializowała - kopnęłoby się ją z glana w twarz, opluło. Ona-nikt, boginka bezistnienia, Matka Boska z dziurą zamiast twarzy. Celebrytka znana wyłącznie z tego, ze jej nie ma. Antymaterianka.
Wgapiam się w poranek. Kontempluję go. Aż chciałoby się napisać poemat. Nie, tfu, co ja pierniczę! Remici skutecznie obrzydzili mi sztukę. Obmierzł mi wszelaki artyzm, podobnie, jak kobiety. Kamienieję, staję się wyzuty z uczuć. Nadeszły ciężkie czasy i nie ma co być miękkim. Chłop to chłop, musi być twardy, jak - nie przymierzając - wysmalcowane na różowo ściany zameczku.
O - wyłażą, pokracznice. Trzęsą się jak w malignie. Matuzalemka podtrzymuje młodszą, z dziewięćdziesięcioletnią. Człapią, jędze, kołyszą się na boki. A mi chce się śmiać. Tak, moi kochani przodkowie, głazy też mają poczucie humoru. Co prawda niełatwo jest wprawić je w dobry nastrój, ale to wykonalne.
- I co - syn, czy córeczka? - pytam z ironią. Odpowiada mi stękanie. Babiszcza kłapią protezami, ich ceramiczne zęby dzwonią jeden o drugi, zgrzytają.
- Ajjj... - macha z rezygnacją kościstą łapą, najstarsza jędza.
- To joho wyna, zowroczyw, zaczarowaw - i baczysz, szczo wrodyłoś - charczy z ukraińska druga.
- No gadajcie: potworek?
- Sam się przekonaj.
- Wuny wsi tut proklaty. Czorty, ny lude....
Zrywam się z miejsca, rozlewam niedopite piwko. Chcę biec, zobaczyć co się stało, przyznaję - napaść oczy, nasycić się nieszczęściem. Dziecko urodziło się albo martwe, albo zdeformowane, może właśnie umiera.
Rybia łuska typ arlekinowy, wodogłowie? Może zroślaki, bliźnięta syjamskie...
- Nie idź, Florek. Nie ma na co patrzeć - w progu staje pobladły Eryk.
- Co?
- Nie ma żądnego dziecka. I nigdy nie było. Wszystko to ściema. Klątwa. Albo cholera wie, co jeszcze.
Nie wdaję się w dyskusje ze zszokowańcem, odpycham go i wpadam do wnętrza. Olka z Karoliną siedzą na pudle po starym telewizorze. Kamera ciągle pracuje.
Na podłodze, w kałuży błota i krwi leży wiecheć słomy, kilka patyków, jakieś zrudziałe, suche liście. Tylko tyle.
- Zobacz, co w sobie nosiła. Wieś, przyrodę - mówi niedoszła szwagierka. Lalkowata buzia Karoliny nie przedstawia żadnych emocji. W pięknych, szeroko otwartych oczach dopalają się ogniska, krzepną strużki lawy.
- Co za czort...?
- Bo ja wiem? Chochoł, jak z Wyspiańskiego?
- Nie. To symbole. Do poskładania.
- Jezu - ty też...?
I zaczynam krzyczeć. Nagle wszystko we mnie pęka. Wrzeszczę jak opętany, że żarty się skończyły, w tej chwil obie mają mi powiedzieć prawdę, o co do jasnej ciasnej chodzi w tym wszystkim, bo jakoś nie łapię, dotknęła mnie wybiórcza amnezja i średnio pamiętam, kim do cholery ciężkiej był człowiek, który dał mi kasę, dwa razy zresztą; to jakaś gra, której reguły nie zostały mi objaśnione, jaki miał w tym udział Damian Karoń, kogo u licha mam poskładać, co to za komedia z tym całym posłannictwem...
- O bezcelowość. Tylko o to chodzi. O nic więcej. Jesteś pusty, bezpłodny. Świat oszalał, więc próbujesz go scalić. Ja zresztą też. Ale robisz to w najgorszy z możliwych sposobów. Rwiesz się, szarpiesz, plączesz. A powinieneś na spokojnie, usiąść, przemyśleć. Zrozumiałbyś sens. To łatwe. Zamknij oczy.
