Author | |
Genre | biography & memoirs |
Form | prose |
Date added | 2018-06-05 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 1600 |
Do głowy został wtłoczony silikon, albo jeszcze lepiej: pianka montażowa. Skrzepł, zastygł, zbrylił się ów przepaskudny materiał. Nie mogę go wypluć, wykichać ani pozbyć się samodzielnie w jakikolwiek inny sposób; jedyna nadzieja w (oby jak najszybszej) operacji. Zapomnieć, zakrztusić się tajemnicą, strawić ją. albo znaleźć chirurga-amatora, na tyle szalonego, by zechciał przy pomocy młotka i ręcznej piły do drewna, w garażu otworzyć mi czaszkę i wyjął z niej niepotrzebne myśli.
I co z tego, że wyimaginowana córka przyniosła mi naboje wystrzelone przez kremlowskich siepaczy? Mam dość tematu niedawnej katastrofy, wszystkich jej aspektów. Brzydzą mnie teorie spiskowe, mdlą domysły, chce się rzygać na widok hord ciekawskich turystów wysiadających z autokarów, by zrobić zdjęcie, jedno, drugie, osiemset piętnaste; by nagrać filmik. Wycieczki jadące do pobliskiego muzeum Kraszewskiego zatrzymują się, by popatrzeć na mój biedny, były sad, hałdy ziemi przeoranej przez spadłe cielsko maszyny. Potem - przekopanej przez dziesiątki archeologów. Patomorfologów. Zoologów. Genetyków funeralnych. Przez wróżbitów, poszukiwaczy zaginionych Arek Przymierza.
Fotografujcie co się da, chamy: kikuty brzóz, grusz i jabłoni, martwe pnie z głęboko powbijanymi weń fragmentami skrzydeł i kadłuba, odłamane konary, gałązki, na których pomiędzy suchymi liśćmi prześwitują strzępki ubrań, kłębowiska kabli, których jeszcze nie zachachmęcili złomiarze, by je opalić (cena miedzi w skupie podobno znowu poszła w górę), resztki foteli, gaśnic, pokładowej elektroniki, bagaże ofiar. Kamerujcie strzaskane ule, to swego rodzaju blokowisko, jeszcze niedawno tętniące życiem, dziś - zmiecione z powierzchni ziemi.
Początkowo odganiałem was, prostacy, krzyczałem, że to teren prywatny i nie wyrażam zgody na rejestrowanie czegokolwiek. Oczywiście - jak grochem o ścianę, nie docierały do nikogo prośby, groźby, czy wyzwiska.
Odpuściłem więc, w pełni świadomy porażki, jaką niesie ze sobą walka z wiatrakami. Nie będę ogradzać postsadu wyższym płotem, budować murów, parawanów. W czasach, gdy w powszechnym użyciu są drony byłoby to delikatnie rzecz ujmując mało sensowne, pełne bezsilnego, burackiego uporu.
Włożyłem ręce do kieszeni, spod półprzymkniętych powiek obserwuję tłumy gapiów, kawalkady dziennikarzy, samozwańczych archeologów, nastolatków wabionych wonią padliny, nieco nekrofilska chęcią dotknięcia, zasmakowania wręcz skrzepłej krwi, jaką ciągle zbryzgane są drzewa.
Mieszkańcom ościennych miejscowości dawno już spowszedniał przewróconego na drugą stronę, podszewką na wierzch, oskórowanego sadku; policje, służby specjalne dawno straciły zainteresowanie tym miejscem. Nawet nie ma komu posprzątać tego bajzlu, przyroda zaczyna zakrywać krater zielonymi mackami. Drżące i wątłe, białe kwiatki nieśmiało wyrastają z rękawów porwanych marynarek i garsonek, rachityczne pokrzywki, jakby wstydząc się swego istnienia wyrastają z podróżnych toreb, walizek z niegdyś ważnymi papierzyskami.
Parę dni temu przyjechał dźwig i zabrał co większe fragmenty wraku. Nie pytałem, dokąd. Nie będę robić za wścibską babinę, przekupę chcącą wiedzieć wszystko, a nawet jeszcze więcej. Siedziałem na werandzie z nieodłączną szklaneczką czegoś mocniejszego w dłoni, znudzony patrzyłem jak robotnicy w asyście policji zabierają bebechy martwego samolotu, wydzierają spod ziemi głęboko wbite żebra i kły, kości skrzydeł, sterówki, zgięty na kształt banana dziób.
