Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2018-05-26 |
Linguistic correctness | |
Text quality | |
Views | 1761 |
Gdzie w tym czasie znajduję się ja? Stoję za kamerą? A skąd!
Jestem ową lampą, lodowatą i sterylną, zwierzęciem pozbawionym uczuć i zarazem przedmiotem. Niszczę, kaleczę i zwiedzam, penetruję.
Po drugie: pochwała mutowania. Poważnie: niech żyją uskoki myślowe, nagłe zmiany kadru, odbieganie od tematu.
Zostawiam cię, kochana, w jakże nieprzyjemnym miejscu. Leż w owej norze. Nie dogorywaj, przebita lampą jesteś silniejsza, niż kiedykolwiek. Masz w sobie ładnych parę kilogramów metalu i plastiku. A w każdym drzemie ukryty, wpisany, wgrany mężczyzna.
Nasz film urywa się po zaledwie pierwszej scenie. Taśmie wyrastają rogi, kopyta, kartki, zęby i okładki. To dzieło-owoc wszechsztuki, wizualny mutant. Etiuda, którą można pogłaskać, przeczytać, okiełznać. Albo przekłuć szpilką, przebić torreadorską lancą. To byk poświęcony bogini, epigramat, pierwsza część Sagi o Ludziach Bez Idei. Otwórz na oścież wszystkie zmysły, a zrozumiesz go w pełni, odkryjesz, dlaczego mógł istnieć wyłącznie jako twór wielopostaciowy, fragmentaryczny, niczym teledysk. Zadziwi cię jego ukryta spójność.
Rozchyl wargi. Szerzej. A teraz wysuń język. Nie bój się - to nic obleśnego. Czujesz ten smak? Kwaskowaty i szczypiący. To druga zwrotka mojej filmowej litanii.
Zaczyna się od widoku obrazu Kobieta z deltoidem (olej, artysta nieznany, 1986).
Galeria-nie galeria, może burdel, w którym na ścianach są prezentowane prace co bieglejszych w sztuce malowania prostytutek. Albo opuszczony budynek kościoła Pastafarianizmu, byłych czcicieli zjedzonego boga.
Para stoi przed płótnem. Gapią się? Nieee... kontemplują, liżą oczami, próbują pojąć, co do jasnej ciasnej twórca miał na myśli.
On - inkurablista, znający na pamięć wszystkie nieuleczalne choroby (sam bywa jedną z nich).
Jego partnerka - oszustka, obrośnięta od wewnątrz kolcami i pancerzem, zbroją nie do zdjęcia, wieczna dziewica, której hymen-jeżozwierz okaleczył już niejednego śmiałka, frajera chcącego odbyć z nią stosunek. Cnotka-niewydymka raniąca palce do krwi podczas codziennych prób samozaspokojenia. Blaszana dama o plastikowym charakterze i moralności z pirytu, złoto dla naiwnych, Gorgona z głową przaśnej polskiej Barbie, mateński słowiańskiej, zarazem - seryjnej morderczyni.
Co widzicie? Ostre linie, krawędzie niemal wrzynające wam się w gałki oczne. Żółte, tandetne ramy. Farbę w kształcie uśmiechniętej facetki (ma wulgarny ryj, nie twarz, ale właśnie ryło, mordziakę jak u siedemdziesięcioletniej alkoholiczki i narkomanki).
Ten obraz to muzyka. Weźcie głęboki wdech, a do waszych uszu dotrze wrzask Daniego Filtha, wrzask umierających ze starości Tupaców i Notoriusów B.I.G., śmiech obdzieranych ze skóry Sław Kwaśniewskich. Usłyszycie, jak na stosie ofiarnym skwierczy ta od słońca w całym mieście.
Ten obraz żyje, niedługo wyjdzie z ram. Nie widziałeś tego jeszcze.
- Co sądzisz? Bohomaz. Chyba...
- Czy ja wiem? Jakby było jaśniejsze... - duma wszechtruciciel (domyśliłaś się już, że gram go właśnie ja? Przyznaj - nie było to trudne).
- Sztuka współczesna. Na trzeźwo i bez dragów - nie rozbieriosz.
- Zdegenerowane. Niedobrze się robi od samego patrzenia. Co za brakorób...? A, patrz - sam malarzyna wstydził się tego, tfu, dzieła, że nawet go nie podpisał. - Ręce obcinać za takie partactwo. Przy samych uszach, tak, by z człowieka nie zostało nic, prócz łba. W zasadzie - mogą być same usta. By przepraszały dośmiertnie za wybryki rąk żałosnego kabotyna. Resztę ciała można by oddać na pożarcie psom, albo do ZOO, dla lwów. Taka kara nauczyłaby gniociarzy, szmirotwórców, jeden z drugim pięćdziesiąt osiem razy by się zastanowił, zanim by sięgnął po paletę i pędzle...
- Jak dla mnie - sensowne polskie malarstwo kończy się na obrazie Madonna i żigolak, tego, jak mu tam... Potem to już tylko muł, ryby wyżerające sobie z pysków jeden pomysł, szakale wydzierające sępom zeszłoroczną padlinę... - mądrzy się pani jeż.
Po trzecie: lep na myśli. Krążą u sufitu, po czym giną z głodu przyklejone do taśmy filmowej, jaką przewiesiłem przez ramiona żyrandola.
Słuchajcie, widzowie, jak jęczą na chwilę przed zdechem, zeschnięciem się na wiór, kolejne kadry efemerycznego filmu.
Czy zjawi się ktoś skłonny uratować owo zwierze ze śmiertelnej pułapki?