Znów mam ochotę szpetnie bluzgnąć. Znalazła się - hipnotyzerka!
- Nie możesz mieć dzieci i to cię boli, choć oczywiście będziesz zaprzeczał, szedł w zaparte, nawet przed samym sobą udawał gieroja. Ale odbierasz to jako największą porażkę. To cię po prostu upadla, kastruje mentalnie.
- I...?
- I tyle. Więcej nie powiem. Jesteś prawie ślepy, patrzysz na świat połową lewego oka. Nie dostrzegasz magii. Zamknąłeś łeb, kisisz się w swoim bólu. Patrzcie, jak cierpię! Bijcie, kurwa, przede mną pokłony, bo jako jedyny na świecie jestem bezpłodny! Żałosne! Wiesz, co teraz zrobisz? Pójdziesz w świat. I złożysz do kupy człowieka, bo takie jest twoje pierdolone przeznaczenie. Wtedy zrozumiesz, po co. Spadnie zasłona z gałów.
Uśmiecham się. Olka pożyczyła ode mnie, nie wiem na ile świadomie, arogancki i bezczelny styl mówienia. Podpieprzyła nawijkę, nie pierwszy raz zresztą.
- Taaak? Co jeszcze?
- Idioto, nie masz wyboru! Nawet nie wyobrażasz sobie co się stanie, jak odmówisz... No nie leń się już, cholerny frajerze, masz - spakowałam kanapki. W termosie - kawa inka. Niesłodzona. No idź, na co czekasz, na oklaski? Myślisz, ze ktoś za ciebie pójdzie? O, nie ma tak lekko, każdy sam musi odbyć taką podróż. Ja byłam, Karolina będzie. Szedł twój ojciec, matka, dziadek... Jak każdy, to każdy. Zobaczysz: nie będzie tak źle, może uwiniesz się w pięć - sześć lat? A potem, pomyśli: ta satysfakcja, to zadowolenie... Mówię co - nie ma większej dumy... - lady Spielberg, samozwańcza artystka wręcz wypycha mnie na dwór. Zatrzaskuje przed nosem drzwi. Pardon - wrota.
Eryk gdzieś się zmył. Stoję sam na dziedzińcu. Tępo gapię się na plecak. Iść? Rewolucja chyba dogasła, w mieście jest w miarę bezpiecznie. Niedługo przyjdą nowe pokolenia, ludzie ze słomy, gałęzi, na gruzowisku zasieją nowy kraj. Sam nie wiem, czy chcę w nim żyć.
Za trzy dni zmartwychwstanie Artur, jak stoi w nienapisanym jeszcze nowym opowiadaniu Karoliny.
Zbieram się powoli. kieszeni - nędzne trzy pięćdziesiąt. Tylko kompletny świr i straceniec wyruszyłby w podróż mając takie grosze, de facto - nie mając nic.
Chyba strzelę sobie jeszcze jedno piwko. Zagadki, tajemnice, walizki, ludzie-puzzle, filantropi, choroba wie kto i co jeszcze... To nie na moją głowę. Ta historia chyba powinna pozostać niewyjaśniona, umrzeć z głodu, sczeznąć w kokonie nie przechodząc ze stadium larwalnego w dojrzały.
- Chuj, a nie pełnomocnictwo! - krzyczę ze złością, choć nikt mnie nie słucha. Podjąłem ostateczna decyzję - nigdzie się nie wybieram. No, chyba, że do sklepu. Nierozwiązana krzyżówka spłonęła wrzucona do wnętrza wulkanu.
Mam gdzieś całą tę mistykę, szaradziarstwo pieprzone. tak będzie lepiej: cisza, milczenie, brak pointy. Aktorzy schodzą ze sceny, po czym podpalają teatr. Ostatni akt pozostaje niedograny. Chwilę później wiesza się autor sztuki. Sufler odcina sobie język. Butwieją rękopisy natchnionych szmir, objawione kocopoły. Zwierzęta deewoluują w ludzi, potem - w mumie. Ostatni mieszkaniec kraju bez godła i hymnu zapomina o swoich korzeniach.
Przy okopconym stoliku nie siedzi nikt.
Spontaniczne dyskoteki - tylko one wciąż istnieją. Choć nie słychać muzyki, nie ma kogokolwiek, kto mógłby tańczyć.