Go to commentsElektrony
Text 48 of 114 from volume: Pozostało w pamięci
Author
Genrebiography & memoirs
Formprose
Date added2018-05-24
Linguistic correctness
Text quality
Views1836

*fragment

Mijały kolejne dni pracy. Wiosną przyszło do nas, na praktyki, dwóch uczniów ze szkoły. Chodzili z nami na awarie, pracowali przy drobnych remontach. Któregoś dnia mieliśmy wyjątkowy spokój – nikt  z wydziałów nie wydzwaniał, majster poszedł do głównego energetyka, nam żadnej dodatkowej pracy nie przydzielił. W warsztacie przebywał też tylko jeden z uczniów, o którym już wiedzieliśmy, że nie ma zbyt lotnego umysłu.. Po dwóch godzinach zbijania bąków w warsztacie nuda nas ogarnęła. Nagle jeden z kolegów, Janek, uśmiechnął się chytrze i kiwnął palcem na ucznia.

– Te, jak ci? – zapytał go z udawaną powagą.

– Marek. – Uczeń głośno siorbnął nosem.

– Marek, aha. Mareczek będziesz, lepiej brzmi. Tylko nie smarkaj tak. Zachowuj się. Elektrykiem masz być, a nie zwykłym robolem. – Kolega surowo pouczył ucznia. Podrapał się po nosie i po chwili zastanowienia kontynuował: –  No, dobra. Wiesz, gdzie jest magazyn elektryczny? Tam, na ekspedycji za nową emaliernią, na końcu. Wiesz?

–Ee… wiem, byłem tam już. Taki staruszek tam wydaje.

– Tylko nie staruszek, a pan Czesio. – Janek poważnie pomachał mu ostrzegawczo palcem. – Zapamiętaj, pan Czesio. Twojego ojca jeszcze na świecie nie było, jak pan Czesio już pracował. Pójdziesz tam. Tylko z szacunkiem do pana Czesia.

– Dobrze. A po co mam pójść?

– Poczekaj, wypiszę ci erwuszkę. Przyniesiesz wiaderko elektronów. Tylko nie daj sobie wtrynić byle jakich. Mają być czyste, świeżutkie. Uważaj, bo pan Czesio czasem takie zleżałe próbuje młodemu wcisnąć. Chce się ich pozbyć, jak na głupiego trafi. A ty nie jesteś głupi, co? Nie dasz się?

Kiedy tak Janek perorował, ledwie powstrzymałem się od śmiechu. Odwróciłem się do stołu warsztatowego i zacząłem grzebać w torbie narzędziowej. Inni koledzy też nagle zaczęli zaglądać do szafek, szukać czegoś na półkach… A niech naszego kolegę Jasia gęś kopnie! Wysyła ucznia po wiaderko elektronów. Do tego świeże mają być!

– Jaa? Ja się nie dam. Nie jestem głupi!

– To i dobrze. Głupiego bym nie wysłał. Poczekaj.

Zerknąłem ukradkiem. Janek zachowywał całkowitą powagę. Wyjął z kieszeni bloczek karteczek, wypisał druczek RW na „rozchód wewnętrzny materiałów” i wręczył uczniowi:

– Masz tu, na całe wiaderko. Goń już, Mareczku, bo pilnie potrzebne. Tylko pamiętaj, nowiutkie, a nie zleżałe.

– Już pędzę! – Uczeń odwrócił się i skierował do drzwi.

– Wróć! – Janek osadził go w miejscu, jak narowistego konia gwałtownie ściągniętego lejcami. – W gołych rękach chcesz przynieść? Wiaderko weź, to z rogu. – Wskazał  mu niebieski, odrapany  blaszak.

– Już biorę! – Mareczek zawrócił, chwycił za metalowy pałąk wiadra i prawie wybiegł z warsztatu.

– Tylko uważaj! Nie wysyp elektronów, każdy jest cenny! – Janek zdążył jeszcze dorzucić, zanim uczeń zniknął nam z oczu.