Halo, czekamy na ciebie sponsorze - brzęczę z offu. Wielogłosowo. Każdy owad to przecież ja. Na tym polega sztuka filmowa, magia, iluzja: by doszywać sobie skrzydła, ciągle pozostając nielotem.
II. Nieboskupienie
Myśli mi się o siedemnastoletnim perkusiście heavy metalovego zespołu Cematery, który to w roku mojego urodzenia, roku Czarnobyla przypadkowo powiesił się podczas magicznych rytuałów/czarnej mszy - teraz będzie najlepsze - podobno celebrowanej przez jego... babcię. /Tak, babunię kochaną.
Ja pierdzielę - trudno o głupszą śmierć. Ta historia nadaje się do mojego filmu.
Chodź, biedaku - zapraszam nastoletnie zwłoki kindersatanisty. Usiądź pomiędzy klatkami, wtop się w taśmę. Potrzebuję takich jak ty nieszczęśników, którym przydarzyła się głupia i bezsensowna śmierć, mieli nieszczęście umrzeć delikatnie rzecz ujmując niestandardowo.
Pościeli im się, kochanie - tu zwracam się do mojej dziewczyny - w dużym pokoju na trzecim piętrze naszego parterowego domu, pomiędzy chmurami.
Wbijam w niebo palec wskazujący. I matowieje, krzepnie świetlista czasza nad nami. Staje się ciałem stałym.
Przychodzi mi na myśl termin słońcoskłon, neologizmuję, choć mam nienajlepszy humor.
Przeciągam paznokciem po miedzianej powierzchni, żłobię koryta przyszłych rzek. Płyńcie nimi, laureaci Nagrody Darwina, śmiałkowie, którym zdawało się, że wejdą w klapkach na szczyt Kanczendzongi, amatorscy kaskaderzy spaleni na żużel we wrakach rzęchów, o zmiażdżonych w wypadkach bezmózgich głowach.
Pozwól im wejść, kochana. Niech myślą nami, niech bawią się w nas. To tylko niemy film, a my jesteśmy planszami, na jakich zapisuje się listy dialogowe. Potrzebujemy bohaterów miejskich legend, dzielnych bezdomnych lumpów po zmroku przeistaczających się w herosów, Slendermanów i Wonder Women. W ekranizacji naszego życia muszą wystąpić strzygi, yeti, topielice, całe stada wielkookich, spokrewnionych z lemurami bóstewek. Ich zadaniem będzie przeistaczanie się w nas.
Mnie na przykład zagra pięćsetletnia Baba Jaga, tobą będzie kilkudziesięciu krasnoludków, Set i dziwożona.
Chodźcie, egipscy, sumeryjscy i azteccy bogowie, staniecie przed jednym z najtrudniejszych zadań: zagracie czas; nie jego personifikację - Chronosa, ale upływ chwil, powolne umieranie, wszechstarzenie. Spróbujcie wcielić się w przemijanie, komiczni bohaterowie opowiadanek pornograficznych, ofiary wypadków komunikacyjnych, zbrodni wojennych, masowych mordów dokonanych bez cienia powodu.
Bądźcie lekarstwem na rozum i stateczność, wyzwoliciele z okowów logiki, sztukmistrzowie w lśniących pelerynach, pożeracze komet, antyrzeczowi wybzdurzyciele losów, fałszywi kombatanci, inni tchórze jak ognia bojący się luster, aparatów fotograficznych, kamer i podawania prawdziwego nazwiska, właściciele sfałszowanych dowodów osobistych, metryk i praw jazdy.
Udaję się z wami na wieloletnią emigrację od samego siebie, zrzucam wylinkę - taśmę filmową, do plecaka pakuję najpotrzebniejsze rzeczy: litr bimbru z makówek, dynamo pochodzące jeszcze z roweru pradziadka (nie wiem, po co ciągle trzymam je w szufladzie, chyba popełniam zbrodnię sentymentalizmu, grzech nadmiernego przywiązania do przeszłości i rzeczy, materialistyczne wykroczenie przeciwko wolności), pożółkłe książki kucharskie, na kartkach których nadżarci przez mole szefowie restauracji radzą jak najlepiej i najsmaczniej upichcić łasicę, borsuka, czy kangura, skunksa w sosie cudzym, albo nornice; odznakę Zasłużony Outsider III RP, konserwy turystyczne, jakie comiesięcznie dostaję z GOPSu w ramach programu dożywiania bezrobotnych literatów-alkoholików, kilogramy esperali , anticoli, zasuszone i zminiaturyzowane na Borneo głowy co słynniejszych polskich narkomanów i syfilityków.
Zabieram w drogę podpieprzone z okolicznej apteki lekarstwa na choroby, które można przywlec z Księżyca, albo Wenus (nocny haj potrafi zaprowadzić człowieka nawet w najodleglejsze galaktyki, pod drzwi pałacu prezydenckiego, albo do przycmentarnej kaplicy).
I teraz - co? Potulnie przed siebie, nóżka za nóżką?
Jasne, że nie. Wiosłuję przez grynszpanowe niebo w poszukiwaniu najczystszej blagi.
Nie wystarczy mi już własna, całkiem skromna i pocieszna nieprawduś, kłamstwunio. Chcę esencji, domagam się ekstraktu, zasługuję na najjadowitszą z występujących w przyrodzie ściem. Niech będzie to słowo `kocham` wypowiedziane przez kata na chwilę przed wykonaniem wyroku śmierci (pętla z drutu kolczastego jest dość niewygodna, wrzyna się w szyję, partaczu!), obietnica życia pozagrobowego, przebieg aut z najbliższego komisu, czy data przydatności do spożycia kiełbasy, którą wczoraj kupiłem.
ratings: perfect / excellent
ratings: perfect / excellent