Reszta ciała poleży zapewne przez następną pięciolatkę, może nawet i dłużej; las wchłonie szczątki maszyny i jej pasażerów. Nie kiwnę nawet palcem, by zrobić porządek z tym syfem, choć to przecież mój teren. Nie czuję się i nie jestem winny, z jakiej więc racji mam wypruwać żyły, by sprzątać spadły z nieba majdan?
Niech leży, na wieczną rzeczy pamiątkę, niech szpeci. Grzebcie się w niedogniłych okruchach, przeszukujcie centymetr po centymetrze ciągle cuchnący paliwem lotniczym grunt. Może znajdziecie zapalnik, lont odpadły z laski dynamitu. Albo więcej łusek.
Huk nadal rozbrzmiewa w powietrzu, wciąż da się słyszeć ryk dogorywajacej bestii.
Niedawno przeżyłem nowe narodzenie, obmycie odradzające, poznałem najważniejsze ze słów: spokój. Podążam za filozofią, jaką niesie za sobą milczenie, stanie z założonymi rękami. Czczę ideę szlachetnego nieróbstwa, codziennie składam hołd jakże wzniosłej, mądrej i pięknej ciszy przed... jeszcze większą ciszą - nieistnieniem.
Zakutany we włóczkową zbroję, dzierżąc papierowy miecz, dzielnie walczę z inwencją, zapałem, entuzjazmem. Oduczam się uśmiechać, kamienieję od wewnątrz. Nie, cały się zbrylam, skóra zmienia kolor na szarotrupi.
Każdy ma takiego tupolewa, na jakiego zasługuje - układa mi się bon mot. W moim, lśniącym niczym muchy obsiadajace padlinę, albo swieży krowi placek, leci dziewięćdziesiąt sześć pluszowych misiów. Uśmiechają się, na ich wesołych pysiątkach odmalowuje się bezgraniczna błogość. Błyszczą śnieżnobiałe ząbki.
Zimno mi, stoję po kolana w hektolitrach porannej rosy. Sadek, zaspany, nie dobudzony z nocy, tętni, drży, oddycha. Nasiąkam promieniami wschodzącej, pomidorowej kuli. Za stodołą płonie horyzont. Czuję, ze zaraz dojdzie do katastrofy, z chmur spadnie do cna skorodowana pucha, lotem koszącym zmiecie wszystko w promieniu kilkudziesięciu metrów. Nie mogę się doczekać.
Rytuał tragedii należy powtarzać codziennie, z dokładnością co do sekundy, kropli, okruchu szkła, odwzorowywać z pietyzmem narodową śmierć. Budzić ją z grobu, nie dawać usnąć, zatrzeć się, przyblaknąć. Musi ciągle być żywa, namacalna, świeża i niezagojona. Niech bezustannie kręci się karuzela pochodów, miesięcznic, ekshumacji. W naszych uszach musi ciągle dudnić TERRAIN AHEAD, PULL UP, PULL UP!
Zamykam oczy. Z rozdartych brzuszków maskotek, niczym konfetti sypie się drobno posiekana gąbka. Okruchy sztucznych płuc, serduszek, jelit. Turpizm za dychę, przedszkolna zabawa w wojnę, jasełkowa inscenizacja piekła.
- To był zamach! - krzyczy sąsiad zza płotu.
- Tak, masz pan rację - odpowiadam nieco flegmatycznie i od niechcenia.
- Na zdrowy rozsądek. Zamach na logikę, mord z zimną krwią. Podłożono termobaryczną bombę. gaśnice napełniono trotylem. W rozpylonym helu, radioaktywnej mgle, oparach wydobbywających sie z głó oczadzeńców nie sposób bezpiecznie wylądować.
- Młody jesteś, to guzik się znasz. Ruscy, krasnoarmiejcy, kagiebiści podali pilotom rybę zatrutą dioksynami, jak swego czasu Juszczence - wieszczy moherowy ciemniak. Słucham z ironicznym uśmiechem.
- Już kwadrans po wylocie z Warszawy zrobiło im się niedobrze, obraz sie rozmywał przed oczami, dwoił się, skakał. Robili co mogli, chłopaki, ale wiesz jak to jest pilotować takie bydlę, gdy cały świat wiruje...
- Mówili ci, nawiązał pan telepatyczną więź, że tak wszystko wie?
- `Powtarzać tragedię do znudzenia, przejeść się nią aż do porzygu. Znienawidzić jeszcze bardziej` - myślę. Sąsiad nie odpowiada. Zadumał się, biedaczysko, nad sprawami zbyt trudnymi jak na jego jednokierunkową mózgownicę