Dopiero kiedy zamknęły się za nim drzwi,  wybuchnęliśmy śmiechem. Ale jaja! Na samo wyobrażenie scenki, jaka za chwilę miała się rozegrać „u pana Czesia”, moja przepona wpadała w niekontrolowane drgania. Chciałbym tam teraz być! Chyba że uczeń zorientuje się po drodze, iż został wystawiony „na strzał”, jak to mawialiśmy. Ale nie, chyba nie… Oby nie; inaczej cała zabawa skończy się, a przecież tak ładnie zaczęta jest.

Długo siedzieliśmy w niepewności. Minęło dobre pół godziny, kiedy Mareczek wreszcie pojawił się w drzwiach naszego warsztatu. Był wyraźnie rozogniony i zdenerwowany.

– Panie Janku, panie Janku! – krzyknął. – Nie wydali mi! Jeszcze pan magazynier na mnie nakrzyczał! Że czego ja chcę, jakie wiaderko, i żeby pan, panie Janku,  no wie pan…

– Nie wydał? A to sknera. A nie mówiłem? – Kolega przerwał mu, rozłożył ręce i ze śmiertelną powagą na twarzy, wyrażającą święte oburzenie, zwrócił się do nas. – No i jak tu pracować?!  Znowu chciał stare nam wcisnąć!

– No popatrz, dalej z niego taka cholera, nieużyty jeden. – Kazik poparł jego wywód. Wszyscy poważnie pokiwaliśmy głowami. Co za sknera!

– Tak, panie Janku. – Mareczek, zenerwowany, aż przetarł usta rękawem. –  I jeszcze krzyczał, że mam powiedzieć, aby pan sobie te elektrony wsadził, no wie pan gdzie. Ale ja się nie dałem wyrzucić i pokazałem ten papierek od pana i jeszcze powiedziałem, że pan przykazał, aby elektrony były nowiutkie, a nie ze starych zapasów… to taki się zrobił cały czerwony i jeszcze głośniej krzyczał, i kazał mi się natychmiast wynosić, bo on nie ma czasu na wygłupy i że przedzwoni do pana majstra, że pan sobie jaja w pracy robi. O jakie jaja mu chodziło, panie Janku?

W tym momencie już nie zdzierżyliśmy, gromki wybuch śmiechu przetoczył się przez warsztat. Mareczek stał na środku z niebieskim wiaderkiem w ręku, wyraźnie nic nie rozumiejąc. Bezradnie rozglądał się i wyglądało, że jeszcze chwila a rozbeczy się jak małe dziecko.

– Co tu się dzieje?! – Tubalny głos majstra Czajkowskiego zagłuszył nasz śmiech. Wszedł do środka, zamknął drzwi i powtórzył, już ciszej: – Odbiło wam? Na chwilę wyjść nie mogę? Słychać was z daleka.

– Ee, nic, szefie – odparłem, próbując powstrzymać paroksyzmy śmiechu. – Mareczka, tego ucznia – wskazałem głową – wysłaliśmy do magazynu.

– No i to powód do zwierzęcych ryków jak przy zarzynaniu świni? – Majster aż zmarszczył brwi. Wyraźnie był wkurzony.

– Ale miał przynieść wiaderko elektronów… – krztusząc się jeszcze, dokończył Janek.

– Coo?! A niech was! – Teraz i Czajkowski wybuchnął śmiechem. – Na chwilę nie mogę was zostawić bez roboty! Inaczej warsztat rozniesiecie!

Spojrzał na stojącego dalej bezradnego Mareczka i szybko się powstrzymał. Obtarł zapocone oczy wierzchem dłoni i podszedł do niego. Położył rękę na jego ramieniu, a drugą w milczeniu nam pogroził.

– Chłopcze – odezwał się ojcowskim głosem. – Uczysz się na elektryka, a nie wiesz, co to są elektrony?

– No wiem. – Mareczek odrzekł lekko drżącym głosem. – To przecież prąd.

– Więc wiesz. A widziałeś kiedyś choć jednego?

– No przecież ich nie widać. – Mareczek wzruszył ramionami.

– Nie widać, powiadasz. – Majster zamyślił się. Pokręcił głową i po chwili znowu zapytał: – To jak chciałeś je przynieść z magazynu?

– To te same?! – Głos Mareczka wyrażał ogromne zdziwienie. – A ja myślałem, że mam przynieść jakieś inne elektrony.

Warsztat ponownie zatrząsł się od śmiechu. Szef zachwianą równowagę swojego potężnego ciała musiał aż zrównoważyć, opierając się obiema rękami o brzeg stołu. Przy jego wadze upadek mógłby mieć nieprzyjemne skutki.

– No dobra, starczy. – Czajkowski próbował opanować swój paroksyzm śmiechu. – Zaraz wam, cholery, znajdę robotę. Warsztat macie wyczyścić, żeby lśnił jak psu jaja! Cztery godziny do fajrantu, akurat. Sprawdzę i jak będzie syf u kogoś w szafce, to nie puszczę do domu. No!

– A ty się, chłopcze, tak nie dawaj w jajo robić. Od dziś żadnych erwuszek od tych huncwotów – wskazał głową na nas – nie będziesz brał. Będzie potrzeba, sam cię wyślę. Zrozumiano?! – To ostatnie skierował do nas. Starał się utrzymać powagę, ale oczy zdradzały wewnętrzny śmiech. – Do roboty, bo czas ucieka.

Odwrócił się i wszedł do pakamery. W drzwiach odwrócił się i kiwnął na ucznia.

– Chodź, pogadamy o elektryce. Ode mnie nie wychodzą nieuki…



  Contents of volume
Comments (10)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Hardy, opowiadanie - super! :D
Pewnie młody zapamięta do końca życia :D

Z mojego podwórka,
uczniów pilotów szybowcowych wysyłało się po flatter ( w skrócie - drganie skrzydeł)
a w żeglarstwie - po kilwater :D
avatar
Świetny tekst i bardzo poprawnie zapisany. Tylko zginęła spacja przed; Ee. Ale to drobiazg.
Przypomniała mi się historyjka, jak to rekrut pisał do ojca, by przysłał mu kilkaset złotych, bowiem zgubił linię celowniczą.
avatar
Świetnie przedstawiłeś uroki życia w PRL-u, pamiętam to z autopsji. U nas kierowców najlepszy kawał, to miękkie krzesło nasączone wodą na które siadał niczego nieświadomy "młody" mocząc dupę w pierwszym dniu pracy!
avatar
Piórko, fajnie, że się spodobało :) To, jak zaznaczyłem na wstępie, fragment (czegoś nowego a tworzonego) :) Łączy się częściowo z moim poprzednim opowiadankiem "Śledzik musi być".
A u Ciebie - biedni adepci latania lub pływania :)))
avatar
Janko, dzięki.
Ja słyszałem o kradzieży wojskowej transzei :)
avatar
Optymisto, o krześle kierowcy nie słyszałem :)))
Czy to tylko w PRL-u? Myślę, że te żarty z młodych są ponadczasowe i ponadustrojowe :)
avatar
fajnie,że są takie prace, w których można się pośmiać i młodego nie zostawić na lodzie :-)
avatar
Tadeuszu, :)))

Jolla, starzy zawsze są nad młodymi opiekuńczy w pracy; a że trochę pożartują... nie można żyć samą pracą nawet w pracy :)
avatar
Tekst znakomity, choć pomysł nie nowy.
Mnie zdarzyło się to w takiej redakcji:
– Weź, przynieś ten bloczek z sąsiedniego pomieszczenia. No to wziąłem w ręce i przyniosłem.
– Gdzie położyć – pytam, a towarzystwo w ryk.
– Co wam tak wesoło?
– Bo ten bloczek waży osiemdziesiąt kilo i myśleliśmy, że będziesz na sznurku ciągnął.
avatar
Paszcza, znaczy popisałeś się siłą. Zaskoczyłeś towarzystwo ;)
© 2010-2016 by Creative Media